Steel Danielle - Okup.rtf

(672 KB) Pobierz
DANIELLE STEEL

Danielle Steel

OKUP

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Czułość jest potężniejsza od uporu,

Woda mocniejsza od skały,

Miłość silniejsza od przemocy

ROZDZIAŁ I

Peter Matthew Morgan stał przy ladzie zbierając swoje rzeczy - portfel z czterema setkami dolarów wypłaconych z rachunku oszczędnościowego oraz dokumenty zwolnienia warunkowego, które miał przedłożyć kuratorowi. Miał na sobie strój otrzymany od władz stanu - dżinsy, białą trykotową koszulkę, a na niej bluzę z niebieskiego drelichu; tenisówki i białe sportowe skarpetki. Nie był to ubiór, w jakim zwykł się pokazywać przed aresztowaniem.

Odsiedział cztery lata i trzy miesiące - minimalną wymaganą część wyroku, nader surowego jak za pierwsze przestępstwo. Został jednak złapany z olbrzymią ilością kokainy, oskarżony z urzędu, skazany przez ławę przysięgłych i osadzony za murami więzienia stanowego Pelican Bay.

Z początku Peter rozprowadzał prochy tylko wśród znajomych. Zarabiał w ten sposób na własny nałóg, a później także na utrzymanie swoje i (przez jakiś czas) rodziny. W ciągu sześciu miesięcy zarobił prawie milion dolarów, ale i to nie wypełniło wyrwy, jaką stworzył swoją finansową żonglerką. Narkotyki, chybione inwestycje, akcje wysokiego ryzyka, sprzedaż poniżej kosztów... Przez pewien okres był maklerem giełdowym - dopóki nie naraził się izbie kontroli; oczywiście nie aż tak, by postawiono go w stan oskarżenia (w takim wypadku już wcześniej aresztowaliby go federalni). Żył rozrzutnie, znacznie ponad stan, imał się ryzykownych przedsięwzięć, a do tego kumał się z niewłaściwymi ludźmi. W efekcie zaczął brać narkotyki. Ćpał coraz więcej, w końcu nie mógł już spłacić dealera i musiał zacząć dla niego pracować. Miał też na sumieniu pomniejsze sprawki - czeki bez pokrycia i defraudacje. Na szczęście jego pracodawca zrezygnował z roszczeń, kiedy Peter znalazł się w więzieniu za kokainę. Co by to dało? I tak nie miał pieniędzy, by pokryć sprzeniewierzone sumy, stanowiące zresztą ledwie drobny ułamek w masie jego długów. Od dawna był całkowicie niewypłacalny. Zresztą prezesowi było go po prostu żal. Peter umiał budzić sympatię.

Był ucieleśnieniem miłego chłopca, który zszedł na złą drogę. Zbłądził raz, drugi, trzeci.., aż weszło mu to w nawyk. Stracił każdą szansę, a miał ich w życiu wiele. Jeszcze bardziej niż jemu znajomi i współpracownicy współczuli jego żonie i dzieciom - ofiarom wariackich pomysłów i błędnych decyzji Petera. Ale każdy gotów byłby ręczyć, że w głębi duszy Morgan jest dobrym człowiekiem. Zdumiewali się, co się stało. W istocie już od dawna działo się źle.

Morgan senior, który zmarł, kiedy Peter miał trzy lata, był potomkiem znanej rodziny ze ścisłej elity towarzyskiej Nowego Jorku. Rodzinna fortuna kurczyła się jednak z biegiem lat, a nim Peter dorósł, jego matce udało się roztrwonić resztki. Nie czekając długo, wyszła ponownie za mąż za kolejnego młodego bogacza z wyższych sfer, spadkobiercę długiej linii bankierów. Człowiek ten przyjął Petera i dwójkę jego rodzeństwa z otwartymi rękami, ojcował im, posyłał do najlepszych szkół wraz z dwoma przyrodnimi braćmi, którzy przyszli na świat nieco później. Rodzina wydawała się szczęśliwa, a z pewnością zamożna, lecz matka piła coraz więcej i w końcu zamknięto ją w zakładzie. W tym momencie Peter formalnie został sierotą. Ojczym nigdy prawnie ich nie adoptował, a rok po śmierci żony zawarł ponowny związek. Jego druga żona nie widziała powodu, aby miał być obciążony - finansowo czy jakkolwiek - trójką dzieci, z którą nie łączyły go żadne więzy krwi. Już dwóch młodszych chłopców stanowiło dla niej problem (wymogła w końcu, by posłano ich do szkoły z internatem) - cóż dopiero dzieci „wniesione w posagu” przez poprzedniczkę! Ojczym zadeklarował więc, że sfinansuje szkołę, a później college, przyznał im też niewielkie kieszonkowe, ale (jak wyjaśnił z pewnym zmieszaniem) nie mógł dłużej zapewnić im domu pod swoim dachem ani godziwego utrzymania.

Odtąd Peter spędzał wakacje w szkole albo w domach kolegów, których łaski udało mu się zdobyć. Z biegiem czasu doszedł w tym do perfekcji. Nauczył się żyć ze swej inteligencji. Była wszystkim, co miał, i służyła mu dobrze. Jedynych przejawów uczucia, ciepłych gestów, jakich doświadczył w owych latach, zaznał od obcych ludzi.

Jego wizytom towarzyszyły często drobne incydenty. Ginęły pieniądze, rakiety tenisowe znikały w tajemniczy sposób i już się nie odnajdywały. Pożyczane ubrania nie wracały do właścicieli. Raz zdematerializował się złoty zegarek, w efekcie czego wyrzucono z pracy pokojówkę. Jak się później okazało, szesnastoletni wówczas Peter był jej kochankiem i to on namówił ją do kradzieży. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży zegarka wystarczyły mu na pół roku. Jego życie było ciągłą walką o byt. Potrzeby miał duże; aby je zaspokoić, był miły, układny i zawsze niewinny, kiedy wybuchał skandal. Nie sposób było uwierzyć, że ten grzeczny chłopiec mógłby mieć na sumieniu jakiekolwiek grzeszki.

W pewnym okresie szkolny psycholog zwracał uwagę na socjopatyczne skłonności Petera, ale dyrektor nie chciał mu dać wiary. Doświadczony psycholog dostrzegł, ze pod maską pozorów Peter ma mniej skrupułów, fliz powinien A pozory świadczyły na jego korzyść Nikt nie wiedział, kim w rzeczywistości jest ukrywający się pod tą maską człowiek Był zaś czarującym, inteligentnym, przystojnym chłopcem, który przede wszystkim umiał spadać na cztery łapy To prawda, życia nie miał usłanego różami Na nikim me mógł się oprzeć, a w głębi serca bolały go stare rany. Śmierć rodziców, postawa ojczyma, który się od niego odciął, jeśli nie liczyć głodowego zasiłku, rozstanie z rodzeństwem, wysłanym do innej szkoły na wschodnim wybrzeżu, wszystko to odcisnęło na nim bolesne piętno. Później, już w college’u, młodą jeszcze duszę dosięgnął kolejny cios: osiemnastoletnia siostra Petera utonęła. Peter rzadko mówił o swojej przeszłości, o smutkach, które ciążyły mu na sercu. Wszystkim wydawał się dobrym, zrównoważonym chłopcem o optymistycznym usposobieniu. Mógł oczarować każdego i przeważnie to robił. Jego blizny tkwiły głębiej, dobrze ukryte.

Kobiety wpadały mu w ręce jak dojrzałe owoce, a mężczyźni uważali go za dobrego kumpla. W czasach studenckich sporo pił, wspominali później koledzy, ale nigdy nie wydawał się pijany. Istotnie, Peter nigdy nie tracił kontroli nad sobą. W każdym razie nie tak, by ktokolwiek to spostrzegł. Potrafił się maskować.

Miał spore ambicje i dalekosiężne piany. Ojczym dotrzymał obietnicy i posłał go do Duke College, a tam Peter zdobył pełne stypendium, które pozwoliło mu podjąć studia na Harvardzie. Ukończył je z tytułem magistra ekonomii. Miał wszystkie potrzebne narzędzia, by wykuć sobie dobrą przyszłość - wykształcenie, lotny umysł, świetną aparycję i cenne znajomości nawiązane w elitarnych szkołach. Nie ulegało wątpliwości, że Peter Morgan odniesie w życiu sukces. Był finansowym geniuszem, tak się przynajmniej wydawało, i miał głowę pełną znakomitych pomysłów. Po ukończeniu studiów dostał pracę na Wall Street, w firmie maklerskiej, lecz dwa lata później skończyła się jego dobra passa. Łamiąc obowiązujące go zasady naruszył rachunek klienta, „pożyczając” sobie część pieniędzy. Miał z tego powodu poważne problemy, lecz jak zwykle mu się upiekło. Zatrudnił się w banku inwestycyjnym i przez krótki okres uważany był za cudowne dziecko Wall Street. Miał wszystko, co potrzebne do szczęścia, oprócz rodziny i sumienia. Zawsze wolał iść na skróty, osiągnąć cel szybciej, niż to było możliwe. Z dzieciństwa wyniósł jedną smutną naukę: czasem wystarczy chwila, by całe twoje życie rozpadło się w gruzy. Człowiek sam musi troszczyć się o siebie, bo los rzadko mu sprzyja. Szczęśliwy traf to fikcja - chyba że sam go sobie zapewnisz.

Przed trzydziestką ożenił się z Janet, prześliczną debiutantka, „która „szczęśliwym trafem” była również córką prezesa jego firmy. W ciągu dwóch lat doczekali się dwóch rozkosznych córeczek. Peter kochał żonę i szalał za dziećmi. Wyglądało na to, że wreszcie ściele się przed nim równa, prosta droga. Tymczasem bez żadnej widocznej przyczyny sprawy znów zaczęły przybierać zły obrót. Peter wpadał w obsesję, zaczął mówić już tylko o robieniu pieniędzy. Być może zbyt wiele przyszło mu zbyt łatwo? Żył rozrzutnie jak krezus, grał za wysoko, wciąż pożądał pieniędzy, coraz więcej pieniędzy, i krok po kroku jego życie wymknęło się spod kontroli. W końcu znów dał o sobie znać stary nawyk chodzenia na skróty i brania sobie tego, co chciał mieć. Imał się ryzykownych, niezbyt czystych transakcji - nie takich, by groziło mu zwolnienie z pracy, ale też nie takich, jakie prezes skłonny byłby tolerować. Peter pędził na oślep ku przepaści. Teść odbył z nim kilka poważnych rozmów i myślał, że przemówił mu do rozsądku. Spacerując wraz z zięciem po swej rozległej posiadłości w Connecticut, tłumaczył, że nie istnieją takie rzeczy jak darmowy posiłek czy łatwy sukces. Ostrzegał, że transakcje, w jakie Peter się wdaje, i sposób ich finansowania kiedyś się na nim zemszczą Najpewniej już wkrótce Wytoczył szereg argumentów podkreślających wagę dobrego imienia i zakończył wykład święcie przekonany, że Peter zastosuje się do jego wskazówek. Bądź co bądź bardzo lubił tego chłopca W rzeczywistości udało mu się tylko doprowadzić do tego, że Peter poczuł się zbity z tropu i poddany presji.

Po trzydziestce zaczął brać narkotyki - z początku dla zabawy Ostatecznie nie ma w tym nic złego, twierdził, wszyscy to robią, a świat na haju jest o wiele barwniejszy W ciągu dwóch lat do reszty stracił kontrolę nad nałogiem (choć sam temu zaprzeczał) i zaczął trwonić pieniądze żony, dopóki teść nie położył na nich twardej ręki. Rok później został wyrzucony z pracy, a Janet wróciła do rodziców, roztrzęsiona i znerwicowana. Prawda, Peter nigdy nie użył wobec niej przemocy, ale bez przerwy był pod wpływem kokainy, a jego życie całkowicie wyśliznęło mu się z rąk. W tym samym czasie teść odkrył kwoty dyskretnie „wyprowadzone” przez Petera z kont firmy. Zważywszy na stopień spowinowacenia i grożący mu - a przede wszystkim Janet - skandal, teść pokrył dług. W zamian Peter zgodził się na przyznanie Janet wyłącznych praw do opieki nad dziećmi, dwuletnią Isabelle i rok starszą Heather. Prawo do ich widywania stracił niewiele później, kiedy zabrał dziewczynki na wycieczkę jachtem. Prócz nich zabrał również trzy podchmielone kobiety i potworną ilość kokainy. Przerażona niania zaalarmowała Janet z telefonu komórkowego. Dopiero pod groźba, że będzie ich ścigać straż przybrzeżna, Peter zawrócił do brzegu, wysadził córki wraz z nianią na ląd i to był ostatni raz, kiedy się z nimi widział. Wówczas zresztą miał już poważniejsze problemy. Zapożyczył się na potężne sumy. Większość poszła na narkotyki, resztę zainwestował w rynek dóbr konsumpcyjnych - i stracił. Kiedy wyszło to na jaw, żadne referencje ani dyplomy nie były już w stanie zdobyć mu jakiejkolwiek posady. Podobnie jak jego matka przed śmiercią, staczał się po równi pochyłej - bez grosza, w szponach kosztownego nałogu.

Dwa lata po rozstaniu z Janet przeniósł się do San Francisco. Usilnie starał się o pracę w znanej firmie inwestycyjnej, ale na próżno. Z braku innych dochodów zajął się więc handlem kokainą. Zarobił na tym procederze fortunę, co jednak wciąż stanowiło zaledwie ułamek bajońskich sum, które był winien różnym ludziom - w tym bardzo nerwowym i bardzo groźnym ludziom. Nikogo nie zdołał spłacić. Zawsze brakowało mu forsy. Zmarnował wszelkie szanse na to, by zrobić karierę. Zmarnował sobie życie, które teraz wisiało na włosku. Mając trzydzieści pięć lat i zajadłych wierzycieli na karku, został zatrzymany z wielką ilością koki przeznaczonej na sprzedaż. Światkiem dealerów rządziły niepisane reguły. W większości przypadków, kiedy dłużnik szedł siedzieć, długi umarzano (choć rzadko zapominano o nich całkowicie). W przypadkach poważniejszych dłużnik nie opuszczał już więzienia żywy. Peter liczył na łut szczęścia i rzeczywiście - znów mu się upiekło.

Kiedy go aresztowano, od dwóch lat nie miął kontaktu z córkami i nie zanosiło się, że je wkrótce zobaczy. Przesiedział proces z kamienną twarzą, a składając zeznania robił to zręcznie i ze skruchą. Obrońca starał się uzyskać dla niego wyrok w zawieszeniu, ale sędzia był na to zbyt inteligentny. Widywał już ludzi pokroju Morgana, choć z pewnością niezbyt wielu, a żadnego, kto miałby aż takie możliwości. Przejrzał go na wskroś i zaniepokoiło go to, co zobaczył. Słowa Petera i jego działania nijak do siebie nie pasowały. Sędzia nie dał się wziąć na lep potoczystych deklaracji skruchy i chęci poprawy. Brzmiały gładko, lecz nie do końca szczerze. Twarz Petera Morgana budziła sympatię, ale jego działania - odrazę. Kiedy więc ława przysięgłych uznała go za winnego, sędzia skazał go na siedem lat pozbawienia wolności i wysłał do położonego siedemdziesiąt mil na zachód od San Francisco, a jedenaście od granicy Oregonu zakładu karnego Pelican Bay w Crescent City, więzienia o zaostrzonym rygorze, gdzie karę odbywało 3300 najgorszych kryminalistów w systemie więziennym stanu Kalifornia. Wyrok zdawał się nadmiernie surowy. Nie było to właściwe miejsce dla zbłąkanego yuppie.

Peter został warunkowo zwolniony po upływie czterech lat i trzech miesięcy. W tym czasie odzwyczaił się od narkotyków, pilnował własnego nosa, prowadził kancelarię naczelnika więzienia i ani razu nie naruszył dyscypliny. Naczelnik widział w nim nawróconego grzesznika. Każdy, kto znał Morgana, wierzył w jego skruchę. Dostał nauczkę i nie miał zamiaru wracać na złą drogę. Komisji do spraw zwolnień warunkowych oświadczył, ze jego nadrzędnym celem jest pojednanie z dziećmi i stanie się dla nich ojcem, z którego pewnego dnia będą dumne.

Mowił z przekonaniem z chyba sam wierzył w to, ze ostatnie sześć lub siedem lat jego życia było tylko nieszczęsnym, pechowym zakłóceniem na czystym poza tym ekranie. Zamierzał dopilnować, by ten ekran pozostał czysty. I wszyscy mu wierzyli.

Zwolniono go przy pierwszej przewidzianej prawem sposobności. Musiał pozostać przez rok w północnej Kalifornii pod nadzorem kuratora z San Francisco. Zdecydował się zatrzymać w schronisku dla byłych więźniów, dopóki się nie ustawi.

W rozmowie z komisją zastrzegł się, że nie jest wybredny. Przyjmie każdą pracę, jaką zdoła dostać, nawet fizyczna, byle była uczciwa. Oczywiście nikt nie miał wątpliwości, że Peter Morgan bez trudu znajdzie pracę. Popełnił w życiu parę kolosalnych błędów, ale nawet po czterech latach w Pelican Bay pozostał kulturalnym, inteligentnym człowiekiem i na takiego wyglądał. Był ogólnie lubiany; ci, którzy mu dobrze życzyli (w ich liczbie także naczelnik więzienia), mieli nadzieję, że znajdzie sobie odpowiednie miejsce i zbuduje od nowa dobre życie. Miał po temu wszystkie dane. Potrzebował tylko szansy. I wszyscy ufali, że tę szansę otrzyma. Naczelnik osobiście przyszedł się pożegnać z zasłużonym pracownikiem.

- Daj czasem znać, co u ciebie słychać - rzekł ściskając mu dłoń. Dwukrotnie zapraszał go do siebie na Boże Narodzenie i miał o nim jak najlepsze mniemanie. Peter był znakomitym kompanem - bystry, serdeczny, zabawny, obdarzony poczuciem humoru, potrafił znaleźć wspólny język z każdym, starym czy młodym. Ileż serca okazywał czterem nastoletnim synom naczelnika! Najstarszemu doradził, by postarał się o stypendium, i dzięki niemu chłopiec w tym roku został przyjęty na studia na Harvardzie. Naczelnik czuł się więc w pewnym sensie dłużnikiem Petera. Peter zaś był wdzięczny za życzliwość, jaką mu okazano.

- Najbliższy rok spędzę w San Francisco - powiedział z uśmiechem. - Ale będę się starał o przepustkę na wschodnie wybrzeże. Bardzo bym chciał zobaczyć córki.

Isabelle miała teraz osiem lat, Heather zaś dziewięć. W pamięci Petera wciąż były malutkimi dziećmi - nie widział ich od pięciu lat, a od czterech nawet na fotografii. Janet dawno zabroniła mu się z nimi kontaktować, a teściowie poparli jej stanowisko. Ojczym Petera nie żył, brat od wielu lat nie dawał znaku życia. Nie miał już nikogo. I nic prócz czterystu dolarów w portfelu, kuratora w San Francisco i pryczy w schronisku dla byłych więźniów w starej hiszpańskiej dzielnicy Mission, ongiś pięknej, dziś mocno podupadłej. Od czterech lat nie był u porządnego fryzjera. Wiedział, że pieniądze nie starczą mu na długo, skoro chce wykorzystać garść dawnych kontaktów w Dolinie Krzemowej. Poza nimi nie miał wielu perspektyw, jeśli wykluczyć znanych mu narkotykowych dealerów, od których szczerze zamierzał trzymać się z daleka. Pozostawało zmywanie naczyń w barze albo praca na stacji benzynowej. Tak pesymistyczny scenariusz uważał jednak za mało prawdopodobny. Ostatecznie był absolwentem Harvardu, a wcześniej Duke College. Jeśli nic innego nie wypali, odnajdzie paru szkolnych kolegów - może nie wszyscy wiedza., że siedział. Rzecz jasna nawet się nie łudził, że będzie mu łatwo. Miał trzydzieści dziewięć lat i choćby wysilił całą swoją elokwencję, pod względem zawodowym minione cztery lata jego życia stanowiły podejrzaną białą plamę. Czekała go długa droga pod górkę. Ale był zdrowy, silny, uleczony z nałogu, inteligentny i wciąż bardzo przystojny. W końcu los musi się odmienić.

- Odezwij się kiedyś - powtórzył naczelnik. Po raz pierwszy w życiu tak polubił skazańca. Ale też mężczyźni, z którymi miewał do czynienia, bardzo się różnili od Petera Morgana.

Pelican Bay zostało zbudowane jako więzienie o maksymalnym rygorze, które miało pomieścić najgorszy element przestępczy, wysyłany niegdyś do San Quentin. Większość osadzano w pojedynczych celach. Zabezpieczenia stanowiły cud nowoczesnej techniki, co pozwalało trzymać tu najgroźniejszych ludzi w kraju. Naczelnik spostrzegł od razu, że Peter jest postacią z innej bajki. Tylko olbrzymia ilość posiadanych przez niego narkotyków i równie wielka suma zaangażowanych w to pieniędzy sprawiły, że trafu do Pelican Bay. Gdyby zarzuty miały mniejszy ciężar gatunkowy, odsiedziałby wyrok w zakładzie o najlżejszym obostrzeniu. Nie stwarzał ryzyka ucieczki, nie dopuścił się czynów z użyciem przemocy i w czasie odbywania kary ani razu nie złamał dyscypliny. Był człowiekiem na wskroś cywilizowanym. Ci nieliczni więźniowie, z którymi nawiązał kontakt, naprawdę go szanowali. Peter zaś rozumnie trzymał się z dala od kłopotów. Zażyłość z naczelnikiem nadała mu status nietykalnego. Nie kumał się z gangami, awanturnikami ani dysydentami. Pilnował swego nosa. I po ponad czterech latach opuszczał Pelican Bay nie okaleczony psychicznie. Nie wychylał się, odsiedział swoje. Sporo czytał na tematy prawne i finansowe, spędził zaskakująco dużo czasu w bibliotece i niestrudzenie pracował w kancelarii.

Naczelnik sam napisał mu list polecający do komisji do spraw zwolnień warunkowych. Przedstawił go jako młodego człowieka, któremu powinęła się noga, lecz potrzebował tylko szansy, aby wrócić na dobrą drogę. Naczelnik był bowiem pewien, że Peter wróci do świata ludzi uczciwych. Już się nastawiał, że w przyszłości usłyszy o nim dużo dobrego. Peter miał dopiero trzydzieści dziewięć lat i jeszcze całe życie przed sobą, za sobą zaś doskonale wykształcenie. I można było mieć nadzieję, że błędy, które popełnił, czegoś go nauczyły. Nikt nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie wątpił, że Peter pójdzie odtąd prostą drogą cnoty.

Peter i naczelnik wciąż ściskali sobie ręce na pożegnanie, gdy przed bramą więzienia zatrzymała się furgonetka miejscowe) gazety. Wysiedli z niej reporter i uzbrojony w sprzęt fotograf. Podeszli do lady, z której Peter przed chwilą zabrał portfel. Obok podpisywał dokumenty zwolnienia inny więzień. Peter skinął mu głową. Znał go - wszyscy go znali. Spotykał go czasami na siłowni albo na korytarzu, często też widywał w kancelarii. Człowiek ten nazywał się Cariton Waters, miał czterdzieści jeden lat, a odsiedział dwadzieścia cztery za morderstwo. Przez cały ten okres bezskutecznie zabiegał o ułaskawienie i znany był wśród więźniów jako wyśmienity prawoznawca. Tymczasem zaś dorósł i osiągnął wiek średni za kratami.

Cariton Waters został skazany za zabójstwo sąsiada i jego żony oraz usiłowanie zabójstwa ich dwojga dzieci. Miał wtedy siedemnaście lat, a jego wspólnikiem w zbrodni był dwudziestosześcioletni recydywista, z którym się przyjaźnił. Włamali się do domu ofiar, skąd skradli dwieście dolarów. Wspólnikowi Watersa już dawno wymierzono karę śmierci, Waters natomiast zawsze utrzymywał, że nie przyłożył ręki do morderstwa. Po prostu znalazł się tam przypadkiem, twierdził i nigdy na krok nie odstąpił od tej wersji. Poszedł do tamtego domu nie mając pojęcia, co zamierza jego kompan, a potem tragedia rozegrała się zbyt szybko. Dzieci były za małe, aby potwierdzić jego zeznania lub je podważyć - tak mak, że nie było nawet ryzyka, by zidentyfikowały sprawców, zostały więc ciężko pobite, lecz ostatecznie pozostawione przy życiu. Obaj mężczyźni byli pijani, a Waters utrzymywał, że stracił przytomność i niczego nie pamięta.

Lawa przysięgłych nie uwierzyła w tę opowieść, toteż młodociany Waters stanął przed sądem dla dorosłych, został uznany za winnego i przegrał również apelację. Większą część swego dotychczasowego życia spędził w więzieniu, najpierw San Quentin, potem Pelican Bay. W tym czasie udało mu się skończyć college i był teraz w połowie studiów prawniczych. Z biegiem lat nawiązał rozległe stosunki z prasą, napisał kilka artykułów o wymiarze sprawiedliwości i systemie penitencjarnym. Uparta walka o ułaskawienie zyskała mu swoistą sławę. Redagował więzienne pismo i znal chyba wszystkich osadzonych. Często przychodzili do niego po poradę; cieszył się dużym szacunkiem. Waters nie miał wytwornej urody Morgana, był mocno zbudowany, wyglądał jak kulturysta i był nim w istocie. Jeśli nie liczyć paru wyskoków we wczesnym okresie, kiedy był jeszcze młody i narwany, można go było uznać za wzorowego więźnia. Ten potężny, groźny mężczyzna papiery miał czyste, a opinię wypisaną srebrnymi, jeśli już nie złotymi zgłoskami. Oczywiście sam powiadomił prasę o swoim uwolnieniu i z zadowoleniem ujrzał dziennikarzy na miejscu.

Waters i Morgan nigdy nie byli ze sobą blisko, ale obaj darzyli się chłodnym szacunkiem Rozmawiali parokrotnie o rożnych prawniczych kwestiach, kiedy Waters czekał w kancelarii na spotkanie z naczelnikiem. Peter czytał kilka jego artykułów w więziennej gazetce, a także w lokalnym dzienniku, i mimo woli czuł dla niego podziw. Winny czy nie, ten człowiek miał lotny umysł i pracował ciężko, aby coś osiągnąć, mimo że praktycznie dorastał w więzieniu.

Okres nadzoru Waters miał spędzić w Modesto; w tym okręgu mieszkała jego rodzina. Kiedy Peter przeszedł przez bramę, niemal bez tchu z ulgi, obejrzał się raz przez ramię i zobaczył jak Waters ściska dłoń naczelnika, a fotoreporter robi im zdjęcie. - Dzięki ci, Boże - powiedział Peter przystając na chwilę. Zamknął oczy, potem otworzył je i zmrużył w słońcu. Czuł się tak, jakby miał przed sobą całe nowe życie. Potarł oczy ręką, żeby nikt nie zauważył spływających z nich łez, skinieniem głowy pożegnał strażnika przy bramie i ruszył pieszo w stronę przystanku autobusowego. Znał drogę i niczego bardziej nie pragnął, niż się na nim znaleźć. Zajęło mu to dziesięć minut. Pięć minut później machnięciem ręki zatrzymał autobus, wsiadł i odjechał.

Tymczasem Cariton Waters pozował do ostatniej fotografii przed bramą więzienia. Czy naprawdę był winny, czy też nie, jego historia nadawała się na ciekawy artykuł. W ciągu minionych dwudziestu czterech lat stał się osobistością, a ze swoich odwołań i deklaracji niewinności wyciągnął maksimum korzyści. Zapowiadał) że napisze książkę. Dwoje zamordowanych ludzi i osierocone dzieci już dawno poszły w zapomnienie, utonęły w potokach jego zręcznych słów. W czasie gdy Waters kończył udzielać wywiadu, Peter Morgan dotarł na dworzec autobusowy, gdzie kupił bilet do San Francisco. Nareszcie był wolny.

ROZDZIAŁ II

Ted Lee lubił pracować na wieczorną zmianę. Z czasem zaczęło mu to odpowiadać, zmieniło się w utarte, wygodne przyzwyczajenie. Toteż już od lat między godziną szesnastą a dwudziestą czwartą detektyw inspektor Lec z wydziału śledczego policji San Francisco zajmował się przypadkami kradzieży, rabunków i napaści, zwykłą kryminalną „drobnicą”. Gwałty podlegały wydziałowi przestępstw na tle seksualnym, zabójstwa - wydziałowi zabójstw. Lec dwa lata służby spędził w wydziale zabójstw, ale nie cierpiał tej pracy, zanadto go przygnębiała. Koledzy, którzy poświęcali się jej z pasją i potrafili godzinami oglądać zdjęcia pomordowanych, zawsze wydawali mu się niezupełnie normalni. Uodpornienie na drastyczne sceny odarło ich z jakże potrzebnej wrażliwości, zubożyło. To, co robił Ted, trąciło rutyna, ale jemu wydawało się ciekawsze. Każdy dzień był inny. Fascynował go logiczny aspekt przypasowywania przestępców do poszkodowanych. Pracował w policji od osiemnastego roku życia - już dwadzieścia dziewięć lat. Z tego prawie dwie dekady zajmował się pracą śledczą i był w tym dobry. Na pewien czas oddelegowano go do komórki zajmującej się fałszerstwami kart kredytowych, ale nudził się tam jak mops. Nie, jego żywiołem była drobna przestępczość - pasowała mu tak samo jak wieczorna zmiana.

Ted urodził się i wychował w samym sercu Chinatown, chińskiej dzielnicy San Francisco. Jego rodzice pochodzili z Pekinu, przyjechali do Stanów wraz z obiema babciami. Żyli według tradycyjnych wzorców, ojciec pracował w restauracji, matka była szwaczką. Obaj bracia Teda wstąpili do policji tak jak on tuż po ukończeniu szkoły. Jeden był zwykłym „krawężnikiem” i nie miał większych ambicji, drugi służył w policji konnej. Ted prześcignął obu i lubili mu Z tego powodu dokuczać. Praca w wydziale śledczym stanowiła dla niego spore osiągnięcie.

Żona Teda była Amerykanką w drugim pokoleniu. Jej rodzina przybyła z Hongkongu; należała do nich restauracja, w której ojciec Teda pracował od przyjazdu do Stanów aż do emerytury. Dlatego się poznali i zakochali w sobie mając po czternaście lat. Ted nigdy nie spotykał się z inną kobietą, nie wiedział nawet, co to znaczy „romans”. Kiedy brali ślub, namiętnie kochał żonę. Z biegiem lat namiętność zgasła, ale wciąż było mu z nią dobrze. Teraz łączyła ich raczej przyjaźń niż miłość. Shirley Lee była dobrą, miłą kobietą. Pracowała jako pielęgniarka na oddziale intensywnej terapii w szpitalu miejskim i widziała w życiu więcej ofiar przemocy niźli Ted. Oboje bardziej angażowali się w pracy niż w domu. W wolne dni Ted grał w golfa albo zabierał matkę na zakupy. Shirley lubiła karty, wędrówki po sklepach z koleżankami i wizyty u fryzjera. Ich wolne dni rzadko się pokrywały, ale z czasem przestało im to przeszkadzać. Żyli obok siebie, osobno. Teraz, kiedy dzieci dorosły, niewiele mieli już zobowiązań wobec siebie nawzajem. Nie taki miał być finał ich wielkiej miłości, ale cóż, dwadzieścia osiem lat to szmat czasu.

Ich najstarszy syn rok temu ukończył studia i przeniósł się do Nowego Jorku. Dwaj młodsi byli w college’ach - jeden w San Diego, a drugi w Los Angeles. Żaden z trójki chłopców nie chciał służyć w policji i Ted wcale ich za to nie winił, choć sam chwalił sobie tę pracę. Dla niego był to społeczny awans, lecz dla synów pragnął czegoś więcej.

Nagle uzmysłowił sobie, że za rok stuknie mu trzydzieści lat pracy i będzie miał prawo do pełnej emerytury. Wielu kolegów rezygnowało wcześniej. Nie bardzo sobie wyobrażał siebie na emeryturze: czym mógłby się zająć? Dobiegał pięćdziesiątki; nie miał już ochoty uczyć się nowego fachu, zwłaszcza że bardzo lubił dotychczasowy. Był pasjonatem swojego zawodu, silnie związanym z ludźmi, z którymi pracował. Było ich wielu na przestrzeni lat, niektórzy odchodzili ze służby, inni się starzeli, ginęli, odnosili poważne rany, często przyprawiające ich o kalectwo. Od dziesięciu lat miał tego samego partnera; wcześniej na kilka lat przydzielili mu kobietę. Przeprowadziła się jednak z mężem do Chicago i podjęła służbę w tamtejszej policji. Co roku dostawał od niej kartkę na Boże Narodzenie i musiał przyznać, że mimo początkowych zastrzeżeń ich współpraca układała się doskonale.

Jeszcze wcześniejszy partner Teda, Rick Holmquist, przeniósł się do FBI. Do dziś raz w tygodniu jadali razem obiad i Rick niezmiennie pokpiwał ze spraw prowadzonych przez Teda. To, co on sam robił w FBI, było znacznie ważniejsze - przynajmniej tak utrzymywał. Ted nie był tego taki pewien. Z jego obserwacji wynikało, że policja San Francisco rozwiązuje więcej spraw i wsadza za kratki liczniejszych przestępców. Gros działalności FBI stanowiło gromadzenie informacji i inwigilacja podejrzanych, a potem sprawę z ich rąk przejmowały inne agencje. Praca Ricka zazębiała się z poczynaniami wydziałów do spraw alkoholu, tytoniu, broni palnej, CIA, Departamentu Sprawiedliwości czy urzędów szeryfa. Tymczasem nikt nie wtrącał się do spraw Teda, chyba że przestępca przekroczył granicę stanu albo popełnił przestępstwo federalne - bo wtedy właśnie do akcji wkraczało FBI.

Co jakiś czas zdarzało mu się współpracować z Rickiem i zawsze był z tego rad Po czternastu latach od odejścia Ricka z miejscowe; policji wciąż byli przyjaciółmi i wciąż mieli do siebie dużo szacunku. Rick Holmquist rozwiódł się przed pięcioma laty Obecnie był zakochany w młode; agentce FBI i zamyślał się znów ożenić Ted, stary żonkoś, często się naśmiewał z jego miłosnych perypetii Rick udawał twardziela, lecz w rzeczywistości miał czułe, romantyczne serce.

Jedną z zalet pracy na wieczorną zmianę był ocean spokoju, który otaczał Teda po powrocie. W domu panowała niezmącona cisza. Shirley spała, rano zaś wychodziła, nim Ted się obudził. Dawniej, kiedy chłopcy byli mali, ten system pracował na ich korzyść. Shirley woziła ich do szkoły, on odbierał po lekcjach, uczył różnych sportów i w wolne dni chodził na ich mecze. Po południu szedł do pracy, lecz Shirley wracała tuż po jego wyjściu, tak że chłopcy cały czas byli pod nadzorem. Nigdy nie musieli płacić za opiekunkę ani oddawać dzieci do przedszkola. Razem z żoną byli samowystarczalni. System działał sprawnie, przynosił wymierne i niewymierne zyski, ale miał także swoją cenę. Ted rzadko widywał żonę i synów; kiedy wracał z pracy, wszyscy już spali. Był okres, gdy Shirley gorzko wyrzekała, że nigdy nie ma go w domu. Kłócili się wtedy niemal codziennie. Spróbowali zmian: przez jakiś czas oboje pracowali rano, ale wtedy kłócili się jeszcze częściej. Później Ted przez jakiś czas brał nocki, a w końcu wrócił na drugą zmianę. I tak już zostało.

Ten wieczór był taki sam jak zawsze: kiedy wrócił, Shirley już mocno spała, a w domu panowała cisza. Pokoje chłopców były teraz puste. Wiele lat temu kupił ten mały domek na Sunset. Kiedy miał wolne, lubił przechadzać się po plaży i patrzeć, jak mgła toczy się z morza na ląd. Sprawiało to, że znów czuł się człowiekiem, odzyskiwał spokój po trudnej sprawie, ciężkim tygodniu lub zdarzeniu, które wytrąciło go z równowagi. Wydział był w znacznym stopniu zależny od władz, co często rodziło konflikty, ale Ted nie poddawał się stresom; był człowiekiem pogodnym i życzliwym. Być może dlatego ich małżeństwo wciąż trwało. To Shirley była domowym raptusem, ona wściekała się i pomstowała, ona uważała, że ich związek powinien być czymś więcej, niż jest. Ted wysłuchiwał tego ze spokojem i robił swoje. Z biegiem lat Shirley w końcu pogodziła się z losem i zaprzestała starań, by wykrzesać z męża nieco więcej ognia. Jednakże z tą chwilą ich małżeństwo jakby zblakło, straciło rumieńce. Wyrzekli się emocji na rzecz przyzwyczajenia. Cóż, w życiu zawsze jest coś za coś, toteż Ted się nie uskarżał. Miał dobrą żonę, wspaniałe dzieci, wygodny dom, kochał swoją pracę, w której otaczali go przyzwoici, uczciwi ludzie. Czy można żądać więcej? Ted w każdym razie niczego więcej nie żądał (to właśnie najbardziej irytowało Shirley). Był zadowolony z tego, co dał mu los.

Shirley oczekiwała od życia znacznie więcej niż Ted. Ten całą energię poświęcał pracy i synom. Dwadzieścia osiem lat to ciężka, długa próba - ich namiętność jej nie przetrwała. Ted kochał żonę, co do tego nie było dwóch zdań. Zakładał też, że i ona go kocha. Nie była wylewna i rzadko mówiła o miłości. Akceptował ją jednak taką, jaką była - tak samo jak przyjmował wszystko inne, dobre czy złe, rozczarowania i radości. Lubił krzepiącą pewność, którą czuł co wieczór wracając do domu, nawet gdy Shirley już spała. Nie rozmawiali ze sobą poważnie od miesięcy, a może od łat, lecz wiedział, że jeśli stanie się coś złego, Shirley stanie przy nim, tak jak on przy niej. Tomu wystarczało. Płomienne uniesienia, których Rick Holrnquist szukał w swoich romansach, nie były dla niego. Ted nie łaknął podniet. Pragnął tego, co już miał. Dobrej pracy, kobiety, którą znał na wylot, trojga uwielbianych dzieci i świętego spokoju.

Usiadł w kuchni z filiżanką herbaty, napawając się spokojem cichego domu. Przeczytał gazetę, przejrzał pocztę, na chwilkę włączył telewizor. O wpół do trzeciej wsunął się pod kołdrę obok Shirley i leżał w ciemności oddając się rozmyślaniom. Shirley nie poczuła, że jest obok niej; odwróciła się mrucząc coś przez sen. Potem on także odwrócił się plecami i zaczął usypiać myśląc jeszcze o zaległych sprawach. Miał podejrzanego, który niemal na pewno szmuglował heroinę z Meksyku. Zamierzał rano zadzwonić w tej sprawie do Ricka Holmquista. Zanotowawszy w duchu, by zrobić to zaraz, gdy tylko wstanie, westchnął lekko i odpłynął w sen.

ROZDZIAŁ III

Fernanda Barnes siedziała przy kuchennym stole, wpatrując się w stos rachunków. Miała wrażenie, że tę samą stertę ogląda codziennie od czterech miesięcy, odkąd tuż po Bożym Narodzeniu zmarł jej mąż. Wiedziała jednak, że chociaż plik wygląda wciąż tak samo, z dnia na dzień jest większy. Za każdą wizytą listonosza na stosie lądował nowy kłopot. Nie kończące się pasmo złych nowin i przerażających wieści trwało nieprzerwanie od śmierci Allana. Ostatnio dowiedziała się, że towarzystwo ubezpieczeniowe odmawia wypłaty z jego polisy na życie. Adwokat ją uprzedzał, że się tego obawia. Allan stracił życie w niewyjaśnionych okolicznościach podczas wyprawy na ryby do Meksyku. Wziął jacht i wypłynął sam w morze późną nocą. Jego towarzysze spali wówczas w hotelu, a załoga spędzała czas w miejscowym barze. Wszystko wskazywało na to, że wypadł za burtę. Ciało odnaleziono dopiero po pięciu dniach. Wcześniej jednak znaleziono rozpaczliwy list, jaki zostawił żonie. I to przypieczętowało sprawę. Policja przekazała list firmie ubezpieczeniowej jako ważną poszlakę mogącą świadczyć o tym, że śmierć Allana była wynikiem samobójstwa.

Fernanda też żywiła takie podejrzenia. Nie przyznała się do nich nikomu poza adwokatem, Jackiem Watermanem, samobójstwo było jednak pierwszą rzeczą, o której pomyślała, kiedy otrzymała wiadomość, że Allan nie żyje. Od sześciu miesięcy Allan Barnes był w stanie ciągłego szoku. Gorączkowo powtarzał, że wszystko naprawi, wszystko będzie dobrze, ale list świadczył, że nawet on w to nie wierzył.

Allan Barnes złapał Pana Boga za nogi. Wypłynął na fali teleinformatycznej hossy i udało mu się sprzedać początkującą firmę jednemu z potentatów tej branży za oszałamiającą kwotę dwustu milionów dolarów. Fernanda lubiła ich wcześniejsze życie - odpowiadało jej w zupełności. Mieli mały wygodny dom w dobrej dzielnicy Palo Alto, w pobliżu miasteczka uniwersyteckiego Stanfordu, gdzie poznali się w college’u i pobrali w uczelnianej kaplicy dzień po ukończeniu studiów. Trzynaście lat później Allan trafił na swoją szansę i wykorzystał ją do maksimum. Wycisnął z niej więcej, niż Fernanda kiedykolwiek oczekiwała, marzyła lub nawet chciała. Z początku trudno jej się było z tym oswoić. Nagle zaczął kupować samoloty i jachty, mieszkanie w Nowym Jorku, gdzie jeździł w interesach, dom w Londynie, gdzie podobno zawsze chciał mieszkać, letnią rezydencję na Hawajach i dom w San Francisco - tak olbrzymi, że na jego widok Femanda się popłakała. Kupił go nie pytając jej nawet o zdanie. Nie chciała przenosić się do pałacu. Kochała dom w Palo Alto, w którym mieszkali od narodzin najstarszego syna Willa.

Mimo jej sprzeciwów cztery lata temu przeprowadzili się do San Francisco. Will miał wtedy dwanaście lat, Ashley osiem, a Sam zaledwie dwa. Allan zatrudnił nianię, żeby Femanda mogła z nim podróżować, ale ona się nie zgodziła. Chciała sama opiekować się swoimi dziećmi. Nigdy nie miała ambicji zawodowych - na szczęście Allan zawsze zarabiał dość, by utrzymać rodzinę. Czasem bywało ciężej, ale wtedy Femanda zaciskała pas...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin