White James 05 - Sektor dwunasty.rtf

(453 KB) Pobierz
James White

James White

 

 

 

Sektor dwunasty

 

Sector General

Przekład Radosław Kot


Dla przyjaciół Kilgore’a Trouta,

którzy wzruszają tylko pogardliwie ramionami,

słysząc, że coś jest „niemożliwe”


Wypadek

 

Centrum Retlin było największym lotniskiem Nidii i równocześnie jedynym na planecie portem kosmicznym. MacEwan zauważył cynicznie, że to także najbardziej uczęszczane w okolicy zoo. Główna hala pełna była futrzanych tubylców, turystów i personelu naziemnego, największy tłok panował jednak za szklanymi ścianami sali odlotów. Nidiańczycy w różnym wieku robili co mogli, aby zobaczyć podróżników oczekujących na wyruszenie w kosmos.

Ciżba rozsunęła się błyskawicznie, widząc Kontrolerów eskortujących MacEwana i jego towarzysza. Żaden tubylec nie ośmieliłby się urazić gościa spoza planety, narażając go na przypadkowy nawet fizyczny kontakt. Za wejściem do sali odlotów obaj cywile zostali skierowani do małego biura, którego ściany niezwłocznie pociemniały.

Przed nimi stał pułkownik Korpusu, najwyższy rangą oficer tej formacji na Nidii. Z szacunkiem poczekał, aż obaj goście usiądą. Pierwszy raz spotkał wielkiego Ziemianina MacEwana i jego równie legendarnego towarzysza, Orligianina Grawlya-Ki. Spojrzał z dezaprobatą na ich mundury, podarte i brudne relikty niemal zapomnianej już wojny, rzucił jeszcze okiem na zajmujący narożnik biurka solidograf i w końcu usiadł.

- Władze tej planety uznały, że nie jesteście już na niej mile widziani - zaczął cichym głosem. - Zobowiązano was do natychmiastowego opuszczenia Nidii. Instytucja, którą reprezentuję, zbliżony do neutralnej międzyplanetarnej policji Korpus Kontroli, została poproszona o wyegzekwowanie tego polecenia. Wolałbym, byście odlecieli stąd sami, nie zmuszając nas do użycia środków bezpośredniego przymusu. Przykro mi, że tak się stało, i zapewniam, że dla mnie też nie jest to miła sytuacja, ale muszę się zgodzić z Nidiańczykami. Wasze ostatnie poczynania niebezpiecznie zbliżyły się do otwartej agresji.

Pierś Grawlya-Ki uniosła się niespodziewanie, aż jego sztywna sierść zaszeleściła, zaczepiwszy o stare rzemienie uprzęży bojowej, jednak Orligianin nie odezwał się ani słowem.

- Próbowaliśmy im tylko wytłumaczyć… - zaczął znużonym tonem MacEwan, lecz pułkownik mu przerwał:

- Wiem, co próbowaliście zrobić, ale skończyło się na zniszczeniu połowy studia, i to już podczas próby. To nie jest dobra metoda. Poza tym wiecie równie dobrze jak ja, że waszym zwolennikom chodziło bardziej o rozróbę niż o propagowanie jakichkolwiek idei. Dostarczyliście im pretekstu…

- Ta sztuka gloryfikowała wojnę - powiedział MacEwan.

Kontroler spojrzał kątem oka na solidograf, a potem z powrotem na obu gości.

- Przykro mi, ale musicie opuścić tę planetę - powiedział łagodniejszym tonem. - Nie mogę was do niczego zmusić, ale najlepiej by było, gdybyście wrócili na ojczyste światy i spędzili tam resztę życia w pokoju. Wasze rany mogły zostawić też psychiczne blizny, być może więc przydałaby się wam pomoc psychiatryczna. Ponadto uważam, że obaj zasłużyliście na trochę tego pokojowego życia, które z takim zaangażowaniem propagujecie.

Nie usłyszawszy odpowiedzi, pułkownik westchnął głęboko.

- Dokąd się teraz wybieracie?

- Na Tralthę - odparł MacEwan.

Kontroler nie krył zdziwienia.

- Przecież to gorący, mocno zindustrializowany świat o wysokim ciążeniu. Zamieszkują go masywne, sześcionogie istoty o posturze słoni. Cenią pracę, stabilizację i pokój. Od tysiąca lat nie było tam żadnej wojny. Stracicie tylko czas i ośmieszycie się, ale to już wasza sprawa.

- Na Tralcie trwa nieustannie wojna ekonomiczna - powiedział MacEwan. - A jeden rodzaj konfliktu nieuchronnie prowadzi do drugiego.

Pułkownik nawet nie próbował skrywać swojej niechęci.

- Szukacie problemów tam, gdzie ich nie ma. Wiem, co mówię, bo troska o pokój jest naszym podstawowym zadaniem. Robimy swoje po cichu i dyskretnie, nie ustając w obserwacji zjawisk oraz istot, które mogą stwarzać kłopoty. Jeśli interweniujemy, to w minimalnym zakresie, zanim sprawy wymkną się spod kontroli. Myślę, że dobrze wywiązujemy się z naszych zadań. Ale Traltha nie stanowi zagrożenia. Nie przypuszczamy też, by w przewidywalnej przyszłości mogło się to zmienić - dodał z uśmiechem. - O wiele prawdopodobniejsza wydaje się kolejna wojna Orligii z Ziemią.

- Do tego nie dojdzie, pułkowniku - powiedział Grawlya-Ki. Jego słowa były tylko szmerem snującym się w tle beznamiętnych słów padających z autotranslatora. - Dawni wrogowie, którzy poznali się w walce, wyrastają na największych przyjaciół. Chociaż na pewno nie jest to najlepsza metoda pozyskiwania przyjaciół.

- Rozumiem, czym zajmuje się Korpus Kontroli - dodał MacEwan, nim pułkownik zdążył się odezwać. - W pełni aprobuję waszą działalność i nie jestem w tym osamotniony. Ostatnimi czasy jesteście coraz powszechniej akceptowani jako federacyjne ramię sprawiedliwości. Niemniej Korpus jest instytucją zmonopolizowaną przez jeden gatunek. Niemal wszyscy jego funkcjonariusze są Ziemianami. Przy tak wielkiej władzy oddanej w ręce jednego tylko gatunku…

- Zdajemy sobie sprawę z tego zagrożenia - przerwał mu pułkownik. - Nasi psychologowie od dawna nad tym pracują. Wszyscy funkcjonariusze są szkoleni w kontaktach interkulturowych z przedstawicielami innych gatunków. Dbamy także, aby dotyczyło to również załóg wszystkich statków działających w rejonach potencjalnych pierwszych kontaktów. Wszyscy wiedzą, jak wiele zepsuć może przypadkowy gest czy słowo, które przedstawiciele obcej rasy zinterpretują jako nieprzyjazne. Robimy co w naszej mocy, by nikogo nie urazić. Wiecie panowie o tym.

MacEwan pomyślał, że pułkownik jest przede wszystkim policjantem i jak każdy dobry policjant nie lubi, gdy krytykuje się jego działania. Co gorsza, był już tak zirytowany, że lada chwila mógł zakończyć rozmowę. Spokojnie, upomniał się w duchu MacEwan. Ten człowiek nie jest naszym wrogiem.

- Chcę powiedzieć, że takie hiperostrożne podejście nie gwarantuje sukcesu, co więcej, jest przejawem nieszczerości prowadzącej ostatecznie do wzrostu na - pięcia i w konsekwencji do kłopotów. A wszystko przez to, że obecna polityka przewiduje nawiązywanie kontaktów z obcymi tylko przez jedną z wielu ras. Nie pozwala tym samym, aby gatunki Federacji dobrze się poznały, zaczęły sobie ufać i rozwinęły spontaniczne kontakty z mieszkańcami innych światów. W tej chwili są one na tyle nienaturalne, że trudno wyobrazić sobie nawet przyjacielską sprzeczkę z obcym. Musimy wreszcie zacząć ich poznawać, pułkowniku. Na tyle dobrze, by zrezygnować z tych sztucznych uśmiechów. Jeśli Tralthańczyk potrąci Nidiańczyka albo Ziemianina, nie należy go przepraszać, ale upomnieć, żeby zrozumiał swój błąd. To samo w drugą stronę. Kontakty powinni nawiązywać zwykli ludzie, nie tylko starannie wyszkolone elity. Tu potrzebna jest dyskusja, czasem nawet merytoryczna sprzeczka, a nie…

- I dlatego właśnie opuszczacie Nidię - powiedział chłodnym tonem Kontroler i wstał. - Za zakłócenie spokoju.

MacEwan nie dawał jeszcze za wygraną.

- Pułkowniku, ale musimy przecież znaleźć jakąś płaszczyznę porozumienia dostępną zwykłym obywatelom Federacji. Nie powiązaną z wymianą naukową lub kulturalną czy z handlem. Chodzi o coś bardziej uniwersalnego, jakąś ideę albo projekt, który by wszystkich zjednoczył. Obecnie, mimo rozwoju Federacji i waszej czujności, a może właśnie za sprawą waszej czujności, nie poznajemy się ani trochę lepiej. W tej sytuacji kolejna wojna jest nieunikniona, ale nikt nie bije na alarm. Wszyscy zapomnieli już, jak straszna może być wojna.

Przerwał, gdy pułkownik wskazał wolno solidograf, a potem nieco teatralnym gestem cofnął dłoń.

- Cały czas mamy to przed oczami - powiedział Kontroler i nie odezwał się już więcej, tylko stanął na baczność i poczekał, aż goście wyjdą z jego gabinetu.

Sala odlotów była w ponad połowie wypełniona grupkami Tralthańczyków, Melfian, Kelgian i Illensańczyków. Były też dwa przysadziste stworzenia z planety o bardzo dużej grawitacji, które spryskiwały się akurat nawzajem jakąś farbą. MacEwan nie znał tej rasy. Misiowaci Nidianczycy w niebieskich szarfach personelu pomocniczego cofnęli się, żeby uniknąć pobrudzenia, ale poza tym ignorowali obu obcych.

Chlorodyszni Illensańczycy mieli wymówkę, aby trzymać się z dala od innych - ich obszerne, przezroczyste skafandry wyglądały na mało wytrzymałe. Jednak wszyscy pozostali należeli do ciepłokrwistych tlenodysznych, mających podobne wymagania dotyczące ciśnienia i grawitacji i powinni wykazywać naturalną, dyktowaną chociażby ciekawością skłonność do nawiązywania kontaktów. A tymczasem każda grupka stała osobno… MacEwan obrócił się ze złością ku tablicy z rozkładem lotów.

Kilka minut wcześniej wylądował wahadłowiec z wielkiego illensańskiego statku przemysłowego, który pozostał na orbicie. Przystosowany do potrzeb chlorodysznych transporter zbliżał się już po płycie, aby zabrać podróżnych. Stojący po drugiej stronie głównego pasa startowego statek pasażerski był już prawie gotów na przyjęcie pasażerów. Konstrukcja należała do nowych i, jak chełpili się tralthańscy budowniczowie, pozwalała komfortowo podróżować przedstawicielom aż sześciu tlenodysznych gatunków równocześnie. MacEwan, Grawlya-Ki i pozostali oczekujący w sali odlotów nie-Tralthańczycy mieli niebawem osobiście to sprawdzić.

Poza wahadłowcem i liniowcem pasażerskim na płycie nie było statków kosmicznych, za to co kilka minut startowały i lądowały miejscowe samoloty. Nie były wielkie, ale przy małych rozmiarach tubylców każdy mógł pomieścić ich nawet tysiąc. Poza tym maszyny wykazywały tak wielkie podobieństwo, że gdyby nie znaki rejestracyjne, ktoś mógłby pomyśleć, iż to jeden samolot krąży nieustannie nad lotniskiem.

Zirytowany sytuacją, MacEwan spojrzał ostatecznie na to, co znajdowało się pośrodku sali, w miejscu nieuchronnie przyciągającym wszystkie spojrzenia. Znał przedstawioną tam scenę na pamięć, ale i tak nadal budziła w nim grozę. Grawlya-Ki zwrócił na nią uwagę już wcześniej i pogwizdywał coś z cicha do siebie.

Była to naturalnej wielkości replika dawnego orligiańskiego monumentu wzniesionego dla upamiętnienia końca pewnej wojny. Widywało się je tysiącami, w różnych publicznych miejscach wszystkich planet Federacji, miniatury zaś często zdobiły biurka czy salony. Oryginał stał od ponad dwóch stuleci pod osłoną pól siłowych na centralnym placu stolicy Orligii. Przez ten czas kilka pokoleń przedstawicieli wielu inteligentnych gatunków próbowało opisać wrażenie, jakie na nich wywierał, ale nikomu w pełni się to nie udało.

Nie było to bowiem marmurowe dzieło sztuki z upozowanymi możliwie dramatycznie postaciami, które chciałyby coś przekazać albo z patosem szykowałyby się na śmierć. Scena przedstawiała Orligianina i Ziemianina pośrodku zrujnowanej centrali dawno wycofanej z użytku jednostki bojowej.

Orligianin stał pochylony do przodu, sierść na jego piersi i twarzy była zlepiona zmatowiałą krwią. Kilka metrów dalej leżał śmiertelnie ranny Ziemianin. Przód munduru miał w strzępach, widać było rozległe obrażenia, w tym wylewające się z jamy brzusznej wnętrzności. Jednak mimo to zdawał się pełznąć w kierunku obcego. Czyżby obaj żołnierze we wraku nadal chcieli walczyć, choćby gołymi dłońmi?

Wokół cokołu przymocowano kilkadziesiąt tabliczek opisujących we wszystkich językach Federacji, co przedstawia niezwykła scena.

Była to prawdziwie epicka opowieść o dwóch dowódcach, Orligianinie i Ziemianinie, którzy podjęli samotny pojedynek. Możliwości bojowe ich okrętów i ich własne zdolności okazały się równe. Straciwszy załogi i zmieniwszy obie jednostki we wraki, wylądowali w niewielkiej odległości od siebie na nie znanej obu, nie zamieszkanej planecie. Orligianin, który chciał poznać ziemskie systemy uzbrojenia, a i był ciekaw przeciwnika, skierował kroki do obcego wraku. Tam się spotkali.

Dla obu wojna już się skończyła, gdyż poważnie ranny Ziemianin bliski był śmierci, a Orligianin nie wiedział, kiedy - jeśli w ogóle - ktokolwiek odbierze jego sygnał alarmowy i przybędzie na ratunek. Podczas sześciogodzinnej walki ich wzajemna nienawiść zmalała, a potem ustąpiła miejsca szacunkowi dla przeciwnika, który pokazał klasę i profesjonalizm. Spróbowali się więc porozumieć i w końcu dopięli swego.

Nie poszło im łatwo, musieli bowiem pokonać wiele uprzedzeń i czysto technicznych trudności, ale gdy już zaczęli rozmawiać, byli wobec siebie całkiem szczerzy. Orligianin wiedział doskonale, że wyjawiając poufne dane, wydaje na siebie wyrok śmierci, Ziemianin dostrzegł z kolei współczucie, którym obdarzyła go obca istota, a był zbyt ciężko ranny, by dbać o to, co mówi o przełożonych. Dzięki temu dowiedział się, że cała ta wojna zaczęła się od drobnego i głupiego wręcz nieporozumienia.

Dogadywali się coraz lepiej, gdy w pobliżu pojawiła się inna orligiańska jednostka. Wylądowała na planecie, a po rozpoznaniu sytuacji użyła wobec wraku ziemskiego okrętu swojego stopera.

Nawet teraz MacEwan nie pojmował do końca zasad działania tego podstawowego orligiańskiego oręża wojny kosmicznej. Broń mogła zamknąć całą jednostkę albo jej żywotne części w polu staży, gdzie ustawał wszelki ruch. Nie powodowało to zniszczeń sprzętu ani obrażeń u istot żywych, ale wystarczyło, żeby ktokolwiek dotknął choćby zamrożonego obiektu albo spróbował wbić igłę w skórę unieruchomionego człowieka, a następowała potężna eksplozja, której siła porównywalna była z detonacją ładunku nuklearnego.

Jednak orligiańskie projektory pola staży służyć mogły nie tylko jako broń.

Pokonawszy wiele trudności, przetransportowano ostatecznie sekcję centrali i dwa zastygłe ciała na Orligię, a dokładniej na centralny plac stolicy, aby uczynić z nich najwymowniejszy ze wzniesionych kiedykolwiek pomników. Stał on tam następnie przez 236 lat. W tym czasie kruchy rozejm zapoczątkowany przez dwóch rannych wojowników okrzepł i zmienił się w trwałą przyjaźń, a nauki medyczne zanotowały na tyle znaczący postęp, że znaleziono sposób na uratowanie ciężko rannego Ziemianina. Grawlya-Ki, który odniósł znacznie mniej groźne obrażenia, nie chciał opuszczać pola staży. Pragnął na własne oczy ujrzeć całego i zdrowego MacEwana.

W końcu dwaj najwięksi bohaterowie tamtej wojny, bohaterowie przez to, że ją zakończyli, zostali przetransportowani do szpitala. Powiadano, że po raz pierwszy ci, którzy pozytywnie zaznaczyli się w historii, otrzymali naprawdę godziwą nagrodę od potomnych. Stało się to ponad trzydzieści lat temu.

Nikt inny w całej Federacji nie znał wojny tak jak oni i w pewnym sensie stali się jej ostatnimi ofiarami. Z czasem coraz trudniej było rozmawiać z nimi o czymkolwiek innym. Otaczający ich szacunek zaczął z wolna zanikać, obecnie zaś wywoływali już tylko zniecierpliwienie i zakłopotanie.

- Wiesz, Ki, czasem się zastanawiam, czy nie powinniśmy się jednak poddać i nieco odpocząć, jak radził nam pułkownik - powiedział MacEwan, odwracając się od ich wizerunku sprzed lat. - Nikt nie chce nas już słuchać, chociaż staramy się im tylko przekazać, żeby wyciągając dłoń do przyjaciół, nie robili tego w biurokratyczny sposób, lecz szczerze, tak by…

- Znam wszystkie argumenty - przerwał mu Grawlya-Ki. - Nie musisz mi ich powtarzać. Skoro jednak próbujesz, może to być oznaka nadciągającej demencji starczej.

- Ty sparszywiały, przerośnięty szympansie! - rzucił ze złością MacEwan, ale Orligianin zignorował go.

- Niestety, demencji psychiatrzy pułkownika nie wyleczą - ciągnął. - Podobnie jak innych zaburzeń wieku starczego. Co zaś do mojego przerzedzonego tu i ówdzie owłosienia, u ciebie poziom hormonów męskich jest tak niski, że hodujesz włosy tylko na głowie…

- Gadanie! Wasze kobiety i tak są bardziej kudłate! - warknął MacEwan i umilkł.

Znowu dał sobą pokierować.

Od tamtego historycznego spotkania we wraku zdołali dobrze się poznać, Grawlya-Ki wiedział zatem, co robić, gdy jego przyjaciel jest zbyt przygnębiony. Jak wiele razy wcześniej, teraz też zastosował terapeutyczną sprzeczkę mającą ułatwić spojrzenie na sprawę ze zdrowszej perspektywy. MacEwan uśmiechnął się lekko.

- Zdaje się, że ta szczera wymiana zdań zaniepokoiła nieco pozostałych podróżnych - rzekł cicho. - Pewnie myślą, że zaraz zaczniemy na nowo wojnę, bo żaden z nich nie odważyłby się powiedzieć czegoś takiego obcemu.

- Ale na pewno o tym marzą. Wszystkie istoty rozumne mają marzenia senne. Albo koszmary.

- Niestety, ich koszmary są inne niż nasz - mruknął MacEwan.

Grawlya-Ki nic nie powiedział. Spojrzał przez przezroczystą ścianę terminalu na podjeżdżający szybko autobus z pasażerami illensańskiego wahadłowca. Był potężny, na wielokołowym podwoziu, a jego krągłe burty zdobiły widoczne z daleka znaki ostrzegające przed chlorową atmosferą wnętrza. Z przodu wystawała przezroczysta kopuła z atmosferą odpowiednią dla nidiańskiego kierowcy. MacEwan zastanowił się przelotnie, dlaczego wszystkie małe istoty charakteryzuje nieopanowana skłonność do szybkiej jazdy. Czyżby natknął się przypadkiem na jakąś kosmiczną prawidłowość?

- Chyba powinniśmy zmienić nieco podejście do zagadnienia - powiedział Orligianin, nie odrywając oczu od pojazdu. - Zamiast straszyć ich potwornościami wojny, moglibyśmy zacząć roztaczać atrakcyjne, inspirujące wizje… Co ten idiota wyrabia?

Autobus jechał ciągle szybko i chociaż terminal był już bardzo blisko, nie zwalniał ani nie zamierzał skręcić do wejścia dla chlorodysznych pasażerów. Teraz patrzyli już na niego wszyscy, a niektórzy wydawali niemożliwe do przetłumaczenia, pełne niepokoju dźwięki.

Kierowca się popisuje, pomyślał MacEwan. Odblask słońca na kopule nie pozwalał dojrzeć Nidiańczyka aż do chwili, gdy pojazd znalazł się w cieniu terminalu. Dopiero wtedy okazało się, że mała postać leży bezwładnie na konsoli kierowniczej, ale było już za późno, by cokolwiek zrobić.

Pojazd uderzył w grubą prawie na stopę ścianę z przezroczystego laminatu. Ten nie pękł od razu, tylko się ugiął. Kopuła kierowcy okazała się mniej wytrzymała i błyskawicznie zmieniła się w zbryzganą krwią i kawałkami futra plątaninę poszarpanego metalu, porwanych kabli oraz plastikowych odłamków. Ułamek sekundy potem ściana ostatecznie się poddała.

Gdy kierowca stracił przytomność, system bezpieczeństwa musiał wyłączyć napęd i uruchomić hamulce, ale pojazd był na tyle duży i rozpędzony, że nawet z zablokowanymi kołami przebił się przez przezroczystą ścianę i gubiąc części karoserii, zmiótł równe rzędy siedzeń przeznaczonych dla najróżniejszych pasażerów. Rozrzucając wkoło szczątki mebli i wszystkich, którzy znaleźli się na jego drodze, dotarł prawie na środek sali, gdzie uderzył w jeden z podtrzymujących strop filarów. Ten wygiął się niebezpiecznie, ale wytrzymał. Budynek zadrżał w posadach. Posypały się panele z sufitu, a wraz z nimi pojawiły się tumany duszącego kurzu.

Obcy wokół MacEwana zaczęli się krztusić, wymachiwać kończynami i biegać na oślep w różnych kierunkach. Słychać było odgłosy przerażenia i bólu. Ziemianin zamrugał i ujrzał Grawlya-Ki na podłodze, tuż obok zniszczonego pojazdu. Orligianin jęczał. Obie wielkie, porośnięte futrem dłonie przyciskał do twarzy i trząsł się cały od kaszlu. MacEwan odsunął stopą jakieś śmieci i ruszył w kierunku przyjaciela, ale nagle oczy zaczęły go piec. Ledwie zdążył zakryć nos i usta. W powietrzu było pełno chloru!

Wstrzymawszy oddech, złapał Grawlya-Ki za rzemienie uprzęży bojowej i zaczął odciągać go od pojazdu, zastanawiając się ze złością, po co marnuje tyle czasu. Był pewien, że jeśli wewnętrzny kadłub autobusu jest uszkodzony, za parę minut cała sala pełna będzie trujących oparów, gdyż Iłłensańczycy oddychali mieszanką pod wysokim ciśnieniem. Nagle usłyszał dziwny syk i potknął się o rozciągnięte w rumowisku, drgające ciało. Spojrzał i pojął, że chlor nie pochodzi wyłącznie z wnętrza pojazdu.

Impet uderzenia musiał rzucić Illensańczyka na kratownicę siedziska dla Kelgian. Jeden ze wsporników rozdarł na całej długości skafander obcego. Bogata w tlen atmosfera zaatakowała nieosłonięte ciało, a skórę okrył siny, organiczny nalot. Szczególnie gruba warstwa zdążyła narosnąć wkoło dwóch otworów oddechowych. Po chwili drgawki ustały, ale dalej słychać było syczący oddech.

Przyciskając nadal jedną dłoń do ust i nosa, MacEwan zaczął drugą szukać na oślep awaryjnego zestawu Illensańczyka. Powinny się w nim znajdować butla z chlorem i prosty namiot z tworzywa. Oczy piekły go mimo zaciśniętych mocno powiek.

Skóra poszkodowanego była gorąca, śliska i włóknista, pokryta splątanymi wypukłymi liniami, które sprawiały, że bardziej przypominała powierzchnię wielkiego liścia. Chwilami MacEwan nie był pewien, czy dotyka samej istoty czy tylko jej zniszczonego skafandra. W głowie łomotało mu ogłuszająco, pierś zaś zdawała się bliska eksplozji. Czuł, że jeszcze kilka chwil, a odetchnie trującym powietrzem, byle tylko pozbyć się bólu. Przycisnął dłoń jeszcze mocniej do twarzy i nie zważając na krwawiący nos, szukał dalej.

Po paru sekundach, które jemu zdały się godzinami, trafił na spory cylinder z wężem i obłym pakunkiem z jednej strony. To było to. Szarpnął nieudolnie kurek zaprojektowany dla dłoni Illensańczyka i nagle syk uciekającego chloru ustał.

MacEwan obrócił się i ruszył dalej, by wydostać się z oparów i złapać wreszcie trochę tchu, ale po kilku krokach potknął się o resztki mebli, na których spoczywały draperie ze ścian, i upadł. Zdołał osłabić upadek wolną ręką, ale za nic nie mógł rozplatać nią płacht elastycznego tworzywa, które oplatały mu nogi. Otworzył oczy, lecz zapiekło tak bardzo, że zaraz musiał je zamknąć. Tym bardziej nie mógł otworzyć ust, aby zawołać o pomoc. Huk pod czaszką stał się nie do zniesienia i MacEwan zaczął się zapadać w pełną zgiełku, tętniącą ciemność, pośród której coś ściskało mu klatkę piersiową niczym stalową obręczą…

Nagle poczuł, że istotnie coś obejmuje go wpół i unosi, a następnie potrząsa nim, by uwolnić jego rękę i nogi z pułapki. Ktoś ruszył z nim przez salę odlotów. W pewnej chwili dotknął nogami podłogi i otworzył oczy i usta.

Tutaj też unosiła się ostra woń chloru, ale można było oddychać. Grawlya-Ki stał kilka stóp dalej. Spojrzał na przyjaciela i wskazał z niepokojem na płynącą mu z nosa krew. Jedna z dwóch wielkich istot, które jeszcze przed chwilą tak pracowicie operowały rozpylaczami, odwinęła grubą i twardą niczym żelazo kończynę z tułowia MacEwana. Ziemianin był ciągle zbyt zajęty oddychaniem, aby cokolwiek powiedzieć.

- Przepraszam najserdeczniej, jeśli uraziłem cię albo przestraszyłem, doprowadzając do gwałtownego fizycznego kontaktu - zadudnił ratownik na tyle głośno, że jego słowa przebiły się przez pełen jęków i krzyków harmider. - Nie śmiałbym cię dotknąć, gdyby nie twój przyjaciel, który stwierdził, że grozi ci poważne niebezpieczeństwo. Jeśli jednak czujesz się urażony…

- W żadnym razie - wykrztusił MacEwan. - Wręcz przeciwnie. Ryzykując samemu, uratował mi pan życie. Chlor jest dla nas, tlenodysznych, śmiertelnie groźny. Dziękuję.

Coraz trudniej było mu mówić, gdyż chmura chloru ze skafandra martwego Illensańczyka rozpełzała się po sali. Grawlya-Ki zaczął się już nawet cofać. MacEwan chciał pójść w jego ślady, gdy wielka istota znowu się odezwała.

- Nic mi nie zagraża - powiedziała, patrząc zza grubych, pancernych niemal powłok chroniących oczy. - Jestem Hudlarianinem, Ziemianinie. Mój gatunek nie oddycha tak jak ty, lecz wchłania potrzebne mu składniki wprost z atmosfery, która przy powierzchni naszej planety jest gęsta niczym zupa. Musimy pamiętać, by co pewien czas pokrywać nasze pancerze specjalną substancją odżywczą, ale poza tym żadne warunki nie są dla nas groźne, niezależnie od tego, o jak aktywną chemicznie atmosferę chodzi. Potrafimy nawet pracować dość długo w próżni, na przykład przy budowie stacji orbitalnych. Cieszę się, że mogłem pomóc, Ziemianinie, ale nie było w tym ani trochę bohaterstwa.

- Tak czy owak, jestem wdzięczny - zawołał MacEwan i przystanął. Wskazał wnętrze, które nie przypominało już luksusowej sali odlotów ku gwiazdom, lecz raczej pole bitwy. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zaniósł się kaszlem i dopiero po chwili zdołał wykrztusić kilka zdań: - Przepraszam, jeśli jestem nachalny… ale czy moglibyście udzielić pomocy innym istotom, które odniosły na tyle poważne obrażenia, że nie mogą się same poruszać, a uduszą się, jeśli tu zostaną?

Drugi Hudlarianin podszedł bliżej, ale żaden się nie odezwał. Grawlya-Ki pokazał w stronę przezroczystej ściany, za którą mieścił się gabinet pułkownika. Kontroler gorączkowo dawał im jakieś znaki.

- Ki, zobaczysz, czego on chce? - zawołał MacEwan i zbliżył się do pierwszego Hudlarianina. - Wiem już, że staracie się unikać fizycznego kontaktu z przedstawicielami innych gatunków, nie chcąc ich urazić. W normalnych okolicznościach taka ostrożność god - na jest pochwały i świadczy o dużym wyczuciu i inteligencji. Jednak ta sytuacja jest wyjątkowa. Jestem przekonany, że nawet bardzo bliski kontakt z rannym zostanie wybaczony, gdyż będziecie nieść pomoc. Wiele z tych istot umrze, jeśli jej nie otrzyma…

- Jeśli będziemy dalej marnować czas na rozważania o konwenansach, nam z kolei zagrozi śmierć z nudów i starości - powiedział nagle drugi Hudlarianin. - Wyraźnie nadajemy się idealnie do akcji ratowniczej w tych warunkach. Co mamy robić?

- Przepraszam za nieprzemyślane uwagi mojego partnera, Ziemianinie - rzekł pierwszy obcy. - I za niemiłe wrażenie, które mogły wywołać.

- Nie trzeba, wszystko w porządku - odparł MacEwan i zaśmiał się z ulgą, ale zaraz znowu się rozkaszlał. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie przeprosić z góry Hudlarian za wszystko, co może jeszcze powiedzieć, ale uznał, że to też byłaby strata czasu. Wciągnął ostrożnie powietrze i przeszedł do konkretów: - Stężenie chloru ciągle rośnie, przede wszystkim wkoło pojazdu. Jeden z was powinien usunąć co cięższe szczątki z leżących w pobliżu poszkodowanych i przenieść ich nieopodal wejścia do tunelu prowadzącego na płytę. Gdyby poziom chloru nadal się podnosił, będzie można przenieść ich do samego tunelu. Drugi niech się zajmie rannymi Illensańczykami i przenosi ich do autobusu, który jest wyposażony w śluzę. Miejmy nadzieję, że lżej ranni chlorodyszni zdołają wciągnąć ich do środka i udzielić pierwszej pomocy. Orligianin i ja zajmiemy się resztą rannych i spróbujemy otworzyć drzwi do tunelu. Ki, co tam się dzieje?

Orligianin wrócił z naręczem małych butli i masek tlenowych.

- Wyposażenie przeciwpożarowe - wyjaśnił. - Pułkownik skierował mnie gdzie trzeba, ale to nidiański sprzęt. Maski nie będą pasować zbyt dobrze, niektórym w ogóle nie uda się ich założyć. Chyba że trzymalibyśmy je przyciśnięte do nozdrzy…

- To akurat nas już nie dotyczy - odezwał się pierwszy Hudlarianin. - Ziemianinie, a co zrobimy, jeśli nie mając pojęcia o medycynie obcych, zaszkodzimy komuś podczas niesienia pomocy?

MacEwan przymocował butlę na piersi. Paski były jednak zbyt krótkie, więc tylko jeden założył porządnie na ramię, drugi musiał przytrzymać pod pachą.

- My będziemy mieli ten sam problem - powiedział ponuro.

- Zdamy się zatem na naszą najlepszą ocenę - rzekł drugi Hudlarianin i ruszył w kierunku pojazdu. Pierwszy podążył za nim.

- To jeszcze nie koniec kłopotów - oznajmił Grawlya-Ki, przytroczywszy butlę do uprzęży. - Nie ma łączności i pułkownik nie może przekazać władzom portu, co tu się dzieje. Nie ma też kontaktu ze służbami ratowniczymi. Powiedział, że wejście do tunelu nie otworzy się, dopóki czujniki będą meldować o skażeniu atmosfery w sali. To część systemu bezpieczeństwa mającego zapobiegać przedostawaniu się toksyn na pokład statku czekającego przy terminalu albo w drugim kierunku. Można go wyłączyć z naszej strony, ale tylko za pomocą specjalnego klucza. Powinien go mieć starszy zmiany. Widziałeś go gdzieś?

- Tak - mruknął ponuro MacEwan. - Tuż przed tym wszystkim stał zaraz przy wyjściu. Teraz jest pewnie gdzieś pod autobusem.

Grawlya-Ki jęknął z cicha.

- Pułkownik próbuje nawiązać przez radio łączność z dokującą w pobliżu jednostką Korpusu, aby wejść za jego pośrednictwem do sieci portu, ale jak dotąd bez skutku. Nidiańskie zespoły ratownicze ogarnął chaos i nie słuchają poleceń z zewnątrz. Mimo to prosi o dane, które mógłby przekazać, gdyby udało mu się kogoś złapać. Liczba i stan ofiar, stopień skażenia, najlepsze wejścia dla drużyn ratowniczych. I chce rozmawiać z tobą.

- Ale ja nie chcę rozmawiać z nim - powiedział MacEwan. Nie dysponował informacjami, które pomogłyby sporządzić taki raport, i wolał wykorzystać czas na coś pożyteczniejszego niż jałowe dywagacje. Wskazał na coś, co wyglądało jak szary, skrwawiony worek i poruszało się z lekka, wydając piskliwe dźwięki. - Najpierw tego.

Przenieść rannego Kelgianina nie było łatwo, szczególnie że Orligianin miał tylko jedną wolną rękę. Grawlya-Ki musiał cały czas przytrzymywać swoją maskę, gdyż w ogóle nie pasowała do jego twarzy. Ofiara przypominała gąsienicę o dwudziestu odnóżach pokrytą srebrzystą, brudną od krwi sierścią. Ciało nie było wprawdzie cięższe od ludzkiego, za to całkiem bezwładne. Wydawało się, że nie ma w ogóle szkieletu czy kości, przynajmniej poza częścią głowową, a tylko szerokie obręcze mięśni otaczające poszczególne segmenty tułowia.

W końcu udało im się unieść Kelgianina. MacEwan niósł na wyprostowanych ramionach przednią część tułowia i głowę, a Grawlya-Ki wcisnął sobie ogon rannego pod pachę, jednak podczas wcześniejszych manewrów jedna z ran gąsienicowatego zaczęła krwawić. Na dodatek przejęty MacEwan nie patrzył pod nogi, zaplątał się w resztki zerwanej zasłony i padł na kolana. Krwawienie nasiliło się niepokojąco.

- Powinniśmy coś z tym zrobić - powiedział Orligianin głosem stłumionym przez maskę. - Masz jakiś pomysł?

W trakcie służby wojskowej MacEwan poznał tylko podstawy pierwszej pomocy, gdyż większość obrażeń odnoszonych podczas walk w próżni wiązała się z nagłymi dekompresjami, a na ich skutki rzadko kiedy dawało się coś poradzić. Zresztą nawet ta skromna wiedza dotyczyła wyłącznie jego gatunku. Pamiętał, że krwotok powstrzymuje się, odcinając dopływ krwi za pomocą opaski uciskowej albo nacisku na tętnicę. Naczynia krwionośne Kelgianina przebiegały wprawdzie prawdopodobnie pod skórą, gdyż potężne mięśnie wymagały obfitego zaopatrzenia w życiodajny płyn, ale nie było ich widać z powodu gęstego futra. MacEwan pomyślał, że może tylko zastosować ciasny opatrunek. Nie dysponował wprawdzie niczym, co mogłoby posłużyć za tampon, ale bandaży miał w nadmiarze. Kilka ciągle czepiało się jego nogi.

Uwolnił stopę z tworzywa i wyciągnął dwumetrowy odcinek. Plastik był dość twardy i musiał użyć całej siły, aby go przedrzeć, lecz pasma były dość szerokie - powinny zakryć ranę, i to z kilkoma calami rezerwy. Z pomocą Orligianina założył opatrunek i związał mocno końce.

MacEwan obawiał się, że prowizoryczny bandaż jest za ciasny, a na dodatek zbyt silnie rozpycha na podbrzuszu dwie sąsiednie pary kończyn, dla których taki kąt wygięcia może się okazać szkodliwy. Wolał nie myśleć też, jaki wpływ na ranę mogą mieć brud i kurz, którymi pokryta była taśma.

Te same myśli musiały przebiegać przez głowę Graw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin