Wicehrabia de Bragelonne 01 - Aleksander Dumas.pdf

(1419 KB) Pobierz
Aleksander Dumas - Wicehrabia d
Alexandre Dumas
WICEHRABIA DE
BRAGELONNE
Tom pierwszy
I
WIDMO RICHELIEUGO
W gabinecie kardynalskiego pałacu, przy stole z pozłacanymi rogami, obłożonym
papierami, książkami i rozmaitego rodzaju pismami, siedział mężczyzna z głową
opartą na dłoni.
Przyjrzawszy się purpurowej sutannie, kosztownym koronkom, wsłuchawszy się
w samotnię pokoju, w grobową ciszę przedpokoi i w miarowy krok straży w
przysionkach, można było mniemać, że cień kardynała Richelieugo znajduje się w
jego pracowni.
I rzeczywiście był to tylko cień wielkiego męża. Osłabiona Francja, zachwiana
powaga króla, powtórnie osłabiona a zrewoltowana magnateria, w granicach państwa
plądrujący wróg: wszystko to wskazywało, że Richelieugo już nie było.
Krużganki były puste. Nie roiły się już tam dawne tłumy dworzan. Za to
podwórze i przysionki napełnione były strażami, a z ulicy dolatywał złowrogi szmer
niezadowolenia i dość częsty huk strzałów, które dawały poznać gwardiom,
 
szwajcarom, muszkieterom, żołnierzom otaczającym Palais-Royal (bo i pałac
kardynała zmienił swą nazwę), że i lud w broń jest zaopatrzony. Cieniem Richelieugo
był Mazarini.
Mazarini był sam i czuł się osłabiony.
— Obcokrajowiec — szeptał do siebie — Włoch, oto ich ulubione słowo.
Słowem tym Conciniego zasztyletowali, powiesili. Gdybym ja na to zezwolił i mnie
by również zamordowali, powiesili, rozszarpali, chociaż im nic. złego nie uczyniłem,
chyba żem ich troszkę podskubał i wycisnął. Głupcy, nie czują, że raczej szkodzą im
ci, którzy posiadają dar prawienia im gładkich słówek w czystym dialekcie paryskim.
— Tak, tak — mówił dalej minister z ironicznym uśmiechem, który snuł się
dziwnie na bladych jego ustach — wasz krzyk okazał mi dzisiaj, że los faworytów
jest bardzo zmienny; jednakże, ponieważ to wam tak dobrze jest znane, powinniście
także wiedzieć, że ja nie zwyczajnym jestem faworytem. Hrabia d'Essex posiadał
kosztowny, diamentami przyozdobiony pierścień, którym go królowa obdarzyła, ja
mam skromny tylko pierścień z wyrytym nań nazwiskiem i datą. Ale pierścień ten był
pobłogosławiony w Palais-Royal, nie mogą więc mnie zgubić, jakby sobie tego
życzyli. Nie widzą tego, iż to moja sprawka, że po bezustannym okrzyku „precz z
Mazarinim”, krzyczeć będą „niech żyje pan de Beaufort”, potem „niech żyje książę!”
a w końcu jeszcze żywiej „niech żyje parlament!” Lecz pan de Beaufort jest w
Vincennes, książę dziś lub jutro podąży za nim, a parlament...
Tu przemienił się uśmiech kardynała w wyraz srogiej nienawiści, o którą sądząc z
łagodnych rysów twarzy, nikt by był kardynała nie posądzał.
— A parlament, ha! zobaczymy, co się z nim stanie, mamy Orleanów i
Montargis. O, ja nie stracę na próżno czasu w tej sprawie i właśnie ci, którzy zaczęli
krzyczeć „precz z Mazarinim”, będą z większą jeszcze wściekłością wołali na
tamtych „niechaj ginie jeden po drugim, niechaj żaden nie ujdzie!”
Richelieu, którego nienawidzili, dopóki żył — chwalą go ciągle, odkąd umarł —
niżej upadł aniżeli ja. Przecież jego częściej odpędzano, a jeszcze częściej obawiał
się, że go odpędzą. Mnie królowa nigdy nie oddali, a jeżeli będę zmuszony ustąpić
temu motłochowi, ona również to uczyni i ucieknie, gdy będę zmuszony uciekać.
Wówczas zobaczymy, czy mi dadzą radę ci przywódcy tłumu bez królowej i bez
króla.
O, gdybym tylko nie był obcokrajowcem, gdybym był Francuzem i szlachcicem!
I znowu pogrążył się w swych marzeniach.
Położenie rzeczywiście było trudne i z każdym dniem coraz więcej się wikłało.
Chciwy minister uciskał naród ciągłymi podatkami. Naród, któremu nie pozostało nic
więcej prócz gołej duszy, naród uspokajany odniesionymi zwycięstwami nad
nieprzyjacielem zrozumiał, że laury nie są mięsem, którym by się mógł pożywić i
począł od dawnego już czasu szemrać.
Lecz to jeszcze nie wszystko. Gdy bowiem lud tylko szemrze, nie słyszy tego
dwór odgrodzony obywatelstwem i szlachtą od pospólstwa. Lecz Mazarini był o tyle
nieostrożny, że obraził reprezentantów wyższych urzędów. Sprzedał bowiem sześć
posad tak zwanych mistrzów requete'y, a ponieważ były one połączone z wysoką
płacą, więc przez przyrost dwunastu nowych traciły na dawnej wartości. Przeto
dotychczasowi urzędnicy połączyli się i poprzysięgli nie dopuścić do tego
pomnożenia posad i wszelkim prześladowaniom w tej mierze silny stawić opór, przy
czym związali się przyrzeczeniem, że gdyby który z nich wskutek jawnie stawianego
oporu urząd stracił, inni się złożą, aby mu szkodę tę wynagrodzić.
 
Dnia siódmego stycznia zebrało się ośmiuset kupców Paryża i zaprotestowali
przeciwko nowemu podatkowi, który na właścicieli domów nałożyć chciano.
Wydelegowali dziesięciu spomiędzy siebie, aby ci przedłożyli sprawę tę księciu
Orleańskiemu, który wedle zwyczaju odgrywał rolę filantropijnego demokraty.
Książę wysłuchał ich łaskawie, przyrzekł mówić
o tym z królową i pożegnał ich zwykłym swoim: „zobaczymy, co da się zrobić”.
Dnia dziewiątego stawili się także mistrzowie requete'y, a ich przywódca mówił z
taką siłą i odwagą, że kardynał osłupiał; pożegnał ich słowami księcia Orleańskiego:
„zobaczymy, co da się zrobić”.
Ażeby więc „zobaczyć, co da się zrobić” — zwołano radę
i zawezwano na nią ministra finansów d'Emery'ego. Lud burzył się przeciw
d'Emery'emu już choćby dlatego, że był ministrem skarbu, poza tym należy przyznać,
że rzeczywiście na to zasłużył.
Był on synem bankiera z Lyonu, nazwiskiem Particelli, który jednak wskutek
bankructwa nazwisko swe zmienił na d'Emery. Kardynał Richelieu, odkrywszy w nim
znakomity talent w dziedzinie skarbowości państwowej, przedstawił go pod
nazwiskiem d'Emery królowi Ludwikowi XIII, bardzo go chwaląc.
— O, tym lepiej — odrzekł król — i bardzo jestem ucieszony, że mi
przedstawiacie pana d'Emery na to stanowisko, gdzie trzeba człowieka uczciwego.
Mówiono mi bowiem, że protegujecie tego oszusta Particellego, i obawiałem się już,
że będziecie nastawać na to, aby go przyjąć.
— Ach, najjaśniejszy panie — odparł kardynał — niechaj się wasza królewska
mość uspokoi, Particelli nie należy już do żyjących.
— O, tym lepiej — zawołał król — nie na próżno więc nazwano mnie
Ludwikiem Sprawiedliwym.
D'Emery więc został ministrem. Zawezwano go na radę; przybiegł blady i
zaniepokojony, uniewinniając się wypadkiem, jaki miał syn jego na placu przed
Palais-Royal. Tłum bowiem zarzucał mu niesłychaną rozrzutność i luksus jego
małżonki, której mieszkanie wybite było czerwonym aksamitem ze złotymi frędzlami.
Pani ta była córką Mikołaja Lecamusa, królewskiego sekretarza w r. 1617, który
przybył do Paryża z dwudziestu ośmiu liwrami, a w krótkim stosunkowo czasie
rozdzielił dziesięć milionów między swe dzieci, zostawiając sobie oprócz tego
czterdzieści tysięcy rocznej renty. Na skutek tego wypadku rada nie powzięła
żadnego postanowienia.
W następnym dniu obstąpiło zrewoltowane pospólstwo pierwszego prezydenta
Mathieu Molégo; prezydent zdołał uratować się tylko dzięki osobistej odwadze i
przytomności umysłu. Przechodzącej do Notre-Dame królowej rzucały się do nóg
kobiety i wołały o sprawiedliwość.
Po południu odbyło się posiedzenie rady, na którym postanowiono wzmocnić
powagę królewską; wskutek tego zwołano na. następny dzień parlament.
Król, wówczas dziesięć lat liczący, kazał w tym dniu odbyć modły dziękczynne
w Notre-Dame za szczęśliwe przebycie ospy, na którą chorował, a po wysłuchaniu
mszy św. udał się wśród szeregów przybocznych straży i muszkieterów do
parlamentu, gdzie na uroczystym posiedzeniu nie tylko wydane dawniej edykty
potwierdził, lecz pięć nowych wydał, o których kardynał Retz mówi, że jedne
zgubniejsze były od drugich. Przeciwko tym edyktom wystąpili — dotychczas
jeszcze w partii dworskiej będący — pierwszy prezydent Blancmesnil i radca
 
Broussel.
Po wydaniu edyktów wracał król z parlamentu do PalaisRoyal; ogromne tłumy
zalegające ulice, nie wiedząc, czy król okazał narodowi sprawiedliwość, nie wzniosły
ani jednego okrzyku dla okazania radości z powodu wyzdrowienia swego monarchy;
przeciwnie — twarze były zachmurzone, z wyrazem niezadowolenia, a nawet groźby.
W obawie rewolty pozostawiono wojska na ulicach. Obawa ta nie była płonna;
skoro bowiem rozeszła się wiadomość, że król zamiast zmniejszyć, powiększył
podatki, rosły tłumy niezadowolonych, wołające z dziką rozpaczą: śmierć
Mazariniemu — niech żyje Broussel, niech żyje Blancmesnil!
Właśnie miano wojskom wydać rozkaz rozproszenia tłumów, gdy przełożony
kupców stanął w Palais-Royal, domagając się audiencji.
Oświadczył on, że jeżeli rząd nie wycofa natychmiast tego rozkazu, cały Paryż
stanie pod bronią w przeciągu dwóch godzin.
Naradzano się, co uczynić, gdy do komnaty wpadł Comminges, oficer gwardii, w
podartej odzieży i z pokrwawioną twarzą. Na jego widok przeraziła się królowa,
dopytując się, co było tego przyczyną.
Jak przewidział przełożony kupców, wzburzyły się umysły na widok
występującej gwardii. Tłumy, dopadłszy dzwonów, zaczęły bić na trwogę.
Comminges trzymał się mężnie, a nawet uwięził jednego przywódcę rokoszan i
rozkazał go dla przykładu powiesić na krzyżu Trahoir. Gwardia wlokła
pochwyconego, aby spełnić rozkaz, napadnięta wszakże przez liczniejsze tłumy,
zmuszona była bronić się. Delikwent wykorzystał tę chwilę i zdołał uciec, a
dostawszy się na ulicę Tiquetonne, wpadł do jednej z kamienic. Dom ten obsadzono i
rozbito bramę w celu odszukania zbiega.
Wszelkie zabiegi jednakże były daremne; Comminges ustawił przeto przed bramą
domu posterunek, sam zaś z resztą swego oddziału udał się z powrotem do Palais-
Royal, aby o tym wypadku uwiadomić królową. Ścigano go wśród złorzeczeń i
przekleństw, raniono mu kilku żołnierzy, a jego uderzono kamieniem w czoło.
Sprawozdanie Comminges'a okazało słuszność rady przełożonego kupców. Rząd
nie miał na tyle siły, aby rokoszowi takich rozmiarów skutecznie stawić tamę.
Kardynał kazał więc ogłosić, że wojska zostały rozstawione tylko dla uświetnienia
dzisiejszej uroczystości i że natychmiast się wycofają. I rzeczywiście — około
godziny czwartej ściągnięto wojska z powrotem do PalaisRoyal. Wystawiono
natomiast posterunki przy bramie de Sergents, przy szpitalu ociemniałych i pod
murami Saint-Roch. Oprócz tego zapełniono dziedzińce i sutereny pałacu
szwajcarami i muszkieterami.
Taki więc był stan rzeczy, gdyśmy czytelnika wprowadzili do pracowni kardynała
Mazariniego, która poprzednio była także pracownią Richelieugo. Widzieliśmy, jakie
wrażenie uczynił na nim groźny szmer niezadowolenia pospólstwa i częste strzały,
odbijające się ponurym echem o ściany pracowni.
Nagle, jak gdyby powziął jakiś zamiar, wzniósł twarz o zmarszczonym czole,
spojrzał na ogromny zegar ścienny, wskazujący już godzinę szóstą, i chwyciwszy
srebrno-złotą świstawkę ze stołu, wydał kilka dość ostrych tonów.
Natychmiast otworzyły się ukryte w ścianie drzwi, do komnaty wszedł czarno
ubrany mężczyzna i stanął za krzesłem.
— Bernonin — zapytał kardynał służącego, nie oglądając się nawet — jacy
muszkieterowie są dziś na straży pałacu?
 
— Czarni muszkieterowie.
— Która kompania?
— Kompania Tréville.
— Czy jest jaki oficer kompanii w przedpokoju?
— Porucznik d'Artagnan.
— Czy to człowiek, któremu można zaufać? — Tak jest, eminencjo.
— Podaj mi uniform muszkieterski i pomóż mi się przebrać. Służący opuścił
milcząco komnatę i wrócił za chwilę z żądanym ubiorem.
Kardynał rozbierał się w zamyśleniu z uroczystych szat, w których wystąpił na
posiedzeniu parlamentarnym, i włożył uniform muszkietera, który jako dawny
żołnierz włoski, nosił z pewną gracją.
— Zawołaj mi pana d'Artagnan.
Służący przesunął się znowu milcząco jak cień i znikł w środkowych podwojach.
Kardynał, zostawszy sam, przyglądał się z zadowoleniem odbitej w zwierciadle
swej postaci; był jeszcze młody, nie liczył bowiem więcej nad czterdzieści sześć lat,
wysoki, pięknie zbudowany, o zdrowej cerze, ognistym oku. Na majestatyczne
szerokie czoło spadały lśniące ciemnoblond kędzierzawe włosy, a zarost ciemniejszy
od włosów i sztucznie żelazem opalony nadawał twarzy jego miły jakiś, łagodny
wyraz.
Przypasawszy miecz, przyglądał się z upodobaniem pięknym swoim, starannie
utrzymanym rękom; rzucił potem wielkie łosiowe, do uniformu należące rękawice, a
wziął cienkie jedwabne.
W tej chwili otworzyły się znowu podwoje.
— Pan d'Artagnan — zaanonsował służący. Oficer wszedł do komnaty.
Był to mężczyzna lat około czterdziestu, niezbyt wysoki,. lecz dobrze
zbudowany, o żywym, rozumnym spojrzeniu, z czarnym zarostem i czarnymi
włosami, które już siwieć zaczęły, jak to się zdarzać zwykło tym, którzy albo zbyt
dobrze, albo bardzo źle życia swego używali..
D'Artagnan postąpił cztery kroki naprzód i poznał dawną pracownię Richelieugo,
do której w dawno minionych czasach był wzywany. Spostrzegłszy, że w komnacie
był tylko muszkieter z jego kompanii, zwrócił na niego swe oczy i w tej chwili
dostrzegł, że muszkieterem tym był sam kardynał.
Stanął więc w pełnej uszanowania, lecz i godności zarazem postawie, jak
przystało na człowieka szlacheckiego pochodzenia, który w życiu swoim z wielkimi
panami często miewał do czynienia.
Kardynał zwrócił na niego swoje raczej przebiegłe niż przenikliwe oczy i
przyglądał mu się uważnie; potem po kilku sekundach milczenia zapytał:
— Pan d'Artagnan?
— Tak jest, eminencjo! — odpowiedział oficer.
— Mój panie — rzekł kardynał. — Pójdziecie ze mną, a raczej ja pójdę z wami.
— Według rozkazu — odrzekł d'Artagnan. — Chcę sam wizytować warty obok
Palais-Royal. Czy grozi jakieś niebezpieczeństwo?
— Niebezpieczeństwo? — zapytał d'Artagnan — a jakie?
— Tłum jest bardzo rozgoryczony.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin