Steel Danielle - Koniec lata.rtf

(651 KB) Pobierz
DANIELLE STEEL

DANIELLE STEEL

Koniec Lata

 

 

 

 

 

 

 

Dedykuję Beatrix i Nicholasowi,

istotom najdroższym mojemu sercu

D.S.

 

 

 

Koniec lata

Lato przyszło jak szept wpleciony w jej włosy z nadzieją że on będzie czekał i marzył i że zatrzyma bieg zdarzeń aż poznał jej tajemnicę że ktoś przywrócił jej życie że go kochała choć czas nie czekał i nie zaczeka... już była wolna i mogła marzyć o słodkim lecie o tym co przyjdzie i tym co było... i że ich miłość trwać będzie do samego końca lata

1

Gdy tylko pierwszy promyk światła wkradł się w półmrok sypialni, Deanna Durs otworzyła jedno oko i spojrzała na zegarek. Była 6.45. Gdyby wstała w tej chwili, miałaby jeszcze prawie godzinę dla siebie. Może nawet więcej. Godzinę spokoju bez ataków i złośliwości Pilar, bez telefonów do Marca - Edouarda z Brukseli, Londynu czy Rzymu. Godzinę wytchnienia i samotności.

Po cichu wysunęła się z pościeli spoglądając na Marca, który jeszcze spał na drugim brzegu łóżka. Na bardzo odległym brzegu. Obydwoje tak kurczowo trzymali się swoich brzegów łóżka, że między nimi zmieściłaby się jeszcze jedna albo dwie osoby. Nie znaczyło to jednak, że nigdy się nie spotykali w środkowej części. To się zdarzało... czasami. Gdy Marc był w mieście, gdy nie był zmęczony, gdy nie wracał do domu zbyt późno...

Cichutko sięgnęła do szafy po długi jedwabny szlafrok w kolorze kości słoniowej. W porannym słońcu, z czarnymi włosami opadającymi na ramiona niczym szal z soboli, wyglądała młodo i delikatnie. Zatrzymała się na chwilę w poszukiwaniu pantofli. Zniknęły. Znowu musiała je wziąć Pilar. W tym domu nie było żadnych świętości. Nawet pantofle nie były nietykalne, nie mówiąc już o Deannie.

Uśmiechnęła się do siebie, idąc boso po puszystym dywanie, i jeszcze raz rzuciła przelotne spojrzenie na śpiącego spokojnie Marca. Gdy spał, wciąż wyglądał niesamowicie młodo, prawie tak samo jak przed dziewiętnastu laty, kiedy go poznała. Przyglądała mu się stojąc w drzwiach. Chciała, żeby się poruszył, żeby się obudził, żeby uśmiechając się sennie wyciągnął do niej ręce, szepcząc słowa, które pamiętała sprzed lat: „Reviens, ma cherie. Wracaj do łóżka, ma Diane. Ma belle Diane.”

Teraz była dla niego, jak dla wszystkich, po prostu Deanną. „Deanno, pójdziesz na kolację we wtorek? Deanno, czy wiesz, że drzwi do garażu były niedokładnie zamknięte? Deanno, ta kaszmirowa marynarka, którą kupiłem w Londynie, okropnie zniszczyła się w pralni. Deanno, wyjeżdżam dziś wieczorem do Lizbony... do Paryża... do Rzymu...” Niekiedy się zastanawiała, czy Marc w ogóle pamięta jeszcze czasy, gdy była Dianą: przebudzenia późnym rankiem, kawę w jej mansardzie albo na dachu, gdzie napawali się słońcem na kilka miesięcy przed ślubem... Owe miesiące pełne były cudownych marzeń, składały się z samych cudownych chwil - weekendowych wypadów do Acapulco, czterech dni w Madrycie, gdzie Deanna udawała, że jest jego sekretarką... Często powracała myślami do tamtego okresu. Wczesne poranki zawsze przypominały jej przeszłość.

„Diane, mon amour, wracasz do łóżka?” Oczy zapalały się jej na tę pamiętne słowa. Miała wtedy osiemnaście lat i zawsze chętnie wracała do łóżka. Była taka zakochana!... To uczucie wypełniało jej każdą godzinę, każdą chwilę. Było widoczne nawet w jej obrazach rozświetlonych blaskiem miłości. Pamiętała jego spojrzenie, gdy w pracowni patrzył na nią. Na kolanach trzymał plik własnych papierów, robił notatki, czytając od czasu do czasu marszczył brwi, a gdy podnosił wzrok, uśmiechał się obezwładniająco.

- Alors, madame Picasso, czy może pani zrobić przerwę na obiad?

- Jeszcze minutkę, prawie już kończę.

- Mogę zobaczyć - udawał, że chce zerknąć zza sztalugi, i czekał, aż Deanna poderwie się i zaprotestuje. Zawsze tak robiła, dopóki nie zobaczyła w jego oczach przekornych iskierek.

- Przestań! Przecież wiesz, że nie możesz, póki nie skończę!

- Dlaczego? Czyżbyś malowała szokujący akt? - śmiech rozjaśniał jego błyszczące oczy.

- Być może, monsieur. Czy bardzo się pan gniewa?

- Oczywiście. Jest pani za młoda, żeby malować szokujące akty.

- Czyżby? - otwierała szeroko swoje zielone oczy, dopatrując się w jego słowach powagi.

Marc pod wieloma względami zastępował jej ojca. Był dla niej autorytetem, polegała na nim. Śmierć ojca ogromnie ją przybiła, toteż pojawienie się w jej życiu Marca - Edouarda Durasa okazało się błogosławieństwem. Po śmierci ojca mieszkała u różnych ciotek i wujków, którzy wcale nie pragnęli jej obecności. W końcu, po roku tułaczki u krewnych matki, skończywszy osiemnaście lat usamodzielniła się. W dzień pracowała w butiku, wieczorami uczyła się malarstwa, które trzymało ją przy życiu.

Nikt nigdy nie planował jej przyszłości. Matkę straciła jako dwunastoletnia dziewczynka, ojca - mając siedemnaście. Kiedy matka umarła, jej krewni z San Fransisco obwinali go, człowieka ekstrawaganckiego i egoistycznego, o śmierć żony, on wszakże ani trochę o to nie dbał; ta część rodziny przestawał dlań istnieć. Deanna niezbyt pojmowała, co się stało. Wiedziała tylko, że jej mamusia umarła. „Mamusia umarła” - te słowa ojca wypowiedziane owego strasznego poranka dźwięczeć jej będą w uszach do końca życia.

Mamusia uciekła od świata zamykając się w swoim pokoju i tam piła, a kiedy Deanna pukała do drzwi, mówiła zawsze: „Chwileczkę, kochanie”. To owo „chwileczkę, kochanie” wypełniło całe dziesięć lat jej dwunastoletniego życia. Deanna bawiła się sama w korytarzu lub w swoim pokoiku, a ojciec latał samolotem albo wyjeżdżał w interesach. Trwało to tak długo, że trudno powiedzieć, czy ojciec znikał dlatego, że mama piła, czy też mama piła, bo tatuś wciąż przebywał poza domem. Tak czy inaczej Deanna była ciągle sama.

Po śmierci matki ojciec długo rozważał „co u diabła, zrobić”. Czuł, że sytuacja go przerasta. „Na miłość boską - mówił - przecież ja nie mam bladego pojęcia, jak się wychowuje dzieci, a tym bardziej dziewczynki.” Chciał ją gdzieś ulokować, „w cudnym miejscu, gdzie będą konie, śliczne krajobrazy i mnóstwo koleżanek”, Deanna jednak, bardzo przybita, tak się uparła, że w końcu jej uległ. Nie życzyła sobie żadnych „cudownych miejsc” - pragnęła zostać z nim, bo „cudowne miejsca” były tam gdzie on, czarodziej z samolotem, który przywoził jej z dalekich podróży wspaniałe prezenty. Szczyciła się nim od najmłodszych lat, chociaż nigdy go nie rozumiała. A teraz miała tylko jego, bo tylko on jej został, gdyż kobieta zza zamkniętych drzwi zniknęła z jej życia.

Ostatecznie została więc z ojcem. Jeśli mógł, zabierał ją ze sobą, a kiedy nie mógł, zostawiał u przyjaciół. Uczył córkę cieszyć się życiem. Dzięki niemu poznała hotel Imperial w Tokio, słynne kabarety przy avenue Georges V Paryżu, Stork Club w Nowym Jorku, gdzie ojciec siadywał przy barze popijając koktajl Shirley Temple. Ba! kiedyś nawet spotkał tam elegancką legendarną Shirley, wtedy już dorosłą kobietę!

Ponieważ tatuś wiódł baśniowe życie, Deanna przy nim kosztowała tego samego. Co prawda znacznie krócej, za to bardzo intensywnie. Chłonęła wszystko: eleganckie kobiety, interesujących mężczyzn, tańce w El Morocco, weekendowe wycieczki do Beverly Hills... Jej ojciec był niegdyś gwiazdorem filmowym, kierowcą wyścigowym, w czasie wojny pilotem, kochał hazard, kobiety, wszystko, co lata, a nade wszystko życie. Pragnął, aby Deanna też latała, aby zobaczyła to, co można ujrzeć z wysokości dziesięciu tysięcy stóp, aby żeglowała w przestworzach wśród chmur, aby spełniły się jej sny. Ona jednak miała własne marzenia, zupełnie inne. Tęskniła za spokojnym życiem, za domem, w którym by stale mieszkali, za macochą, która nie ukrywałaby się „na minutkę” za drzwiami zamkniętymi na klucz.

Mając czternaście lat Deanna byłą już zmęczona El Morocco, a rok później miała dość zabaw z przyjaciółmi tatusia. Ukończywszy w wieku szesnastu lat szkołę, koniecznie chciała pójść do college'u plastycznego. Ojciec wmawiał jej, że na pewno będzie się tam nudziła, zaczęła więc sama malować. Malowała w szkicowniku lub na płótnach, które zabierała ze sobą wszędzie. Rysowała na papierowych obrusach na południu Francji i na wolnych stronach w listach od jego przyjaciół, bo swoich nie miała. Rysowała na wszystkim, co wpadło jej w ręce. Właściciel galerii w Wenecji powiedział, że jest niezła i gdyby się postarała, mógłby zorganizować wystawę jej prac. Oczywiście nie zrobił tego.

Po miesiącu wyjechali z Wenecji, po dwóch z Florencji, po sześciu z Rzymu, po jednym z Paryża i w końcu wrócili do Stanów, gdzie tatuś obiecał jej prawdziwy tym razem dom, a być może prawdziwą macochę. Poznał w Rzymie amerykańską aktorkę - „na pewno ją polubisz”, powiedział pakując walizki na weekend na jej ranczu, gdzieś pod Los Angeles.

Tym razem nie zabrał Deanny, chciał być sam. Zostawił ją w Fairmont w San Francisco z czterystoma dolarami i obiecał, że będzie z powrotem za trzy dni. Trzy godziny później nie żył - Deanna została sama. Tym razem na zawsze. Jak ongiś znowu zawisł nad nią groźny cień „cudownej szkoły”.

Strach przed „cudowną szkołą” trwał jednak krótko, nie miała bowiem pieniędzy na szkołę, ani na nic innego. Po ojcu odziedziczyła tylko górę nie spłaconych długów. Zadzwoniła więc do zapomnianych krewnych matki. Przyjechali i zabrali ją do siebie. „Tylko na kilka miesięcy, Deanno. Chyba rozumiesz, że nie możemy cię utrzymywać. Pomieszkasz u nas, dopóki nie znajdziesz sobie pracy, nie staniesz na nogi” usłyszała. Pracy? Jakiej pracy? Cóż ona mogła robić? Malować? Rysować?... Chyba tylko marzyć. Jakie miało to już teraz znaczenie, że znała na wylot galerie Uffizi i Luwr, że spędziła kilka miesięcy w paryskim Jeu de Paume, że patrzyła, jak ojciec biegał z maklerami w Pampelunie, że tańczyła w El Morocco i mieszkała w hotelu Ritz? Kogo to obchodziło?

Po trzech miesiącach przeprowadziła się do kuzynki, potem do drugiej ciotki. I zawsze słyszała: „No dobrze, ale na krótko, rozumiesz...? Tak, teraz rozumiała samotność, rozumiała cierpienie, rozumiała, czego ojciec dokonał: przegrał życie. Bawił się nim i przegrał. Teraz rozumiała, co stało się z matką i dlaczego. I zaczęła nienawidzić człowieka, którego niegdyś kochała, za to, że zostawił ją samą, skazał na strach, pozbawił miłości.

Z pomocą przyszła jej Opatrzność pod postacią listu z Francji. Okazało się, że w tamtejszym sądzie jej ojciec wytoczył sprawę o drobną w zasadzie kwotę - sześć czy siedem tysięcy dolarów - i... wygrał! Proszono ją zatem, aby raczyła się skontaktować z reprezentującym jej interesy adwokatem z francuskiej firmy. Z jakim adwokatem?... Zadzwoniła do jednego, którego znalazła na liście otrzymanej od ciotki, a on skierował ją do międzynarodowej firmy prawniczej. Poszła tam w pewien poniedziałkowy poranek ubrana w „małą czarną”, od Diora kupioną we Francji, gdy była tam z ojcem. Strój uzupełniała czarna torebka z krokodylej skóry, którą tatuś przywiózł jej z Brazylii, oraz sznurek pereł, jedyna pamiątka po matce.

Teraz wszakże nie obchodzili jej Dior ani Paryż, ani Rio, nic. Obiecane sześć czy siedem tysięcy dolarów było dla niej bajońską sumą. Dzięki niej będzie mgła rzucić pracę, pójść do szkoły plastycznej i uczyć się dniami i nocami, by w końcu zyskać sławę. Tymczasem zaś może uda jej się przeżyć rok za sześć tysięcy dolarów. Tego jedynie pragnęła przekraczając próg ogromnego, wykończonego drewnianego biura, gdzie po raz pierwszy spotkała Marca - Edouarda.

Nigdy nie prowadził podobnej sprawy. Był specjalistą od prawa handlowego, od skomplikowanych międzynarodowych procesów, ale gdy sekretarka powiedziała mu o telefonie Deanny, poczuł się zaintrygowany. Ujrzawszy ją, delikatną kobietę - dziecko o wystraszonej pięknej twarzy, poczuł, że jest nią oczarowany. Poruszała się z niesłychaną gracją, a gdy popatrzyła mu w oczy, jej wzrok przeniknął go do głębi. Posadził tę niezwykłą klientkę za biurkiem naprzeciw siebie i starał się wyglądać na poważnego pana mecenasa, lecz podczas rozmowy błądził gdzieś nieprzytomnym spojrzeniem, nie mogąc się opanować. On bowiem też uwielbiał Uffizi, też całe dnie spędzał w Luwrze, też był w Sao Paulo i w Caracas, i w Deauville.

Okazało się, że żyli w tym samym świecie, że znów przed Deanną otwierają się te drzwi i okna, które uznała już za zatrzaśnięte na zawsze. Opowiedziała Marcowi o ojcu, całą tę okropną historię, wpatrzona w niego największymi zielonymi oczyma, jakie w życiu widział, tak krucha i delikatna, że wzruszyła go do głębi. Miał wtedy prawie trzydzieści dwa lata, na pewno więc z mało, by być jej ojcem. Zapłonął zresztą uczuciem bynajmniej nie ojcowskim. Wziął Deannę pod swoje adwokackie skrzydła, a trzy miesiące później została jego żoną.

Skromna ceremonia odbyła się w ratuszu, miesiąc miodowy spędzili w domu jego matki w Antibes, potem dwa tygodnie w Paryżu. I wtedy Deanna zrozumiała, co uczyniła” poślubiła mężczyznę i kraj. Poślubiła styl życia. musiała być doskonała, wyrozumiała i cicha. Musiała być czarująca i bawić jego klientów i przyjaciół. Musiała w samotności spędzać całe dnie, gdy wyjeżdżał. I musiała porzucić marzenie o sławie artystki. Marc bowiem nie zgadzał się, aby zajmowała się sztuką. Kiedy zabiegał o jej względy, bawiło go, że próbuje swych sił w malarstwie, tyle że jego żona nie mogła myśleć o takiej karierze. Przeznaczeniem madame Duras było całkiem inne życie.

W ciągu kilku następnych lat Deannie przyszło się pożegnać z wieloma marzeniami, miała za to Marca, człowieka, który uwolnił ją od samotności i ubóstwa, zyskał jej wdzięczność i serce. Człowieka o nieskazitelnych manierach i doskonałym guście, który dał jej bezpieczeństwo i cierpienie. Człowieka, który zawsze nosił maskę.

Wiedziała, że ją kocha, lecz rzadko okazywał to w taki sposób jak przed ślubem. „Tylko dzieciom okazuje się uczucia” powiadał. Sposobność do tego wkrótce się nadarzyła - w niespełna rok przyszło na świat ich dziecko. Jakże Marc tego pragnął! Teraz znowu mógł okazywać, jak bardzo kocha żonę. Miał to być chłopiec, ponieważ on tak powiedział, i oboje byli pewni, że tak będzie. Deanna tylko tego pragnęła, syna, bo dzięki niemu spodziewała się zyskać szacunek, a może nawet dozgonną miłość męża.

I w rzeczy samej na świat przyszedł syn, maleństwo ze szmerami w płucach. Zaraz po urodzeniu wezwano księdza, który ochrzcił chłopczyka imieniem Philippe - Edouard. Po czterech godzinach dziecko zmarło.

Marc zabrał Deannę na lato do Francji i pozostawił pod opieką matki i ciotki. Miał pracowite lato w Londynie, ale przyjeżdżał na weekendy, pocieszał ją i ocierał jej łzy. W końcu znowu zaszła w ciążę, lecz drugie dziecko też umarło. Drugi chłopczyk. Odtąd obsesyjnie pragnęła dać Marcowi dziecko, jedynym jej marzeniem było urodzić mu syna. Przestała nawet malować. Gdy po raz trzeci zaszła w ciążę, lekarz kazał jej leżeć w łóżku.

Tego roku Marc miał procesy w Mediolanie i w Maroku, często jednak telefonował, przysyłał kwiaty, a gdy był w domu, dużo czasu spędzał siedząc na brzegu jej łóżka. I znowu powtarzał, że będzie miał syna. Tym razem się mylił. Długo oczekiwany potomek, wymarzone dziecko Deanny, okazał się silną, zdrową dziewczynką z aureolą jasnych włosów i niebieskimi oczami ojca. Marc ukrył rozczarowanie, a wkrótce zakochał się po uszy w maleńkiej blondyneczce. Nazwali ją Pilar.

Niebawem Durasowie wybrali się do Francji, aby pokazać dziecko matce Marca. Pani Duras była niepocieszona, że Deanna nie dała jej synowi męskiego potomka, Marc wszakże wcale się tym nie przejmował. Najważniejsze, że miał dziecko, krew z jego krwi i kość z kości. Postanowił, że Pilar będzie mówiła tylko po francusku i każde lato spędzała w Antibes. Deannę niepokoiły trochę te plany, ale w końcu przestała sobie nimi zaprzątać głowę i zasmakowała radości macierzyństwa.

Marc spędzał z córką każdą wolną chwilę, chwalił się nią przed wszystkimi. Pilar, dziecko pogodne i roześmiane, pierwsze słowa wymówiła po francusku. Do dziesiątego roku życia więcej mieszkała w Paryżu niż w Stanach. Marc nadzwyczaj starannie dobierał jej książki, ubrania, zabawki - wszystko. On to nauczył ją, kim jest panną Duras, i jak się nazywa jej ojczyzna: Francja. Gdy skończyła dwanaście lat, poszła do szkoły z internatem w Grenoble. Dla Deanny oznaczało to utratę córki, która traktowała ją odtąd jak osobę obcą, winną wszystkiemu, z czego była niezadowolona. Przez nią nie mieszkali we Francji, przez nią Pilar nie mogła być z przyjaciółmi, przez nią tatuś nie mógł mieszkać w Paryżu z dziadkiem, który tak bardzo tęsknił... W końcu wygrali. Po raz kolejny.

Deanna cichutko zeszła na dół, niemal bezszelestnie stawiając bose stopy na perskim chodniku, który Marc przywiózł z Iranu. Zajrzała do salonu, choć zazwyczaj tego nie robiła. Wszystko było na swoim miejscu, jak zawsze: perfekcyjnie wygładzona delikatna narzuta z zielonego jedwabiu okrywała kanapę, krzesła w stylu Ludwika XV stały równo niczym żołnierze w szeregu, kobierzec z Aubusson w seledynowe i jasnomalinowe kwiaty prezentowały się niezwykle wspaniale, srebra błyszczały, popielniczki były nieskazitelnie czyste, portrety szanownych przodków Marca wisiały pod precyzyjnie dobranym kątem, okna obramowane storami ukazywały cudowny widok na most Golden Gate i zatokę, o tej porze jeszcze pustą, nie spowitą mgłą.

Deanna stała przez chwilę ze wzrokiem utkwionym w wodę. W ten piękny czerwcowy dzień miała ochotę usiąść i po prostu patrzyć, lecz byłoby chyba świętokradztwem zburzyć kanapę, podeptać kobierzec, a nawet oddychać w tym pokoju. Najlepiej zrobi usuwając się do własnego światka, do pracowni, w tylnej części domu, gdzie malowała. Tam było jej schronienie.

Minęła jadalnię nie zaglądając do środka, po czym przemknęła się bezszelestnie długim korytarzem na tył domu do schodów prowadzących na półpiętro - do pracowni. Poczuła pod stopami chłód ciemnego parkietu. Oczywiście drzwi się zacięły. Marc już przestał jej przypominać, że trzeba coś z tym zrobić, doszedłszy widać do wniosku, że jej to odpowiada. I miał rację. Trudno było je otworzyć i zawsze trzaskały, gdy zamykała się wewnątrz jak w małym kokonie. Pracownia była jej najukochańszym światem, gdzie królowała muzyka i kwiaty i nie było ani krzty surowej powagi reszty domu. Tutaj nie miała żadnych wytworów rękodzieła z Aubusson, srebra, Ludwików XV. Tutaj wszystko było jasne i żywe - farby na palecie, płótna na sztaludze, jasnożółte ściany i ogromnie wygodne krzesło, w które mogła się wtulić jak w czyjeś objęcia.

Siadając na nim uśmiechnęła się i rozglądnęła dookoła. Poprzedniego ranka zostawiła tutaj nieziemski bałagan, ale to do niej pasowało. W tym pomieszczeniu mogła sobie na nieład pozwolić. Tutaj czuła się szczęśliwa i mogła pracować. Rozsunęła kwieciste zasłony, otworzyła drzwi i wyszła na niewielki taras, stąpając po lodowatych jasnych płytach.

Często wstawała o tej porze, nawet gdy była mgła, i oddychała głęboko. Uśmiechała się do zawieszonego nad niewidoczną zatoką mostu, wsłuchiwała w wycie syren mgielnych podobne do pohukiwania sowy. Ten ranek był inny. Na zewnątrz słońce świeciło tak mocno, że musiała przymknąć oczy. Wymarzona pogoda do żeglowania. Albo do zniknięcia w tłumie na plaży. Rozbawił ją ten pomysł. Gdyby jej nie było w domu, kto by powiedział Margaret, co trzeba wypolerować? Kto by odpisał na listy? Kto by wyjaśnił Pilar, dlaczego nie może wyjść wieczorem? Pilar... Tego dnia wyjeżdżała na wakacje: lato miała spędzić w Antibes, odwiedzić babcię, ciotki, wujków i kuzynów z Paryża.

Deanna aż się wzdrygnęła. Przez wiele lat takie wakacje były dla niej koszmarem, w końcu powiedziała: „Dość”. Nie potrafiła dłużej znosić uroków pobytu u rodziny Marca, zaciskania zębów, byle wytrwać w uprzejmości. Cierpiała wręcz fizycznie, czuła się, jakby niewidzialne igły wbijały się w jej ciało. Durasowie nigdy Deany nie zaakceptowali, czego matka Marca wcale nie ukrywała. Deana była przecież Amerykanką, o wiele za młodą, aby dla jej syna stanowić odpowiednią partię, na domiar złego pozostawioną bez grosza córką ekstrawaganckiego lekkoducha. Ten związek Marcowi nic nie dawał, korzystała wyłącznie ona. Jego krewni uważali, że tylko z tego powodu tak go usidliła. Starali się o tym nie mówić - w każdym razie nie częściej niż dwa razy w roku. Aż przyszedł czas, kiedy Deana poczuła, że dłużej tego nie zniesie, i przestała odprawiać letnie pielgrzymki do Antibes. Teraz Pilar miała wyjechać sama, co bardzo jej odpowiadało. Byłą jedną z nich.

Deana oparła łokcie na balustradzie, układając brodę na wierzchu jednej dłoni. Ciche westchnienie wyrwało jej się z piersi, gdy zobaczyła statek wolno wpływający do zatoki.

- Nie zimno ci tu, mamusiu? - Słowa Pilar były równie chłodne jak kafelki na tarasie. Mówiła tak, jakby było coś niezwykłego w tym, że jej matka stoi na tarasie w szlafroku i boso.

Deanna jeszcze raz spojrzała na statek i powoli odwróciła się z uśmiechem.

- Nie, zupełnie nie. Lubię sobie tak postać... Jestem boso, bo nie mogłam znaleźć pantofli. - Deana nie przestając się uśmiechać patrzyła prosto w błyszczące niebieskie oczy córki. Pilar byłą do niej zupełnie niepodobna. Miała złociste włosy, żywe niebieskie oczy i tryskała młodością. Przewyższała matkę o ponad głowę i w każdym calu przypominała Marca. Co prawda nie potrafiła jeszcze roztaczać wokół siebie takiej atmosfery wszechmocy, lecz na pewno przyjdzie jej z wiekiem. Jeśli nauczyła się czegoś od babki i ciotki, to niewątpliwie perfekcyjnego udawania niechęci i złości. Marc nie potrafił robić tego tak dobrze. Tyle że nie musiał, był przecież mężczyzną. Panie z rodu Durasów uprawiały bardziej wyrafinowaną sztukę. Deana nie miała na to większego wpływu, mogła chyba tylko trzymać Pilar z dala od rodziny męża. Na nic by się to jednak zdało, ponieważ Marc i starsza pani Duras za zgodą wnuczki zmówili się, że dziewczynka jak najdłużej zostanie w Europie. Przecież Pilar przypominała swoją babkę nie tylko z wyglądu, w jej żyłach płynęła ta sama krew i Deanna musiała się z tym pogodzić. Nadal wszakże ze zdumieniem stwierdzała, że odczuwa to tak boleśnie. Nie potrafiła o tym zapomnieć, nie potrafiła sobie powiedzieć, że to nie ma znaczenia. Miało. Wciąż nowo przezywała stratę Pilar.

Uśmiechnęła się i spojrzała na stopy córki.

Miała na nich te pantofle, te, które gdzieś przepadły.

- O, widzę, że je znalazłaś. - Oczy Deanny były wciąż uśmiechnięte, ale w sercu czułą znany od dawna ból, ukrywany pod osłoną żartów.

- Czy to miało być zabawne, mamusiu? - na twarzy Pilar pojawiła się wrogość. - Ja nie mogę znaleźć żadnego z najlepszych moich swetrów, a czarna spódnica wciąż jeszcze leży u krawca.

Oskarżenie było poważne. Pilar odrzuciła do tyłu długie proste blond włosy i spojrzała na matkę ze złością.

Deannę często zastanawiały ataki gniewu Pilar. Młodzieńczy bunt? A może po prostu nie chciała dzielić się Markiem z matką?... Cóż, niewiele mogła na to poradzić, przynajmniej na razie. Może kiedyś, za pięć, sześć lat, zdoła odzyskać córkę i zaprzyjaźnić się z nią? Przecież dla niej żyła! Ta nadzieja pozwalała jej przetrwać trudny okres.

- Spódnica od wczoraj wisi w szafie w holu. A swetry razem z resztą rzeczy Margaret ci już spakowała. Czy to rozwiązuje problem? - każde słowo wymawiając bardzo łagodnie.

- Mamo! Ty w ogóle nie słuchasz! - usłyszała Deanna i ocknęła się z zamyślenia. - Pytałam, co zrobiłaś z moim paszportem.

Zielone oczy Deanny spotkały się z niebieskimi Pilar i przez długą chwilę obie nie spuszczały z siebie wzroku. Wreszcie Deanna rzekła tylko:

- Jest u mnie. Dam ci go na lotnisku.

- Chyba potrafię pilnować swojego paszportu?

- Oczywiście. Jestem tego pewna. - Deanna ostrożnie weszła do pracowni unikając wzroku córki. - Zjesz śniadanie?

- Później. Teraz muszę umyć głowę.

- Powiem Margaret, żeby ci przyniosła.

- Świetnie.

Pilar wyszła, Deanna zaś poczuła ukłucie w sercu. Tak niewiele trzeba, aby zranić człowieka! Słowa to niby nic takiego, a jakże potrafią przytłoczyć. Czasami zastanawiała się, czy tak samo byłoby z jej synami. Może tylko Pilar jest taka? Może przepaść pomiędzy dwoma krajami i dwoma światami okazała się dla niej za wielka?

Telefon zabrzęczał cicho na jej biurku w chwili, gdy z westchnieniem usiadła. Było to połączenie wewnętrzne, zapewne Margaret dzwoniła, aby zapytać, czy podać kawę do pracowni. Kiedy Marc wyjeżdżał, Deanna często jadała sama w tym pokoju. Gdy był w domu, śniadanie stawało się rytuałem. Nieraz był to jedyny posiłek, który jedli razem.

- Tak? - odezwała się łagodnie. Zawsze tak mówiła, a matowy odcień głosu jeszcze tę łagodność pogłębiał.

- Deanno, muszę zadzwonić do Paryża - usłyszała Marca. - Zejdę na dół za jakieś piętnaście minut. Powiedz Margaret, że chcę jajka usmażone, a nie spieczone na skorupę. Gazety są u ciebie?

- Nie. Margaret chyba położyła ci je na stole.

- No to tymczasem.

Nikt jej nie mówił „dzień dobry”, nie pytał, jak się miewa, i czy dobrze spalą, nie potwierdzał, że ją kocha. Obchodziły ich tylko gazety, czarna spódnica, paszport... Oczy Deanny nabiegły łzami. Otarła je wierzchem dłoni. Nie robili tego z premedytacją, po prostu tacy byli. Dlaczego jednak nie obchodziło ich, gdzie jest jej spódnica albo pantofle, jak jej się udał ostatni obraz?

Pogrążona w niewesołych myślach obejrzała się jeszcze przez ramię, nim zamknęła za sobą drzwi pracowni. Zaczął się jej normalny dzień.

Margaret usłyszała szelest gazet w jadalni i otworzyła kuchenne drzwi z nieodłącznym uśmiechem na twarzy.

- Dzień dobry panu.

- Dzień dobry Margaret.

Wszystko toczyło się jak zwykle, dokładnie i z wdziękiem. Polecenia wydawano uprzejmie, gazety były starannie ułożone według hierarchii ważności, kawa we właściwej chwili pojawiała się na stole. Kawa w delikatnym dzbanku z Limoges, który należał do matki Marca. Odsuwano zasłony, mówiono o pogodzie, każdy zajmował swoje miejsce i przywdziawszy swoją maskę, rozpoczynał nowy dzień.

Deanna zapominała o swoich smutkach. Zaczęła przeglądać gazetę popijając małymi łykami kawę z niebieskiej filiżanki w kwiaty i pocierając o dywan stopy zziębnięte od chłodu płytek na tarasie. O poranku wyglądała młodo z rozpuszczonymi ciemnymi włosami, dużymi oczami i skórą jasną jak skóra Pilar. Dłonie miała takie same jak przed dwudziestu laty, delikatne i gładkie. Nie wyglądała na trzydzieści siedem lat, raczej na dwadzieścia kilka. Odmładzał ją sposób mówienia, łagodna twarz, iskierki w oczach, uśmiech rozświetlający jej rysy. W późniejszych godzinach dnia jej dziewczęcość znikała: ubrana ze skromną elegancją, z włosami starannie upiętymi w kok, poruszała się dystyngowanie. Z samego rana nie była jednak skażona przynależnością do rodu Durasów - była po prostu sobą.

Usłyszała, że Marc schodzi na dół, po drodze wesoło zagadnąwszy po francusku Pilar, która stała z mokrymi włosami na piętrze. Mówił coś o wyjeździe do Nicei i o tym, że ma być grzeczna w Anibes. W przeciwieństwie do Deanny miał się widywać z córką tego lata, planował bowiem kilka wyjazdów do Francji i zamierzał spędzać w Antibes każdy wolny weekend. Trudno mu było przełamać stare nawyki, nie potrafił się też oprzeć czarowi córki. Zawsze byli przyjaciółmi.

- Bonjur, ma chere. - Powiedział do niej „moja droga”, a nie ma cherie, najdroższa. Deanna zauważył, że w ostatnich latach z jego słownika zniknęły superlatywy. - Ładnie dziś wyglądasz.

- Dziękuję - cień uśmiechu przemknął przez jej twarz, gdy spostrzegła, że Marc już pogrążył się w przeglądaniu gazet. Komplement był bardziej formalnością niż pochwałą. Taka francuska sztuczka. Znała ją świetnie. - Co nowego w Paryżu?

- Opowiem ci po powrocie. Będę tam jutro przejazdem - odparł, z jego tonu wynikało wszakże, iż jego pobyt potrwa dłużej, niż zapowiadał, jak zwykle.

Spojrzał na nią lekko rozbawiony i natychmiast oczywiście przypomniała sobie, dlaczego ongiś się w nim zakochała. Marc był niesamowicie przystojnym mężczyzną, miał delikatne szlachetne rysy twarzy i niebieskie oczy błyszczące jeszcze bardziej niż oczy Pilar. Siwizna na skroniach była prawie niewidoczna wśród jasnych włosów. Wciąż wyglądał młodo i energicznie i prawie zawsze był w dobrym humorze, zwłaszcza w Stanach. Uważał, że Amerykanie są „śmieszni”: bawiło go, gdy przegrywali z nim w tenisa i squasha, w brydża i tryktraka, nade wszystko zaś gdyż zwyciężał nad nimi w sądzie. Pracował tak samo, jak grał - ostro, szybko i dobrze, wyniki osiągając nieprzeciętne. Mężczyźni mu zazdrościli, każdą kobietę mógł mieć u stóp. I zawsze wygrywał. Początkowo Deanna kochała w nim ten właśnie styl wiecznego zwycięzcy, toteż gdy wyznał jej miłość, ogarnęło ją przyjemne poczucie triumfu.

- Pytałam, na jak długo wyjeżdżasz - rzekła Deanna z nutką szorstkości w głosie.

- Nie wiem dokładnie. Na kilka dni. Czy to ważne?

- Oczywiście - jej głos zabrzmiał jeszcze ostrzej.

- A co? Czy mamy jakieś plany? - popatrzył na nią nieco zdziwiony i zajrzał do kalendarza, lecz nic w nim nie znalazł.

No powiedz mu, mówiła sobie Deanna. Powiedz, że to nic ważnego, że chodzi tylko o nas.

- Nie, nic takiego - odparła. - Po prostu chciałabym wiedzieć.

- Dam ci znać jeszcze dzisiaj. Mam kilka spotkań, po których wszystko powinno się wyklarować. Chodzi o duży proces z armatorem. Z Paryża będę musiał chyba polecieć do Aten.

- Znowu?

- Wygląda na to, że tak.

Wrócił do gazet i nie odrywał się od nich, aż Margaret postawiła przed nim jajecznicę. Wtedy podniósł wzrok na żonę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin