Karol May - Old Firehand.doc

(702 KB) Pobierz

str 33Karol May

Opowiadania
Old firehand

Tytuł oryginału: Old Firehand und andere Erzahiungen

Wódz indiański Inn-nu-woh


Nadeszła pora roku, w której febra i czarna gorączka bagienna czyniły pobyt w Nowym Orleanie niebezpiecznym dla białych i każdy, kogo nie trzy mała na miejscu żelazna konieczność, śpieszył się. by opuścić duszne, nasycone wyziewami powietrze okolic dolnego biegu Missisipi i zamienić nadrzeczne niziny na tereny położone wyżej.

Ostrożnej arystokracji x miasta już od dawna nie było widać, a tych kilku, którzy zostali jeszcze ze względu na interesy, także patrzyło, by jak najszybciej wynieść się z zagrożonego miejsca. Naokoło mówiło się już o licznych przypadkach nagłych zgonów, a więc i ja spakowałem swój skromny dobytek i udałem się na przy stań, aby wsiąść na parowiec, który miał mnie zabrać do San Louis, gdzie krewni oczekiwali mego przybycia.

Posługacz hotelowy Ned. stary siwowłosy Murzyn, który wyjątkowo mnie polubił i niósł do przystani moją walizkę, siał teraz oparty obok mnie o jeden ze stalowych dźwigów, służących do załadunku i wyładunku ogromnych ciężarów; i szczerząc zęby rzucał pocieszne uwagi o najróżniejszych postaciach, uwijających się naokoło. Wtem złapał mnie za ramię i ustawił inaczej, tak że musiałem spojrzeć w tył.

- Widzi mister tamtego Indianina?

- Którego? Masz na myśli tego ponurego faceta, idącego właśnie w naszym kierunku?

- Tak, tak, mister! Zna go mister?

-Nie.

- On być wielki wódz od Siuksów, a nazywa się Inn-nu-woh i jest najlepszym pływakiem w Stanach Zjednoczonych.

- Dobrych pływaków jest wielu.

- Słusznie, panie. Ale lak jest. naprawdę.

Nic nie odpowiedziałem, przyglądałem się za to bacznie mężczyźnie, który dumnie wyprostowany właśnie przechodził obok nas. Jego imię nie było mi nieznane, dość często mówiło się o nim. ale zawsze wątpiłem w prawdziwość krążących naokoło cudownych opowieści o jego wprawie i wytrzymałości. Nie był zbyt wysoki, ale krępa budowa jego ciała i niezwykła szerokość piersi zachwiały nieco mym niedowierzaniem, jakie objawiałem do tej pory.

W tym momencie nadjechał otwarty powóz, w którym siedział starszy mężczyzna i młoda zawoalowana dama. Stangret w liberii bogato zdobionej galonami z niespotykaną bezwzględnością rozpędzał tłum, strzelając z bata nad głowami zagradzających mu drogę. Przerażeni ludzie rozbiegali się, i tylko Indianin szedł spokojnie dalej, ani o włos nie zbaczając z obranego kierunku. Ostatecznie po bokach było sporo miejsca dla wielkopańskiego powozu, który równie dobrze mógł wybrać wybrukowaną kocimi łbami drogę po drugiej stronie, a niekoniecznie tę tutaj wyłożoną szerokimi kamieniami ciosowymi.

- Z drogi, psie indiański, a może jesteś głuchy? - zawołał woźnica, a gdy Indianin mimo głośnych, gburowatych nawoływań kontynuował swój marsz nie oglądając się. dorzucił wymachując batem: - Wynoś się, psie, albo mój bat pokaże ci drogę!

Chociaż to słowo oznaczało najwyższą obelgę dla Indianina, nagabywany nie zwróci} na nie uwagi i szedł powoli dalej. Wtedy stangret nie wytrzymał i zdzielił batem czerwonoskórego w twarz, na której z miejsca pojawiły się ślady po uderzeniu rzemienia. W tym samym momencie ugodzony znalazł się przy koźle powozu, zadał od dołu źle wychowanemu woźnicy solidny cios, trafiając w nos i wargi, po czym jak piórko podniósł go z siedzenia i z wściekłością rzucił na bruk. gdzie ten pozostał z rozpostartymi nogami i rękami, nie wydawszy jednego dźwięku.

To wszystko odbyło się tak szybko, że siedzący w powozie mężczyzna nie zdążył przyjść z pomocą swemu słudze. Teraz jednak wyszarpnął rewolwer z kieszeni i mierząc w Indianina zawołał:

- Poślę cię do diabla, kanalio, jeśli on w lej minucie nie usiądzie z powrotem na koźle!

Z nieruchomą twarzą, nie drgnąwszy nawet powieką, Indianin zdjął strzelbę z ramienia i wycelował wjankcsa. Z pewnością doszłoby między nimi do brzemiennych w skutki czynów, gdyby co prędzej nie odciągnęło ich od siebie kilku konstablów, usilnie prosząc właściciela ekwipażu, aby schował broń.

- Proszę, jedźcie dalej, sir - powiedział jeden z nich. - Pański stangret już się podniósł i, nie licząc obrażeń twarzy, nie odniósł żadnych szkód. To była nieostrożność z jego strony, bo przecież musiał wiedzieć, że według indiańskich praw takie uderzenie może być odkupione jedynie śmiercią,

Tak jak to bywa wśród Amerykanów, którzy nigdy nie mieszają się w waśnie między drugimi, a swego zainteresowania sporem dowodzą tylko tym, że robią miejsce dla walczących stron, świadkowie wydarzenia otoczyli powóz, czekając, jak zakończy się podniecająca historia, ale że w tym momencie rozległ się ostry gwizd przybijającego do przysłani parowca, a siedzący już z powrotem na koźle stangret, ponaglony przez swego pana, skierował zaprzęg w stronę pomostu, krąg gapiów szybko się rozproszył. Każdy śpieszył się, aby zająć dobre miejsce na pokładzie.

Nie był to zwykły, komfortowo wyposażony parów icc. lecz jeden z owych wielkich statków pocztowych, które całkiem wyjątkowo wykorzystuje się do przewozu osób, i to tylko wtedy- gdy z początkiem niezdrowej pory trudno dać sobie radę z natłokiem pasażerów. Dlatego brakowało tu wszelkich wygód, które sprawiają, że podróżowanie nie jest tak uciążliwe, i pasażerowie musieli zajmować miejsca jak popadnie.

Pożegnawszy Murzyna, wspiąłem się na stos pak. który osłaniał rząd czworokątnych skrzyń, ciągnących się niemal przez całą długość pokładu. Tu, na górze, miałem lepszy widok niż na dole: na twarzy czułem orzeźwiający powiew wiatru, a biorąc pod uwagę, że bez skrępowania mogłem się wyciągnąć. uznałem, że moje miejsce jest wspaniałe.

Kiedy rozejrzałem się naokoło, stwierdziłem, że zarówno właściciel pojazdu z towarzyszącą mu damą, jak i Indianin są wśród pasażerów. Biały bez wątpienia wywodził się z wyższych sfer i ze statku pocztowego korzystał tylko dlatego, by jak najszybciej opuścić zagrożone tereny, a Indianin prawdopodobnie sprzedał przywieziony ze sobą do miasta zapas skór i teraz, wracał na prerię, aby poprowadzić swój szczep na nowe polowanie i ku nowym przygodom. Także i jemu musiało być duszno na dole. a tłok wydawał się nie do zniesienia, skoro wdrapał się na górę i nic kwestionując prawa do zajętego przeze mnie miejsca usiadł na pierwszej z brzegu skrzyni.

Zaledwie usiadł, powietrzem wstrząsnął ryk, tak głęboki i dudniący- że pasażerowie aż podskoczyli z przerażenia i zaczęli się rozglądać w poszukiwaniu jego źródła. Tylko jeden Inn-nu-woh siedział spokojnie dalej, choć ów ryk wydobył się dokładnie spod niego. Żaden rys jego brązowej nieruchomej twarzy nie zdradzał śladu zaskoczenia czy lęku. a przestraszeni ludzie na pokładzie byli w jego mniemaniu najwyraźniej niewarci nawet przelotnego spojrzenia.

Wtem otworzył się luk i wydostał się z niego mężczyzna, na którego widok natychmiast pojąłem, skąd pochodził len ryk. Widziałem tego człowieka w Bostonie, Nowy m Jorku, a potem też w Charlestonie i nawet zawarłem z nim w miarę bliską znajomość. Był to Forster, słynny pogromca zwierząt. który objeżdżał wtedy ze swą menażerią większe miasta Stanów Zjednoczonych, a wszędzie, dokąd przybył, zdobywał największe uznanie dzięki władzy, jaką zdawał się mieć nawet nad najdzikszymi bestiami.

Skrzynie należały do niego i kryły w swych wnętrzach klatki z jego czworonożnym dobytkiem. Indianin usiadł na klatce lwa, spowodowany przy tym odgłos przerwał zwierzęciu sjestę i skłonił go do gniewnego ryku, który usłyszał Forster i oczywiście pośpieszył wyjaśnić jego przyczynę.

W ostrożnej Europie wzdragano by się przed przyjęciem menażerii na pokład statku, którego przeznaczeniem jest przewóz pasażerów. Z Amerykaninem jednak nawet i w takich razach łatwiej dojść do porozumienia. Zamieszkiwany przez niego kraj jest ojczyzną niebezpieczeństwa, tutaj jest się z nim zżytym, zna się jego różne oblicza, bierze sieje pod uwagę, ale się go nie lęka. a ponieważ jest się przyzwyczajonym śmiało i bez strachu stawiać czoło czworonożnym mieszkańcom leśnych ostępów czy prerii, więc tym bardziej nie obawia się spotkania z nimi. gdy są ujarzmione.

Podróżni przerazili się jedynie dlatego, że stało się to tak niespodziewanie. Kiedy poznali zawartość owych licznych skrzyń, śmiali się zlękli, jaki nimi owładnął, i poprosili właściciela, aby zdjął obudowę klatek.

- Dobrze, nie mam nic przeciwko temu, jeśli tylko sprawi wam to przyjemność. panie i panowie. Odrobina świeżego powietrza dobrze zrobi zwierzętom. Ale spytajcie wpierw kapitana; na własną rękę nie wolno mi tego uczynić! - odrzekł, po czym zwrócił się do Indianina: - Czy nie byłbyś łaskaw zejść jednak z tego tronu, człowieku? Lew jest królem i nie ścierpi nad sobą nikogo!

Zagadnięty nie otworzył ust. wykonał tylko lekki, zbywający gest ręką, dając w ten sposób do zrozumienia, że tam na górze mu się podoba i że nie ma zamiaru opuścić swego miejsca.

- Cóż. dobrze, mnie tam obojętne. Ale nie skarż się, jeśli spotka cię coś nieprzyjemnego,

Przyprowadzono kapitana, który wahał się chwilę, ale w końcu pozwolił odsłonić klatki z jednej strony. Z pomocą pogromcy zdjęcie drewnianych osłon odbyło się bardzo szybko, a ponieważ Forster chciał skorzystać z okazji i nakarmić zwierzęta, widzom zaoferowano w ten sposób interesujące i zabawne widowisko.

Menażeria składała się w przeważającej części z naprawdę wspaniałych okazów, a całkiem szczególnym wśród nich była bengalska tygrysica. która wzbudzała powszechną uwagę. Zwierzę zostało schwytane dopiero niedawno. przewiezione z Indii do Ameryki i kupione przez obecnego właściciela. Jeszcze nie poskromiona, zażywająca do niedawna wolności, sprawiała imponujące wrażenie, wzbudzając podziw budów ą swego potężnego ciała, pierwotną sprężystością ruchów i mrożącym krew w żyłach rykiem.

- Wejdziecie do jej klatki, sir? - spytał jeden z otaczających pogromcę.

- Dlaczego nie? Z zewnątrz taka bestia jest nie do opanowania; jeśli chce się wzbudzić w zwierzęciu respekt, trzeba wejść do środka.

- Ale za każdym razem ryzykujecie życie.

- Robiłem to już tysiące razy, a więc zdążyłem się przyzwyczaić. Zresztą nie idę nie uzbrojony; uderzenie pejczem zakończonym ołowianą kulą potrafi ogłuszyć nawet najsilniejsze zwierzę, jeśli zrobi się to z odpowiednią silą i trafi we właściwe miejsce. Ale używam go rzadko, siła prawdziwego pogromcy leży gdzie indziej. Niekiedy wchodzę do klatek bez jakiejkolwiek broni.

- Ale do tej tutaj nie odważycie się wejść.

- Kto wam to powiedział?

- Nie. nie odważycie się - zauważył podchodząc bliżej właściciel ekwipażu, który do lej pory. trzymając się z dala od wszystkich, przyglądał się klatkom. Towarzysząca mu kobieta, lękając się ich zawartości, poszła na przedni pokład i poprzez olinowanie patrzyła na wodę pieniącą się wokół dzioba statku. - Założę się o ty siać dolarów!

Amerykanin ma słabość do zakładów i jeśli tylko nadarzy się po temu okazja, z pewnością jej nie przepuści.

- Jesteście nieostrożni, sir! - odrzekł Forster. - Proszę zobaczyć Jak spokojnie i bez lęku ten Indianin siedzi na klatce numidyjskiego lwa. Naprawdę sądzicie, że ja. właściciel tych wszystkich zwierząt, mam mniej odwagi?

- Pshaw - Jankes zrobił pogardliwy nich ręką. - W przypadku lego człowieka to nie jest odwaga, lecz ignorancja i głupota. Gdyby zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie się naraża, zaraz znalazłby się tu na dole między nami albo zaszyłby w jakimś kącie. On nigdy nie widział lwa. Te czerwone łotry umieją tylko podejść wroga i napaść go z tylu znienacka nocną porą, ale aby spojrzeć niebezpieczeństwu prosto w oczy, do tego są niezdolni.

Inn-nu-woh rozumiał każde słowo, lecz jego wyrazista, kanciasta twarz pozostała nieruchoma, a żadna część ciała nie wykonała najmniejszego ruchu.

- Jesteście w błędzie, jeśli chodzi o tego Indianina, tak samo jak i o mnie. Kto poznał lud prerii tak jak ja, nauczył się go jednocześnie szanować.

- Nie bądźcie śmieszni! Wypuśćcie choćby jeżozwierza, a jestem pewien, że natychmiast wskoczy ze strachu do rzeki, gdy zobaczy go na wolności. Te kanalie są tak tchórzliwe, jak potrafią być okrutne. Ale zapomnieliśmy o zakładzie.

-Przyjmuję. Kapitanie, jest pan świadkiem!

- Jestem; ale nie zgodzę się. abyście weszli do klatki tygrysa, jako że na mnie spadnie odpowiedzialność, jeśli na pokładzie zdarzy się nieszczęście.

- Nie możecie zabronić wolnemu Amerykaninowi robić ze swą własnością, co mu się podoba. A jeśli chodzi o wypadek, to może zdarzyć się tylko mnie. Chyba jestem w wystarczającym stopniu mężczyzną, aby samemu odpowiadać za siebie, a może uważacie inaczej?

Kapitan sam był jankesem, trudno więc, żeby nie miał zainteresowania dla takiego zakładu. Przekonany, że wypowiedziawszy słowa ostrzeżenia dopełnił swego obowiązku, odparł:

- Jeśli weźmiecie na siebie ewentualne skutki, nie mam nic przeciwko temu. Róbcie, co chcecie.

- Odstąpcie na bok, ludzie! - rozkazał Forster.

Oddal kapitanowi zakończony ołowianą kulką pejcz, podszedł do klatki zdecydowanymi, pewnymi krokami i utkwiwszy baczny wzrok w zwierzęciu odsunął rygiel.

Tygrysica przycupnęła w tylnej części wąskiego pomieszczenia, z głową złożoną na przednich łapach, rozpostartym ogonem i zmrużonymi oczyma utkwionymi w podłodze. Kiedy pogromca zbliżył się do drzwiczek, otwarła jedno oko i spojrzała na niego. Jej źrenice zaczęły się zwężać, zgięła łapy i przyciągnęła do ciała, zad zwierzęcia uniósł się cicho i niemal niezauważalnie. W chwili gdy rozległ się odgłos odsuwanego rygla, poprzez miękkie, pięknie pręgowane futro przebiegło krótkie drżenie i spomiędzy stalowych prętów wydobył się budzący przerażenie ryk. W sekundę potem Forster leżał na ziemi z na wpół wyrwanym ramieniem brocząc obficie krwią, a uwolniona tygrysica sadziła potężnymi susami po pokładzie.

Powietrzem wstrząsnął jeden wielki krzyk trwogi. Nastała chwila śmiertelnego lęku i zamieszania. Każdy próbował się ratować. Ludzie jeden przez drugiego szturmowali luki. kąty, maszty, drabiny sznurowe, a zwierzęta robiły taki hałas, że zagłuszyły nawet pracę maszyn.

Wspiąłem się z powrotem na paki, z których przedtem zszedłem, i rzuciwszy okiem na przedni pokład skamieniałem ze zgrozy, gdyż dokładnie przed sobą zobaczyłem dziewczynę przy relingu. zgubioną bez ratunku. Tygrysica pobiegła właśnie w jej kierunku i teraz przywarła do ziemi, zaledwie jakieś siedem, osiem kroków od niej, sposobiąc się do ostatecznego skoku. Młoda dama stała z wyciągniętymi ramionami, niezdolna się ruszyć, z białą jak płótno, nieruchomą twarzą. W następnej sekundzie miała zginąć.

I wtedy z kocią zwinnością zeskoczyła przede mną ze spiętrzonych pak jakaś postać- kilkoma długimi, przypominającymi ruchy drapieżnika susami przemierzyła wolną środkową część pokładu obok tygrysicy. chwyciła dziewczynę lewą ręką, prawą oparła się o reling i w następnej sekundzie zniknęła w brudnych, żółtych odmętach Missisipi. Był to Inn-nu-woh.

 

Powietrze rozdarł dobywający się ze wszystkich gardeł krzyk. Nikt nie wiedział, czy miał to być okrzyk radości, czy też przerażenia, jako że i tygrysica w mgnieniu oka zeskoczyła z pokładu i zniknęła w falach. Wszyscy przypadli do relingu i patrzyli w dół. Kapitan wydal głośno komendę:

-Zatrzymać maszyny!

Minęła długa chwila. Wszyscy wstrzymali oddech. Drapieżnik, wyciągnąwszy łapy, unosił się na wodzie i pałającymi oczyma szukał łupu. Wtem zaledwie dwadzieścia łokci dalej woda zakotłowała się pod silnym uderzeniem ramion i wyłoniła się x niej głowa Indianina. Wyraźnie można było zobaczyć, że bezwładna dziewczyna kurczowo uczepiła się obiema rękami jego szyi.

Ledwie zdążył zaczerpnąć powietrza, a już czujna tygryska rzuciła się w jego stronę. Na powrót zniknął w głębinie i wynurzył się kawałek dalej dla zaczerpnięcia tchu. Zwierzę nie zrezygnowało, błyskawicznie znalazło się przy nich. To przerażające polowanie trwało chyba z pięć minut, które w tych warunkach wydawały się pięcioma wiecznościami.

Wyrzucono mnóstwo lin. spuszczono drabinę sznurową, ale przezorny Indianin wiedział, że te przedsięwzięte środki na nic mu się nie zdadzą, ponieważ zanim zdążyłby postawić nogę na drabinie, tygrysica by go dopadła. Istniała tylko jedna droga ratunku: musiał zanurkować pod dnem statku, a było to możliwe, gdyż maszyny nie pracowały. Gdyby chciał okrążyć statek, prześladujące ich zwierzę wyczułoby ten zamiar, i wdrapanie się na rufę byłoby równie niemożliwe jak próba wspięcia się na dziób statku.

Dlatego usiłował lak długo, jak to możliwe, przebywać na powierzchni, aby nabrać w płuca jak najwięcej powietrza. Ruchem ręki dal do zrozumienia, co chce zrobić, po czym zniknął.

- Liny za rufę! - rozkazał kapitan.

Wszyscy rzucili się w tamtą stronę i rzeczywiście po chwili nad wodą ukazał się Inn-nu-woh, wiosłując wolną ręką w kierunku najbliższej unoszącej się na wodzie liny.

- Cheer up, cheer up, come on - krzyknął kapitan, a w jego głosie wyraźnie dźwięczal strach i najwyższa obawa, tak że wszyscy obrócili się w jego stronę. Bez słowa wskazał wyciągniętą dłonią na żółte fale. Wszystkie spojrzenia podążyły w tym kierunku, a usta wykrzyknęły za nim słowa otuchy i zachęty.

Tymczasem w niezbyt wielkiej odległości dało się zauważyć trzy bruzdy na wodzie, z wielką szybkością zbliżające się do statku.

- Na miłość boską, szybko, szybko! Aligatory! - rozległo się wołanie jak pokład długi i szeroki.

- Moje dziecko! Moje dziecko! Moje biedne dziecko! - lamentował ojciec dziewczyny i z szeroko otwartymi oczyma i skamieniałą ze zgrozy twarzą wychylił się poprzez reling.

Inn-nu-woh usłyszał krzyk. Jedno rzucone w tył spojrzenie uprzytomniło mu zbliżające się nowe niebezpieczeństwo. Silnymi uderzeniami ramion, z niemal herkulesową siłą rzucił się w kierunku liny. Ponieważ nie mógł trzymać dziewczyny, szczęściem było, że będąc w szoku zaciskała mu kurczowo ręce na szyi. Ledwie wspiął się na jedną trzecią wysokości dzielącej go od pokładu, usłyszał za sobą głuchy dźwięk, jak gdyby uderzały o siebie dwie belki. To pierwszy z aligatorów osiągnął burtę statku i próbował go dosięgnąć, lecz Inn-nu-woh, spokojnymi już ruchami, wspiął się jeszcze wyżej i ponad relingiem wydostał się na pokład.

Wszyscy obecni chcieli pospieszyć ku niemu, ale powstrzymał ich krzyk:

- Tygrys, tygrys, patrzcie, ludzie!

Tygrysica w poszukiwaniu zaginionych przepłynęła obok części dziobowej kierując się ku rufie. Natychmiast wszyscy znowu przypadli do relingu, tylko ojciec został ze swą słaniającą się córką.

Spokojne, pewne ruchy silnego zwierzęcia ofiarowały rzeczywiście wspaniały widok. Naraz tygrysica spróbowała się odwrócić, ale było już za późno: trzy aligatory w mgnieniu oka dopadły miejsca, gdzie się znajdowała, a potem rozległ się ryk, tak przerażający, że słuchającym włosy zjeżyły się na głowie. Woda spieniła się i skotłowała, w górę trysnęły fontanny kropel, a potem nastąpiło głębokie, głuche bulgotanie i charkot, na powierzchni wody utworzył się lej i żółte odmęty przybrały barwę krwawoczerwonych, po czym nastała cisza: aligatory wciągnęły tygrysicę w głębinę.

Wszyscy krzyknęli z ulgą, pozbywając się w ten sposób nieznośnego ciężaru, jaki kamieniem legł im na sercach, i zwrócili spojrzenia na tych dwoje, którzy ciasno objęci stali w pobliżu komina.

- Żyje, przyszła do siebie! - rozległo się ze wszystkich stron. Kapitan podszedł, aby wyczerpanej dziewczynie oddać do dyspozycji własną kajutę.

Gdy wszyscy zajęci byli tygrysem, stróż menażerii przygotował swemu panu posianie i opatrzył go jak umiał. Trzeba było go wysadzić w najbliższej przystani i poszukać pomocy lekarskiej.

Wreszcie zaczęto się rozglądać także za Inn-nu-woh, a ojciec uratowanej dziewczyny nie był ostatnim, który rozpytywał się o niego.

Poszukiwany stal wysoko między wantami i wyraźnie starał się dać znak komuś zdjętą z ramion skóra. Od przeciwległego brzegu oderwało się kanoe, w którym stali dwaj Indianie i silnymi uderzeniami wioseł zmierzali do parowca. Przybywali, aby zabrać swego wodza. Syn prerii nie zna pojęcia przystanku: żegna się z cywilizacją tam, gdzie ma ochotę i gdzie spodziewa się spotkać swoich.

Wtem na jego ramieniu spoczęła jakaś dłoń i przemówił drżący głos:

- Nie możesz odejść; uratowałeś mą córkę i chcę ci okazać swoją wdzięczność!

Indianin odwrócił się i zmierzył wzrokiem mówiącego do stóp do głów:

Jego postać wyprostowała się. oczy błyszczały, a glos brzmiał ostro i jasno. gdy wypowiadał te słowa:

- Biały człowiek się myli. Nie chciałem uratować jego córki. Czerwony mężczyzna tylko dlatego rzucił się w fale świętego ojca, rzeki, ponieważ obawiał się jeżozwierza. którego wypuściliście!

Z dumnym skinieniem głowy odwrócił się, zsunął po spuszczonej drabinie sznurowej i odpłynął z tamtymi. Z daleka widać było jego rozwiane wiatrem włosy i w uszach obecnych jeszcze długo dźwięczał jego głos. A ja jeszcze i dziś myślę o Inn-nu-woh, kiedy jest mowa o istocie ludzkiej, która zasłużyła na miano bohatera.

Old Firehand

Kła wiosna zmieniła się w zimę

I nawet wiem już, czemu;

Twe pocałunki, dziewczyno,

Stały się zimne i nieme.

Głos niósł się ponad równiną i Swallow, mój dzielny mustang, zastrzygł uszami, parsknął wesoło i z wdziękiem podniósł przednie smukłe nogi jak do menueta.

Nie wiem, dlaczego właśnie ta piosenka, którą słyszałem ostatni raz przed trzema miesiącami w Cincinnati w wykonaniu tyrolskiego zespołu, pojawiła się na mych ustach. Jeszcze nigdy nie całowały mnie żadne wargi, a moja wiosna miała się chyba dopiero zacząć, a me chyliła się ku końcowi. Życie, jakie wiodłem do tej pory, było nie kończącym się zmaganiem z przeciwnościami, samotnie podążałem swą drogą, nie zauważony, nie rozumiany i nie kochany. Owa samotność rozwinęła się we mnie w melancholię, do której doskonale pasowała smętna treść odśpiewanej dopiero co strofy.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, kryjąc się za pasmo Gór Skalistych, stanowiące granicę między Nebraską i Oregonem. a usiana żółtymi kwiatami słonecznika równina ciągnęła się aż po horyzont. Koń potrzebował wypoczynku, ja tez, bytem zmęczony, wice tym bardziej tęskniłem do New Venango. gdzie chciałem przez jeden dzień wypocząć po długiej wędrówce i uzupełnić zapas amunicji.

Naraz Swallow odrzucił głowę w bok i wydal osobliwe prychnięcie. jakim prawdziwy koń preriowy sygnalizuje bliska obecność żywej istoty.

Stanął z lekkim szarpnięciem, ja zaś obejrzałem się do tylu. aby przeszukać horyzont. Do miejsca, w którym stałem, zbliżał się jakiś jeździec, kierując się prosto na mnie. Puścił konia cwałem, a że odległość była jeszcze zbyt duża. by móc dokładnie określić, kto zacz. sięgnąłem po lornetkę j stwierdziłem ku swemu zdumieniu, że owym jeźdźcem jest kobieta.

- Do diabla, dama tutaj, na Dalekim Zachodzie, w środku prerii, w dodatku w stroju do konnej jazdy i z powiewającym welonem - wyrwało mi się i pełen oczekiwania wsunąłem z powrotem do kabury rewolwer, który wyciągnąłem dla ostrożności. - A może jest to flats-ghost. duch równiny. który na ognistym rumaku przemierza leśne ostępy, aby przepędzić białych ludzi z terytoriów łowieckich „czerwonych braci”?

Zaskoczony spojrzałem po sobie. Mój wygląd zewnętrzny bynajmniej nie przypominał dworskiego galanta. Mokasyny z biegiem czasu rozdeptały się do cna, zcggin,\y błyszczały od tłuszczu, jako że miałem zwyczaj używać ich podczas posiłku zamiast serwetki, przypominająca worek, niekształtna skórzana kurtka zapewniała mi wygląd szacownego stracha na wróble zmagającego się z wiatrem i deszczem, a bobrowa czapka, którą nakrywałem głowę, straciła pokaźną część swego włosia, dowodząc swym wyglądem, że już nieraz wchodziła w bliski kontakt z najróżniejszymi ogniskami obozowymi.

Ale w końcu nie znajdowałem się na parkiecie opery, lecz między Black Hills i pasmem górskim, nie miałem więc czasu złościć się na siebie za swój wygląd, bo chociaż nie zakończyłem jeszcze inspekcji mej własnej osoby, a już amazonka zatrzymała się przede mną, podniosła w powitalnym geście do góry uchwyt pejcza i zawołała głębokim, czysty m. dźwięcznym głosem:

- Good day. sir! Można wiedzieć, czego pan szuka na sobie?

- Uniżony sługa szanownej pani. Zapinałem właśnie kolczugę, aby nie ucierpieć pod przenikliwym spojrzeniem pani pięknych oczu.

- Nie wolno na pana patrzeć?

- Ależ tak, jeśli tylko otrzymam pozwolenie przyjrzenia się pani.

- Przecież pan to robi.

- Dziękuję. W takim razie możemy się sobie przyglądać do woli, na czym zresztą ja wyjdę lepiej niż pani.

Ściągnąłem wodze. Mustang wspiął się na tylne nogi i obrócił.

- Może mnie pani teraz oglądać ze wszystkich stron: na koniu i w naturalnej wielkości. No i jak się pani podobam?

- Niechże się lepiej przyjrzę! - odparła ze śmiechem, ściągnęła wodze klaczy i czyniąc śmiały zwrot zaprezentowała się w taki sposób jak ja. Przedstawienie zakończone i pan powie pierwszy, czy się panu spodobałam.

- Hm. nieźle według mnie pasuje, pani do tego miejsca. A ja?

- O la la! Z całego jeźdźca najlepszy jest koń.

- Pani jest damą. zatem to pani ma rację. A zresztą pani obecność tu, w samym sercu prerii, lak mnie speszyła, że nie umiem znaleźć odpowiednich słów. aby dać pani lepsze wyobrażenie o mej urodzie.

- W samym sercu prerii? Jest pan tu obcy?

- Co za pytanie! W tej dziczy'7

- Proszę jechać za mną, a zobaczy pan, jak rozlegle jest to pustkowie. Zwróciła się w kierunku, w którym się udawałem. Jej koń z początku szedł stępa, a potem zacz-ąl przyspieszać i wreszcie przeszedł w galop. Swallow z łatwością dotrzymywał mu kroku, choć od świtu byliśmy w drodze. Tak. dzielne zwierzę zdawało się rozumieć, że chodzi o małą próbę, i z własnej woli ruszył tak szybko, że kobieta nie mogła nadążyć i z okrzykiem podziwu zatrzymała swego wierzchowca.

- Wyjątkowo dobrze jeździcie konno, sir. Czy wasz ogier jest na sprzedaż?

- W żadnym wypadku, łaskawa pani.

- Podarujmy sobie to „łaskawa pani”.

- W takim razie panno, jeśli taka wasza wola. Ten koń wyniósł mnie już z tylu niebezpieczeństw; że zawdzięczam mu więcej niż jedno życie, dlatego nie mógłbym go sprzedać.

- Otrzymał indiańską tresurę - rzekła taksując Swallowa okiem znawcy. - Skąd go pan ma?

- Otrzymałem go w prezencie od Winnetou. wodza Apaczów, z którym spotkałem się nad Rio Suanca.

- Od Winnetou? Ależ to najsławniejszy, a zarazem najgroźniejszy Indianin między Sonorą a Kolumbią! Nie wygląda pan na to, że ma takie znajomości, sir!

- Dlaczego, miss? - spylałem szczerząc zęby w uśmiechu.

- Uważałam pana za surwejora albo za kogoś w tym rodzaju. Ci ludzie są co prawda często dobrymi strzelcami, ale aby odważyć się wejść pomiędzy Apaczów, Nihora i Nawahów, trzeba czegoś więcej. Wasze błyszczące rewolwery, mały nóż u pasa, sakwa przy siodle i sposób dosiadania konia nie zgadzają się z tym. co zwykle widzi się u prawdziwych traperów czy tutejszych osadników.

- Znowu ma pani rację. Przyznaję otwarcie, że jestem kiepskim strzelcem. ale broń, którą posiadam, nie jest taka zła. Kupiłem ją na Front Street w St. Louis, i jeśli czuje pani się tu jak u siebie w domu, a na to wygląda, musi pani wiedzieć, że otrzymuje się tam dobry towar za niemałe pieniądze.

- Ale ten towar pokazuje swoje zalety dopiero przy prawdziwym użyciu. Co by pan powiedział o tym pistolecie'?

Z tymi słowy wyjęła z torby wiszącej przy siodle stare, zardzewiałe narzędzie do strzelania i wręczyła mi, abym je obejrzał.

- Hm, ta rzecz musi pamiętać czasy Pocahontas*, ale...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin