Jennifer Greene - Jak za dawnych lat.doc

(579 KB) Pobierz
Jak za dawnych lat

Jak za dawnych lat

 

Jennifer Green

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: Just Like Old Times

Przekład: Krystyna Kozubal



ROZDZIAŁ PIERWSZY

-              Wiesz, tato, martwię się o mamę.

Craig Reardon przykucnął przy kosiarce do trawy. Sprawdził poziom oleju w silniku.

- Już o tym rozmawialiśmy, Julie - odrzekł. – Nie obchodzi mnie, co robi twoja matka.

-              Ale ona spotyka się z tym facetem...

- To już zupełnie mnie nie interesuje. Ciebie i twojego brata także nie powinno. Wasza matka ma prawo żyć tak, jak lubi.

Znów trzeba dolać oleju do tej cholernej maszyny. Co za piekielny dzień! Wszystko się wali. Poszedł do szopki z narzędziami. Córka nie odstępowała go ani na krok.

- Tak, ale ten facet namówił mamę, żeby go zabrała na weekend do naszej Chatki.

- Kochanie, jak długo jeszcze mam ci tłumaczyć? Twoja matka może się spotykać ze wszystkimi facetami w Colorado Springs, jeśli ma na to ochotę. To jedna z tych rzeczy, jakie można bez ograniczeń robić po rozwodzie.

Odwrócił się tyłem do oślepiającego słońca i otworzył nową puszkę oleju.

- Ale przedtem z nikim się nie spotykała - nudziła Julie. - Z nikim, tato. A ten facet jest bardzo natarczywy...

- Twoja matka na pewno sobie poradzi. Nawet gdyby musiała walczyć z bykiem na arenie, też dałaby sobie radę.

-              Z tym facetem z pewnością sobie nie poradzi.


Mówię ci, to naprawdę okropne. Jest o dwie tony cięższy od niej... Nie lubię go i boję się...

- Boisz się? Przestraszył cię czymś? - Craig podniósł głowę znad kosiarki. Zapomniał zupełnie o oleju i popatrzył badawczo na córkę.

- Czy ten bydlak dotknął cię choćby palcem? Coś ci powiedział?

- Mnie nie. Mamie. Oszukuje ją, a ona wcale tego nie widzi. Naprawdę nie powinna z nim jechać do Chatki. Tam jest zupełnie pusto, a wiesz przecież, jaka naiwna jest nasza mama...

 

- Twoja mama wcale nie jest naiwna.

- On chyba chce jej coś zrobić - marudziła Julie.

- Kochanie, nikt nie zrobi twojej matce niczego, na co ona nie pozwoli. Nie ma takiej możliwości. Znokautuje każdego, kto tylko spróbuje ją skrzywdzić.

-              A ciebie już kiedyś znokautowała?

- Tak. - Craig spojrzał groźnie na córkę. - Skoń­czmy wreszcie tę rozmowę. Tyle razy ci mówiłem, że zawsze i o każdej porze mogę z tobą rozmawiać na wszystkie tematy oprócz tego jednego. Nie będziemy rozmawiać o twojej matce. Jasne?

- Mamo, w tym tygodniu twoja kolej na wyjazd do Chatki, prawda?

- Tak, ale wątpię, czy uda nam się tam wybrać, Jonie. Mam tyle roboty w domu... - Karen rzuciła na stół torbę z zakupami i zdjęła z ramienia torebkę. Co za dzień! Kupiła przecież coś na obiad, ale za nic nie może sobie przypomnieć, co to takiego.

-              To dobrze.

- Tak? Co dobrze, synku? - Już wie. Kotlety z rusztu. Tak, to właśnie zaplanowała na obiad. Jeśli oczywiście uda jej się uruchomić opiekacz. Kiedy ostatnim razem używała tego złomu, opaliła sobie grzywkę i o mało co nie podpaliła domu.


- To dobrze, że tam nie jedziesz, bo tata chyba zapomniał, że to twoja kolej, i zaplanował sobie weekend w Chatce.

-              Tak? To w porządku.

Chciała podejść do lodówki, ale szesnastoletni syn zastąpił jej drogę. Trzymał w dłoni karton mleka.

- Mówiłam ci sto razy, żebyś nie pił z kartonu, Jonie Jacobie. Czy Julie jest jeszcze u ojca?

- Tak. Wróci o siódmej. On w tym tygodniu kogoś tam zabiera, mamo. Do Chatki.

 

- To miło.

- Kobietę.

-              To miło - powtórzyła nieprzytomnie Karen. Tym razem skierowała się w stronę kredensu. Syn ponownie zastąpił jej drogę.

-              Nie obchodzi cię to?

-              Daj spokój, Jonie. Już ci tłumaczyłam, że twój ojciec jest wolnym człowiekiem. Ma prawo do własnego życia i sam decyduje o tym, jak i z kim spędzi wolny czas. Nie musi o to pytać ani ciebie, ani Julie. I na pewno nie mnie.

-              No, a jeśli ma kłopoty?

- Kłopoty to specjalność waszego ojca. Uwielbia je, ale doskonale potrafi sobie z nimi radzić. Czy możemy uznać ten temat za wyczerpany?

- Ona ma na imię Diedre.

- Jonie...

- To prawdziwa piękność. Ma długie nogi, włosy do pasa i fantastyczną figurę...

- Jonathanie Jacobie...

- I jest młoda.

Młoda. To słowo użądliło jak osa. Karen potarła dłonią czoło. Chyba zaczyna się migrena. - Nie chcę więcej o tym słyszeć - oświadczyła stanowczo.

- Gdzie podziały się te cholerne ziemniaki? Przecież niemożliwe, żeby znów zapomniała je kupić.

- Zachowuje się zupełnie w porządku, ale wcale nie jest w porządku, mamo. Używa takich mocnych perfum, że aż zatyka. A paznokcie ma długie jak szpony. - Podniósł ręce, demonstrując klasyczną pozycję Draculi. - Jak tylko spojrzy na tatę, zaraz jej się zapalają w oczach dolary. Nie masz pojęcia, jak go usidliła. Tata wcale się nie zorientował, co się dzieje. A wiesz, co ona powiedziała Julie?

- Nie, i wcale mnie nie obchodzi, o czym ta osoba rozmawia z twoją siostrą. Uznajmy tę rozmowę za zakończoną. Tym razem ostatecznie.

Przeklęta torba z ziemniakami wreszcie się znalazła.

- Powiedziała Julie, że wróci z Chatki z obrączką na palcu.

- Z obrączką?

- Powiedziała, że tata ją poprosi o rękę.

Karen wcale nie chciała rzucić torby z ziem­niakami na blat. Tak jakoś wyszło. Jak na złość, torba się rozdarła i ziemniaki rozsypały po całej kuchni. Odpowiednie zakończenie koszmarnego dnia.

Z każdym zakrętem Karen coraz bardziej od­dalała się od cywilizacji. W górach było chłodniej i spokojniej. Zniknęły miasta, drogi zrobiły się węższe. Jodły i świerki porastały strome zbocza, okalając zielonym pierścieniem szczyty gór. Powiet­rze stało się rzadsze i tak ostre, że zapierało dech w piersiach. Dostrzegła płynący w dolinie strumyk - takie malutkie, szybko poruszające się w promie­niach słońca diamenty - znak, że była już prawie na miejscu.

Minęła ostatni zakręt. Przez drogę przebiegł jeleń. W tym miejscu szosa się skończyła. Dzielące ją od Chatki pół kilometra jechała już wąskim leśnym duktem. Wystarczyłby moment nieuwagi, żeby stoczyć się w stromą przepaść.

Do diabła z przepaścią. Przejrzała się we wstecznym lusterku. Mimo bardzo pracowitego dnia udało jej się wczoraj wpaść jeszcze do fryzjera i kupić trochę nowych kosmetyków.

Nie, wcale nie widać po niej zdenerwowania. Wygląda dokładnie tak, jak powinna wyglądać kobieta, która chce spędzić weekend na łonie natury. Ubrała się w koralową koszulową bluzkę, bo w tym kolorze najbardziej jej do twarzy, i w spodnie koloru khaki, bo bardzo wyszczuplają. Dotknięte różem policzki sprawiały wrażenie naturalnie zarumienio­nych, błyszczące wargi dałoby się wytłumaczyć obec­nością ochronnej szminki, a odrobina czarnego tuszu naturalnie przyciemniła koniuszki rzęs. Nikt przecież nie wie, że na co dzień rzadko kiedy tak dobrze wyglądają.

- Wspaniale - powiedziała do swego odbicia w lusterku. Mimo to piekielna zmarszczka wciąż nie i chciała zniknąć z czoła. Całe to gadanie o pewności siebie nie pomoże jej wyglądać młodziej niż na trzydzieści sześć lat.

Od czwartku imię „Diedre" prześladowało ją jak ból zęba, a wyobraźnia upiększyła jeszcze opisaną przez Jona kobietę. Taka, która ma na imię Diedre, musi być wysoka, smukła i rozwiązła. Craig nie traciłby czasu na byle kogo. Ta kobieta jest na pewno bardzo sprytna i fantastyczna w łóżku. A przede i wszystkim młoda.

Karen przygryzła wargę. Zbliżała się do Chatki.

Craig już przyjechał, jego biały dżip „Cherokee" stał przed gankiem. Pewnie jest tu od wczoraj. Z nią.

Zatrzymała samochód tuż za dżipem Craiga i wy­łączyła silnik. Cała trzęsła się ze zdenerwowania.


W końcu to na nią przypada kolej korzystania z Chatki w tym tygodniu, więc ma wszelkie prawo znaleźć się tutaj. Dzieci zawiozła do swoich rodziców. Przedtem też często wyskakiwała sama na parę godzin do Chatki, nie ma więc żadnego powodu, aby Craig podejrzewał, że jej pojawienie się tutaj jest czymś niezwykłym. W ostatniej chwili przypomniała sobie nawet o rekwizytach i wyładowała podróżną torbę jabłkami, wyglądała więc, jakby w nią zapakowano ubrania na dwa dni poza domem. Karen nie po­trzebowała żadnych ubrań. Przecież nie ma zamiaru zostać tu dłużej niż kilka minut. Dokładnie tyle czasu, ile potrzeba na ustalenie, że to Craig pomylił terminy, a nie ona, i na szybkie obejrzenie tej jego Diedre.

Chwyciła torbę i wysiadła z samochodu. Przecież wszystkie matki poświęcają się dla dzieci. Tamta kobieta zupełnie nic ją nie obchodzi. Od roku są z Craigiem rozwiedzeni, więc jeśli jej były mąż ma ochotę zadawać się z wyrachowaną egoistką, seksualną Amazonką, to jego sprawa. Ale jeśli ten związek okaże się trwały? Jeśli ta kobieta zostanie macochą jej dzieci? Wtedy będzie miała wpływ na ich życie. Karen chce ją tylko zobaczyć. Dla dobra dzieci. Co innego w takiej sytuacji może zrobić matka?

Wciągnęła brzuch, wyprostowała plecy i ułożyła twarz w pogodnym uśmiechu pewnej siebie, dojrzałej kobiety. Dostanie zawału, jeśli okaże się, że jeszcze nie wstali. Jest już prawie jedenasta. Bardzo się starała, żeby nie przyjechać za wcześnie.

Przeleciał nad nią kruk i pomyślała ponuro, że to zły znak. Przeświecające przez gałęzie drzew promie­nie słońca wyzłociły kamienistą ścieżkę. Zbudowany z surowego kamienia dom stał na wzgórzu, wznosząc się nad urwiskiem. Za kilka tygodni pożółkną osiki na podwórzu.


W tej chwili Karen czuła się jak bliska kuzynka tych drzew. Drżała, serce jej waliło jak młotem, dłonie miała wilgotne, wzrok wlepiony w drzwi Chatki.

Ten dom jest jedyną rzeczą, która ich jeszcze wiąże. Oboje są jego równoprawnymi właścicielami. Wprawdzie wszystkowiedzący adwokaci, prowadzą­cy sprawę rozwodową, przez wiele miesięcy tłuma­czyli im, jaka to skomplikowana sytuacja prawna. Tyle, że ani ona, ani Craig zupełnie się tym nie przejęli. Dzieci bardzo kochały Chatkę i żadne z rodziców nie chciało wyzbyć się prawa przywożenia ich tutaj. Z kalendarzem w ręku opracowali podział weekendów, tak żeby jedno drugiemu nie prze­szkadzało. Podzielili też między siebie obowiązki związane z dbaniem o dom. Craig nadzorował układanie nowego dachu i zawsze zostawiał na następny tydzień drewno na opał. Karen robiła generalne porządki i dbała o zaopatrzenie domku. Słowem, cały ten układ funkcjonował znakomicie. Może gdyby dzieci były starsze, podjęliby jakąś inną decyzję.

Na myśl o dzieciach zebrała się w sobie. Zresztą nie ma pojęcia, dlaczego jest taka zdenerwowana. Przecież za dziesięć minut już jej tu nie będzie, a przez dziesięć minut wszystko można wytrzymać.

Przeszła przez szeroki, kamienny ganek. Frontowe drzwi były uchylone, ale szyba wewnętrznych, oszklonych, była zupełnie nieprzezroczysta i nie dało się przez nią nic zobaczyć. Zawahała się, niepewna co ma zrobić, żeby wyglądać naturalnie w nienaturalnej, nieetycznej i w ogóle paskudnej sytuacji. Przecież szpieguje byłego męża.

Po raz setny usiłowała przekonać samą siebie, że nie znalazła się tu ze względu na Craiga, ale wyłącz­nie dla dobra dzieci. Energicznie zapukała we framugę drzwi - raz, ale głośno. Wsunęła głowę do środka.

- Craig? - zaskrzeczała jak żaba z chorym gardłem.

- Craig? - powtórzyła.

- Karen?

Pomyślała, że jest przeziębiony, bo jego głos też zabrzmiał bardzo dziwnie. Jej były mąż zazwyczaj mówił głębokim, gardłowym tenorem, a teraz odezwał się dziwnie sztucznym, zgrzytliwym barytonem.

Weszła do mrocznego wnętrza wprost z jasnego dnia i musiała przez chwilę przyzwyczajać oczy. Jednak bardzo szybko zdała sobie sprawę, że Craig dopiero przed chwilą wstał z łóżka. Stał koło pieca z szufelką w dłoni, odwrócony po usłyszeniu jej głosu. Włosy miał potargane, ubrany był jedynie w stare dżinsy.

Oderwała wzrok od jego opalonego, nagiego torsu i natychmiast zalała Craiga potokiem słów, które wylatywały jej z ust szybciej niż woda z górskiego źródełka.

-              O Boże, nie wiem, co robić! Zobaczyłam twój samochód przed domem. Nie miałam zielonego pojęcia, że ty tu będziesz. Sądziłam, że to moja kolej na weekend w Chatce... - W domku były dwie sypialnie z oknami wychodzącymi na przepaść. Drzwi do obydwu były otwarte. Dostrzegła leżący na podłodze pusty śpiwór. Nie było na nim najmniejszego wy­brzuszenia, zdradzającego obecność zmysłowego damskiego ciała. Teatralnym gestem położyła rękę na sercu. - Dałabym głowę. Słowo.

Drzwi do łazienki także były uchylone, ale i tam nie zauważyła najmniejszego ruchu. W żadnej innej części domku nie dałoby się nikogo schować. Pokój dzienny był ogromny; właściwie był to i pokój, i kuchnia. W jednym jego końcu ustawiono kominek, a w drugim - piec na drewno. Pomiędzy wyłożonymi dębową boazerią ścianami były: ogromna kanapa, kilka lekkich krzeseł, indiańskie naczynia i tkaniny oraz antyczny stolik do gier, na którym zwykle rozgrywali partie szachów. Na krześle wisiała męska koszula, ale nigdzie nie dostrzegła ani śladu kobiety. W kuchennej części pomieszczenia wisiały rondle i garnki. Drzwi od schowka były wprawdzie zamknięte, ale Karen doskonale wiedziała, że jest tak zapakowany sprzętem sportowym i ubraniami, że żadne ciało już by się tam nie wcisnęło.

-              Cholera! - Craig uderzył się dłonią w czoło. To przecież twój weekend! Chyba pomyliłem daty. Miałem koszmarny tydzień. Tyle roboty. Po prostu nie spojrzałem w kalendarz. Bardzo przepraszam. - W porządku, nic się nie stało. Szczerze mówiąc, chętnie wyjadę. I tak nie powinnam była tu przyjeżdżać. Mam tylko kilka godzin i zostawiłam dzieci u ojca, a...

-              Czy coś ci się stało w szyję, Karen?

- W szyję? - Dotknęła jej dłonią, ale Craig już na nią nie patrzył. Jego spojrzenie biegało gdzieś za jej plecami: w prawo, w lewo i wreszcie skierowało się na oszklone drzwi. Z jej szyją nic złego się nie działo, za to Craig kręcił swoją jak wszędobylski struś. - Szukasz czegoś?

- Czy szukam kogoś? - Zesztywniał nagle. - Dla­czego miałbym szukać kogoś?

- Nie pytałam, czy szukasz kogoś. - Nieco zbita z tropu, odgarnęła grzywkę z czoła. - Pytałam, czy szukasz czegoś.

- Niczego nie szukam. Właśnie robiłem śniadanie. Przyjechałem tu wczoraj wieczorem, zaraz po pracy, i... Naprawdę coś z twoją szyją nie w porządku. Naciągnęłaś sobie mięsień?

- Co mówiłeś? - Gdzie może być ta cholerna baba? Jedyne buty, jakie stały w sieni, to ogromna męska dziewiątka. Może poszła popływać? Nie, Craig nie puściłby jej samej. Nurt górskiej rzeki jest zbyt wartki, a woda lodowato zimna. Łatwo o skurcz. Karen przypomniała sobie, jak wymknęła się kiedyś z domu, żeby popływać, a Craig z wrzaskiem puścił się za nią wąwozem obiecując, że obedrze ją ze skóry. Do dziś to pamięta...

- Jeśli zostawiłaś coś w samochodzie, to możesz to bez obaw przynieść.

Znów popatrzyła na niego badawczo. Na pewno coś mu dolega. Jej były mąż nigdy w życiu nie mówił takim głębokim barytonem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin