Deborah Moggach
Mieć i zatrzymać
Przełożyła Zofia Kierszys
Jest takie miejsce za szopą w ogrodzie. Viv nazywa je Ziemia Mi-Mija. Rządzi tam. To łyse miejsce. Viv przynosi tam misia i buldożer, i samochód policyjny. Szura tymi zabawkami po ziemi w jedną i w drugą stronę, mamrocząc rozkazy, a kiedy indziej tylko siedzi, zdrapuje swoje strupki. Jeżeli jej nudno, dopuszcza Ann, ale wymyśla nowe hasła, bo to jest tył frontu, i każe jej odgadywać, żeby ona dłużej pragnęła tam wejść.
Ann przynosi lalkę, która zabiera mnóstwo miejsca halką z falbankami. Viv nie chce mówić do lalki po imieniu, ale czasami, żeby dokuczyć Ann, skanduje ćwierkająco, coraz piskliwiej to imię – bo jest strasznie ckliwe. Doprowadza Ann do płaczu, a lalka nawet okiem nie mrugnie. Pewnego dnia Viv zdziera z lalki halkę i przejeżdża ją buldożerem.
*
Viv zakopywała rów. Siedziała nad nim okrakiem w spódnicy napinającej się na łydkach. Gdy znajdowała dżdżownicę, wyciągała ją, patrzyła, jak okręca się wokół palca, i zrzucała ją na bok. Z daleka słychać było megafon. Teren tych ogródków działkowych otaczały fabryki – Mc Vities, Heinz. W podmuchach wiatru niósł się zapach zupy. Dalekie szemranie maszyn, klaksony ciężarówek dostawczych, wysokie ogrodzenia z drutów sprawiły, że ten obszar zieleni wydawał się tym rozleglejszą krainą wolności. Viv rządziła w swojej błotnistej domenie. Chwilami śpiewał skowronek wysoko w górze. Był słoneczny dzień lutego.
Za chatą dziewczynki siedziały cicho. Viv zajrzała do nich. Jadły chrupki. Trzy misie leżały na ziemi.
– To było na obiad – powiedziała Viv. Popatrzyła na misie.
– Co one robią?
– Opalają się – odpowiedziała Daisy.
– Jakie to nudne.
Dziewczynki chrupały. Viv sięgnęła po chrupkę.
– Kiedy pojedziemy do domu? – Daisy odebrała jej tę chrupkę i, grzebiąc w torbie, wybrała dla niej mniejszą.
– Ciocia Ann i ja potrafiłyśmy się bawić całymi godzinami – powiedziała Viv. – Gdzie wasza fantazja?
– Kiedy będzie obiad?
– Chodziłyśmy za szopę. Waszego dziadka. Nazywało się to Ziemia MiMija. Trzeba było zakryć twarz, iść przez bagno, mówić specjalnym językiem. Ach, żebyście wiedziały, jakie miałyśmy przygody. Robiłyśmy dla siebie szosy i posuwałyśmy się po nich, nieprzyjaciel zwierał za nami szyki. Nieraz brałyśmy lalkę Ann. Nazywała się Dzidziunia Angela.
– Fuj! – prychnęła Daisy.
Rosie pociągnęła Viv za rękaw. Była starsza, miała osiem lat, pulchna jak kiedyś Ann, o miłej szerokiej twarzyczce.
– Mamo – powiedziała – ja bym chciała mieć lalkę.
Przy drzwiach frontowych Ann był kurant niczym kościelne dzwony. Viv kochała siostrę, ale są rzeczy, które trzeba pomijać milczeniem. Za drzwiami usłyszała wiertarkę Kena – hałas sobotni.
To była ulica małych tarasowatych domów – starych, za schludnymi firankami u zasiedziałych mieszkańców, i nowych, z żaluzjami, u ich pierwszych nabywców. Panował nastrój szanującego się sobotniego popołudnia – ktoś odkurzał samochód, ktoś inny świeżą farbą malował drzwi frontowe, radio grało. Nad północnym Londynem zbierały się chmury przyciemniające niebo, co nadawało tej ulicy wygląd spokojnie niewinny, szablonowość miasteczka z półki z zabawkami.
Viv weszła do kuchni Ann i wrzuciła do zlewozmywaka pory czarne od błota.
– Długo będziesz musiała je myć.
– Ale pomyśl, jaka jestem organiczna – powiedziała Ann.
– Dobrze się czujesz?
Ann była w trzecim miesiącu ciąży. Potakująco skinęła głową. Niebo zadudniło. Przed trzema laty, gdy wprowadziła się z Kenem do tego domu, też spodziewała się dziecka. Ale nawet Viv już nie mogła z nią o tym mówić. Łatwiejszy temat – jarzyny.
– Masz buraki – Viv wyciągnęła jeden burak z torby. – Ja ich nie cierpię.
– To dlaczego je uprawiasz?
– Jakiś atawizm. Mama zostawiała je dla nas na podwieczorek.
– Buraki z majonezem i stuk stuk na wysokich obcasach biegła ulicą. – Ann umyła burak pod kranem. – Ken lubi buraki.
– Więc może dlatego je uprawiam.
Niebo znów zadudniło, a potem zaczął padać deszcz, ulewny deszcz zimowy. Tak bębnił w szybę przybudówki, że Ken. który ją budował, wyprostował się i niespokojnie spojrzał w górę na sufit, odległy zaledwie o kilka jardów ale przysłonięty mgłą pyłu. Zza swojej burzy piaskowej zasalutował Viv, z taką jednak miną, jakby dalej chciał robić swoje. Ciągły brak czasu. Czasu na co?
W kuchni się ściemniło. Ann zapaliła światło. Ken wrócił do wiercenia. Viv pomyślała: Szkoda, że taki przystojny, przecież to facet z tych, co zdają na zawodowe prawo jazdy.
Po zabłoconym zlewozmywaku, rozciągając się jak gumka, sunęła do otworu ściekowego dżdżownica. Viv wzięła ją przy wzdrygającej się Ann i wyniosła za kuchenne drzwi.
– Zmokniesz – powiedziała Ann.
Viv zerknęła na Kena, który za szybą uniósł brwi. Z uśmiechem podniosła dżdżownicę w ręce. Potem rzuciła ją na klomb.
Dzidziunia Angela. Ann dziergała dla niej na drutach maleńkie sweterki. I dzisiaj na kanapie w saloniku Ann leżała robota na drutach. Po bez nuda trzydziestu latach znów maleńki dżemperek. Tym razem nie może być zrobiony daremnie.
– Dzieci! – mówi matka – dlaczego my je mamy? Wypuszcza nozdrzami dym papierosa i z tupotem niecierpliwie chodzi po kuchni, rozdeptując na podłodze ślady ziemi. Prostuje szwy pończoch, przygładza włosy przed lustrem.
– Oczywiście lubicie buraki. – Ściąga przed lustrem usta, przygląda się sobie. – Więc nie jęczcie mi, jedna z drugą. Nawet własnych myśli nie słyszę.
Mama pracuje w „Odeonie” w kasie. Mówi, że po to, by się wyrwać z domu. Tatusiowi to się nie podoba, ale mama mówi, że zdumiałby się, gdyby widział, kto z kim przychodzi do kina na te wczesne seanse, żeby się migdalić po ciemku. I czy by się przypuszczało, że coś takiego jest możliwe w Watford? I odkąd to – mama pyta – nie są potrzebne pieniądze?
Kiedy jest gotowa do wyjścia, wygląda jakoś inaczej, jakoś niegodziwie. Kiedy wraca, pachnie dorosłymi – wodą kwiatową, papierosami i duchotą. Czasem one tam idą na sobotni seans popołudniowy i mama w kasie pyta je głosem jedwabistym: ...
ann-diam