Gordon Lucy - Bracia Martelli 03 - Zdążyć do Palermo.pdf

(523 KB) Pobierz
6936661 UNPDF
Droga Czytelniczko!
Witani Cię serdecznie w październiku, który czasami rozpieszcza nas
słoneczną pogodą, a czasami studzi nasz optymizm zimnymi wiatrami
i ulewnymi deszczami. Skoro nawet potężna natura bywa kapryśna, tym
bardziej my. kobiety mamy prawo pofolgować czasami naszym
słabościom...
W tym miesiącu będziesz mogła przeczytać sześć różnych opowieści
o miłości, a w każdej z nich z pewnością odnajdziesz coś dla siebie.
Książki z serii ROMANS dostarczą ci wzruszeń, czasami skłonią do
zadumy lub uśmiechu, zawsze jednak pozwolą oderwać się od
codziennych problemów. Skorzystaj zatem z okazji, by choć na chwilę
przenieść się w krainę uczuć...
Oto moje propozycje na ten miesiąc;
Lucy Gordon
Zdążyć do Palermo
Z głową w chmurach - Kerilh nic umiała zaufać Tristanowi, lecz
nie potrafiła też przestać go kochać. Co zwycięży?
Zdążyć do Palermo - ostatnia cześć sycylijskiej trylogii o braciach
Martelli. Tym razem poznasz perypetie uczuciowe Lorenza.
Przystali Cudów - w sierpniu mogłaś przeczytać o losach pierwszej
z trojaczek, Abby. Teraz druga z nich, Brittany stoczy prawdziwą walkę
o swój niezwykły spadek.
Jej powrót - Lydia i Jake rozstali się tuż przed ślubem. Gdy spotkali
się ponownie, zapragnęli wyjaśnić stare nieporozumienia. Jednak same
chęci nie wystarczą...
Po godzinach. Pozytywka z niespodzianką (Duo) - dwie historie
dwóch bardzo niedobranych par. Czy Char przekona Michaela, że życie
może być piękne? Czy Laurel udowodni Brettowi. że nie jest
rozpieszczoną i samolubną bogaczką?
Życzę miłej lektury!
vnaOrdęga
HARLEQUIN #
Toronto • r4owy Jork • Londyn
Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg
Madryt • Mediolan • Paryż
Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa
Tytuł oryginału:
Bride by Choice
Pierwsze wydanie:
Harieąuin Mills & Boon Limited, 2001
Redaktor serii:
Grażyna Ordęga
Opracowanie redakcyjne:
Izabela Romanowska
Korekta:
Janina Szrajer
Izabela Romanowska
PROLOG
- Za chwilę zapowiedzą twój lot - powiedziała Heather.
zerkając na tablicę odlotów portu lotniczego w Palermo.
Lorenzo sapnął niecierpliwie.
- Już nie mogę się doczekać. Nadchodzę, drzyj Nowy Jorku!
- Nie zapomnij, po co tam lecisz, braciszku - upomniał go
Renato. - Jesteś dyrektorem działu eksportu firmy Martelli, nie
playboyem. Masz podbić amerykański rynek dla naszych wyro­
bów, a nie szaleć.
- Ciekawe, jak go powstrzymasz - parsknęła śmiechem
Heather. - Ale może uda mu się coś sprzedać w antraktach mię­
dzy kolejnymi podbojami.
Musiała przyznać, że jej szwagier rzeczywiście wyglądał jak
playboy. Kręcone, kasztanowe włosy, przepastne niebieskie
oczy, miła twarz i wysportowana sylwetka. Wzór męskiej urody
- młody, przystojny i beztroski. Bardzo beztroski, pomyślała
z goryczą.
I pomyśleć tylko, że zaledwie kilka miesięcy temu przyje­
chała na Sycylię, by go poślubić, święcie przekonana, że spot­
kała tego jedynego. Tymczasem miłością jej życia okazał się
starszy brat Lorenza, Renato. Większość kobiet zdumiałby jej
wybór. Renato był szorstkim mężczyzną. Rzadko się uśmiechał.
Jednak Heather nie dała się zwieść, i to właśnie z pozoru
oschły i surowy Renato podbił jej serce. Wyszła za niego osiem
miesięcy temu. Niedługo zostanie matką, a teraz wraz z mężem
odprowadzają młodszego braciszka na lotnisko.
© 2001 by Lucy Gordon
© for the Polish edition by Arlekin - Wydawnictwo Harleąuin
Enterprises sp. z o.o.. Warszawa 2002
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji
części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu
z Harieąuin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek
podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych czy umarłych
- jest całkowicie przypadkowe.
Znak firmowy wydawnictwa Harłequin
i znak serii Harlequin Romans są zastrzeżone.
Skład i łamanie: Studio Q
Printed in Spam by Litografia Roses, Barcelona
ISBN 83-238-0261-0
Indeks 360325
ROMANS - 636
6
LUCY GORDON
- Zadzwoń, jak tylko dotrzesz do hotelu „Elroy" - upomniał
Renato brata. - 1 nie zapomnij...
- Przestań - poprosił błagalnie Lorenzo. - Dostałem już tyle
instrukcji, a lista osób, które muszę odwiedzić, jest tak długa,
że z pewnością nie będę miał ani chwili wytchnienia. O rodzinie
Angolini nawet już nie wspomnę. Mama zadzwoniła do nich
wczoraj i umówiła mnie na czwartkowy wieczór.
- Nie dziw się. Nasz dziadek i Marco Angolini bardzo się
przyjaźnili w młodości, zanim Marco wyemigrował z żoną i sy­
nem - przypomniał bratu Renato.
- To było wieki temu. Przecież Marco nie żyje - protestował
Lorenzo - a jego syn jest już stary, jego żona też. Czy to wy­
starczający powód, żeby skazywać mnie na kolację w towarzy­
stwie dwojga starych ludzi, ich trzech starszych ode mnie synów
i czterech niezamężnych córeczek - Eleny, Patrizii, 01ivii i Car-
lotty?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Śnieg zasypał ulice, a lodowaty wiatr hulał w mroku lutowe-
go południa, lecz Nowy Jork wciąż triumfalnie lśnił światła­
mi Nic też nie było w stanie przyćmić blasku hotelu „Elroy".
najwspanialszego i najdroższego hotelu przy Park Avenue.
Przy wejściu dla personelu stał nowy ochroniarz. Nie znał
Helen, więc musiała okazać przepustkę: Helen Angolini. Pra-
ktykantka zarządzania, z nie byle jakim dopiskiem: pierwszej
kategorii. O to miejsce walczyło stu kandydatów. Helen zaczy­
nała od trzeciej kategorii. Teraz awansowała do pierwszej. To
już ostatni szczebel przed zdobyciem pełnych uprawnień.
- Wolałabym się nie spóźnić - jęknęła, wpadając do windy,
która miała zawieźć ją na ósme piętro. - Czy to nie może jechać
szybciej?
- Co ty tu robisz? - z tyłu rozległ się głos Dilys, koleżanki
Helen ze stażu. Zaczynały razem i szybko razem zamieszkały.
- Dopiero co wróciłaś z Bostonu.
- Właśnie. W dodatku prosto z lotniska powinnam pojechać
do rodziców, ale pan Dacre zadzwonił, żebym najpierw wpadła
do hotelu. Dlatego taszczę ze sobą bagaże.
Winda zatrzymała się, Dilys chwyciła Helen za rękę i popro­
wadziła ją w stronę damskiej toalety.
- Zostaw tu rzeczy - powiedziała - i wskocz w jakieś szy­
kowne ciuchy.
Dilys była drobną blondynką o błękitnych oczach. Dwudzie­
stopięcioletnia Helen, wyższa i o bujniejszych kształtach, miała
8
LUCY GORDON
ZDĄŻYĆ DO PALERMO
sięgające do ramion kruczoczarne włosy i ciemne, wyraziste
oczy. Jej uroda osiągnęła pełnię rozkwitu, ale dziewczyna nie
lubiła swego wyglądu, uważając, że zbytnio zdradza jej sycylij­
skie pochodzenie. Dlatego marzyła o niebieskich oczach i jasnej
karnacji.
Wiedziała jednak doskonale, jak się ubrać, by wyeksponować
swoje walory. Miodowa skóra wymagała zdecydowanych kolo­
rów i Helen dotąd przekopywała walizkę, aż znalazła ciemno­
czerwoną kreację z jedwabiu, która dodawała egzotycznego bla­
sku jej oczom. Kilka energicznych ruchów szczotką sprawiło,
że włosy stały się puszyste i lśniące.
Dilys spojrzała z uznaniem.
- Wspaniale! A teraz chodźmy rzucić ich na kolana.
- Czy ty potrafisz myśleć wyłącznie o facetach? - zachicho­
tała Helen, znając z góry odpowiedź. - Jesteśmy tu służbowo.
- No to co? Lubię łączyć interesy z przyjemnością. Chodź,
poszukamy talentów.
Sala Imperialna zajmowała cały narożnik ósmego piętra.
Mięsiste zasłony spowijały wysokie okna. Dwanaście okrągłych
stolików uginało się od jedzenia i win. Przyszło mnóstwo ludzi,
w tym wszyscy ważniejsi pracownicy hotelu. Helen dostrzegła
Jacka Dacre'a, swojego bezpośredniego przełożonego. Poma­
chał jej i zaczął przeciskać się w jej stronę.
- Cieszę się, że jesteś - zawołał, przekrzykując gwar.
- Samolot miał opóźnienie. Przepraszam...
- W porządku. Opowiesz mi o tym jutro. Teraz powiedz, co
wiesz o tym zadaniu?
- Nic a nic. Kiedy wyjeżdżałam, nie było go w planach.
- Racja. Wszystko wynikło na wczorajszym posiedzeniu. To
restauracja europejska, ale dział wioski cieszy się taką popularno­
ścią, że przekształcamy go w samodzielna restaurację. Większość
dzisiejszych gości to dostawcy jedzenia. Weź sobie drinka.
Wmieszał się w tłum. Helen zdecydowała się na lampkę bia­
łego wina i ruszyła w stronę Bradena Fairleya. naczelnego dy-
rektóra. Rozmawiał z przystojnym wielkoludem o kręconych,
kasztanowych włosach. Helen zauważyła, że młody człowiek
stara się być bardzo uprzejmy, lecz tak naprawdę, mimo miłego
uśmiechu, nie jest szczególnie zainteresowany rozmową.
Fairley odwrócił się na moment w stronę innego gościa i wte-
dy wzrok nieznajomego napotkał spojrzenie Helen. Dziewczyna
z przyjemnością zauważyła, że jego oczy są niebieskie i wesołe,
Musiała się uśmiechnąć. Nieznajomy popatrzył wymownie na
Fairleya, jakby prosił ją o duchowe wsparcie, a ona natychmiast
mu go udzieliła. Gdy szef podjął na powrót swój monolog,
Helen ruszyła dalej.
- Mhm - doleciał ją z tyłu aprobujący pomruk Dilys. -
Przyznaję, że jest apetyczny.
- Kto?
- Jak to, kto! Oczu nie mogłaś od niego oderwać.
- Patrzyłam na pana Fairleya - odparła wyniośle Helen.
- Akurat! Mając do wyboru Fairleya i faceta wyglądającego
jak grecki bóg, wpatrywałaś się w Fairleya.
- Nie bądź śmieszna! Grecki bóg! Też coś!
- No dobrze, W takim razie ratownik. Może to i lepiej. Ła-
twiej go poderwiesz.
- Ale ja wcale nie chcę - wykręcała się Helen.
- Daj spokój. Ma chyba z metr osiemdziesiąt pięć. Spójrz
tylko na te ramiona. Specjalnie dla niego powinni poszerzać
drzwi. Ani grama tłuszczu, długie nogi i płaski brzuch. Zdecy­
dowanie powinien być ratownikiem.
- Co ty możesz wiedzieć o jego nogach i brzuchu?
- Wystarczy dobrze się przyjrzeć - zachichotała Dilys. -
Obserwowałam go, a on mrugnął do mnie.
- Wygląda na takiego, co mruga do każdej kiecki.
10
LUCY GORDON
ZDĄŻYĆ DO PALERMO
11
- Zauważyłaś! - ironicznie skomentowała Dilys. - A ten
błysk w jego oku! Jedno spojrzenie i...
- Odejdź! - roześmiała się Helen. - Przebywanie obok cie­
bie grozi utratą dobrego imienia.
- Na razie! - Dilys oddaliła się w poszukiwaniu innego
obiektu westchnień.
To niewiarygodne, pomyślała Helen, łapiąc się na tym. że
bezwiednie wciąż szuka wzrokiem nieznajomego przystojniaka.
W końcu i on spojrzał na nią. Zmieszana, próbowała przy­
wdziać maskę obojętności, nie potrafiła jednak powstrzymać
uśmiechu na widok jego promiennej twarzy.
Nie miał na sobie oficjalnego stroju, ale jego ubranie było
gustowne i eleganckie. Helen musiała przyznać, że wszystkie
uwagi Dilys były słuszne, choć określenie „grecki bóg" to lekka
przesada. Ratownik - to właściwe, poruszające wyobraźnię
skojarzenie.
Nagle jej myśli wypełniły się niezwykłymi obrazami - pu­
chary wypełnione po brzegi winem, złote patery z piętrzącymi
się owocami, gorące słońce. Poczuła atmosferę namiętności,
obfitości, spełnienia, nasycenia.
Ratunku! Dziewczyno, weź się w garść.
Z trudem powróciła do rzeczywistości. Zaczęła przeglądać
foldery reklamowe. Wertowała je szybko, zapamiętując, jak tego
od niej oczekiwano, jak najwięcej szczegółów. Potem wmiesza­
ła się w tłum.
Po półgodzinie zrobiła sobie krótką przerwę. Rozglądała się
za czymś do picia, kiedy młody, szczupły blondyn o sympatycz­
nej twarzy podsunął jej kieliszek szampana.
- Wyglądasz, jakby ci tego było brak - powiedział drama­
tycznym tonem.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo - odparła. - Dziękuję, Eriku.
Erik należał do młodszej kadry kierowniczej „Elroya". Kilka
razy była z nim w teatrze, a nawet przedstawiła go rodzicom,
Ich znajomość miała czysto przyjacielski charakter, ale wiedzia-
ła, że w hotelu uchodzą za parę.
- Wracam do pracy - oznajmiła, kończąc szampana. - To
dopiero wierzchołek góry lodowej.
Znów uśmiechy i uściski rąk. Po godzinie zatęskniła do wy­
­­­zynku i uciekła w kąt sali.
- Dokuczyli, prawda? - spytał ktoś z boku. Obejrzała się.
Ratownik. Oboje parsknęli śmiechem. Musiała przyznać, że
nieznajomy śmiał się niezwykle uroczo.
- Pan też uszedł z życiem - zauważyła.
- Ledwo. To miły staruszek, ale powtarza wszystko po dzie-
sięć razy.
Z bliska wydawał się jeszcze wyższy, górował nad nią jak
olbrzym. Helen nagle ucieszyła się, że włożyła sukienkę w cie­
mnoczerwonym odcieniu. Ten kolor podkreślał jej urodę i jeśli
znajduje to uznanie w oczach nieznajomego, tym lepiej!
Obejrzał się czujnie przez ramię.
- Udawajmy pogrążonych w rozmowie, zanim dopadnie
mnie ktoś inny.
Podeszli do okna i spojrzeli w połyskujący od świateł długi
wąwóz Park Avenue.
- O! - rzekł cicho.
- Robi wrażenie, prawda? - spytała. - Pan pierwszy raz
w Nowym Jorku? - Nie umiała określić jego akcentu, ale na
pewno nie był Amerykaninem.
- 1 pierwszy raz w Stanach - odparł. - Jestem tu dopiero od
dwóch dni i czuję się nieco oszołomiony.
- Proszę usiąść - powiedziała Helen. - Przyniosę coś do
zjedzenia.
Wzięła ze stołu tacę z przekąskami, napełniła gościowi kie­
liszek i z ulgą przysiadła na kanapie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin