na
tropach
smętka
OPRACOWANIE GRAFICZNE, FOTOMONTAŻE
DOBÓR MATERIAŁU ILUSTRACYJNEGO
MIECZYSŁAWA BERMANA
RYSUNKI
KAROLA FERSTERA
Z PRZEDMOWY DO PRZEDWOJENNEGO WYDANIA
Pragnę podziękować tym wszystkim osobom i instytucjom, które wspierały mnie radą, pomocą i informacjami. Znakomitemu znawcy zagadnienia, prof. Stanisławowi Srokowskiemu, niewyczerpanej uprzejmości Dyrektorowi Instytutu Bałtyckiego, p. Borowikowi, i Dyrektorowi Instytutu Badań Spraw Narodowościowych, p. Stanisławowi Paprockiemu, jak również współpracownikom obu tych instytucyj, p. Bolesławowi Srockiemu, Dyrektorowi Związku Zachodniego, p. Emilii Sukertowej, popularyzatorce wiedzy o Mazurach i założycielce Muzeum Mazurskiego w Działdowie, dr Mieczysławowi Orłowiczowi, autorowi przewodnika po Mazurach Pruskich, b. redaktorom „Mazura", pp. Jaroszykowi i prof. St. Zielińskiemu, dr Kurtowi Obitzowi, wygnańcowi z ziemi wschodnio-pruskiej, b. działaczom plebiscytowym, hr. Sierakowskiej, p. Adamowi Wisłockiemu, podróżnikom po tej ziemi i jej badaczom, prof. Górskiemu, prof. Tatarkiewiczowi, p. Jędrzejowi Giertychowi, p. Ille Iłłakowiczównie, ks. pastorowi pułkownikowi Gloehowi, profesorom: Bystroniowi, Łagunie i Stawarskiemu, dr Galionowi, Dyrektorowi Biblioteki Narodowej, dr Piekarskiemu, Dyrektorowi Biblioteki Publicznej, p. Czerwijowskiemu, Dyrektorowi Biblioteki Sejmowej, dr Kołodziejskiemu i pełnym życzliwego współdziałania ich współpracownikom. Dziękuje przedstawicielom świata sportowego: mjr Włodzimierzowi Sekundzie, dr Antoniemu Boberowi, dyr. Samulowi. I klasztorowi Notre-Dame, w którego ciszy pisałem, i przełożonej siostrze Reginaldzie, która, choć Francuzka, zechciała okazać mi pieczę i dobrą wolę, ułatwiające powstawanie polskiej książki. Dziękuję tym wszystkim krewnym, towarzyszom, przyjaciołom i współpracownikom zmarłych tragicznie ś. p. Linki, Liskiewicza, Lanca. Pani Ernestynie Lancowej, p. Janinie Liskiewiczowej, inspektorowi Cienciarze, P. komisarzowi Adamowi Biedrzyńskiemu, pp. nauczycielom Wirkowskiemu, Hedrychowi, Poskartowi.
A teraz niech mi wolno będzie skierować podziękowanie jeszcze do jednego współpracownika — najmłodszego, który jak szary wróbel kręcił się koło mnie, a przecież dużo pomógł. Mówią o mojej córeczce. Byt to tęgi kompan w boju ze Smętkiem, cierpliwy uczestnik długich i nudnych rozmów i niestrudzony wesołek po ich zakończeniu. Dziękują mu za ofiarne serce: przeczytawszy korektę, rzekła: „Dulnia ze mnie złobiłeś, ale to dla Mazulów i dla litelatuly. Napisz jednak chociaż, że tymczasem skończyłam cztelnaście lat". Pod grozą wiec ustawy prasowej to do wiadomości podaje. Wreszcie niech mi wolno będzie zwrócić się do czytelnika, który wszak jest najważniejszym z czynników tej książki: my wszyscy, współdziałający w jej tworzeniu, myśleliśmy ciągle o tym czytelniku. Jak przyjmie? Co mu z tego tematu zostanie? Czy zbliży się do niego? W trosce o to właśnie postarałem się zapomnieć o przeczytanych książkach, o przeprowadzonych rozmowach. Wziąłem ze sobą dziecko, aby patrzało świeżymi oczami. Nieraz spostrzegała pierwsza, jak spostrzegła rolą zdradzieckiego małpiszona na maszcie. A przecież nie jechaliśmy liczyć hektarów, sumować eksportu, mierzyć pól, sondować jezior. Jechaliśmy sondować dusze ludzkie. Z mgławicy dziejowej — rosły te dusze na grządkach cyfr, a otwierały nam je fakty nic nie znaczące. Stąd — w ogromnej rozpiętości — od cyfr po uśmiech — nierównomierność książki. Jeśli jednali w swoim wzroście formowała się tak, jak i dusze, jak i życie, o którym piszą — z rzeczy ważkich i nieważkich (a któreż włókno jest nieważkie w roślinie?) — to może będzie miała zapach ziemi, dziejów i spraw dnia codziennego? Jeśliby się mogło tak stać — już bym się czuł wytłumaczony przed wami — wy wszyscy, którzy tą książką czytać będziecie i których serce zbiorowe — słyszą, jak bije.
PRZEDMOWA DO POWOJENNEGO WYDANIA
Po ukazaniu się „Na tropach Smętka" w dzienniku A.B.C. ukazała się wzmianka dająca wyraz obawie, że książka naraża polskich działaczy. Na moje żądanie pod przewodnictwem b. premiera, Antoniego Ponikowskiego, została zwołana komisja dla ustalenia stanu faktycznego.
Komisja, przesłuchawszy konsula w Olsztynie, Antoniego Zalewskiego, wiceprezesa Związku Polaków w Niemczech, Kazimierza Donimirskiego, dyrektora Instytutu Spraw Narodowościowych, Stanisława Paprockiego, dyrektora Związku Zachodniego, Bolesława Srockiego, dyrektora Ligi Morskiej i Kolonialnej, Jana Babskiego, oraz przedstawiciela M.S.Z. (o ile pomiętam — Szczęsnego Zaleskiego), stwierdziła:
1. Wszystkie wyżej powołane osoby i instytucje otrzymały r ę k o p i s książki przed jej wydrukowaniem.
2. Na wspólnych posiedzeniach rozpatrzono nazwiska ludzi, którzy mogliby być z powodu książki zagrożeni.
3. Nazwisko Kajki, chłopskiego poety mazurskiego, zostawiono, biorąc pod uwagą, że ma osiemdziesiąt lat i syna wójta należącego do partii hitlerowskiej.
4. Linkowej ofiarowano pomieszczenie w Domu Starców na Pomorzu.
5. Kazimierz Donimirski upoważnił do umieszczenia jego nazwiska.
6. Liga Morska i Kolonialna zadeklarowała dla Kiwickiego 10 000 zł na zakup sklepiku w Działdowie.
7. Szereg nazwisk skreślono.
8. Komisja stwierdziła, że autor przy przygotowaniu książki wykazał maksimum odpowiedzialności obywatelskiej.
Protokołu tego nie mogłem opublikować. Niemcy bowiem po usiłowaniach przemilczenia pierwszych nakładów tego best sellera dwudziestolecia, po ukazaniu się czwartego nakładu, zdecydowali się na reakcję: na biurku moim znalazły się wycinki koło pół setki recenzji z pism niemieckich. Na żądanie M.S.Z. i pod jego patronatem musiałem przyjąć zaproszenie na śniadanie z radcą ambasady niemieckiej Braunem. Niewiele to pomogło na rozżalenia niemieckie, skoro nawet moim nieletnim córkom odmawiano choćby tranzytowej wizy na przejazd do Francji. Kolejny, zdaje się dziewiąty, nakład zdjęli Niemcy po wkroczeniu do Bydgoszczy z maszyn drukarskich, a w dniu 9 września 1939 r. słuchając w bombardowanym Lublinie radia niemieckiego, po podaniu komunikatu usłyszałem miłą zapowiedź: „Wańkowicz jest teraz w Lublinie, ale my go tropami Smętka złapiemy". Po wojnie zaś przyniesiono mi kompletne tłumaczenie „Na tropach Smętka'', wydane „streng geheim" przez Niemców.
Kierownicy placówek w Niemczech bombardowali M.S.Z., że moja książka psuje im dobre stosunki i w tych warunkach nie uważano za wskazane ujawnianie szerszej współodpowiedzialności za książkę.
Protokół ten więc zachowywałem do prywatnego użytku. Spalił się w Warszawie ze wszystkimi papierami i dwutomowym dziełem o kresach. Od konsulów w Olsztynie, Kwidzyniu, Ełku i Królewcu wiedziałem, że nikomu aż do wybuchu wojny z powodu mojej książki włos z głowy nie spadł.
Tymczasem na emigracji w czasopiśmie „Myśl Polska" ukazał się zarzut, że książka spowodowała po wybuchu wojny osadzenie w kacecie wiceprezesa Związku Polaków w Niemczech, Kazimierza Donimirskiego z Ramz w ziemi Malborskiej, tak jakby sama jego działalność nie była po temu dostatecznym powodem.
Oburzony tą wzmianką dr Jan Kaczmarek, b. kierownik naczelny Związku Polaków w Niemczech, opublikował następujące oświadczenie (podkreślenia moje):
Aczkolwiek centralne władze Związku Polaków w Niemczech, tzn. z siedzibą w Berlinie, nie miały wpływu bezpośredniego (więc miały pośredni przez swego wiceprezesa i ekspozytury w Polsce — p.m.) na temat książki Melchiora Wańkowicza w czasie jej pisania, to jednak zaraz po jej ukazaniu się miałem obowiązek zajęcia się nią z punktu widzenia naszej organizacji i naszych członków.
Nasz Wydział Prawny po dokładnym zanalizowaniu książki stwierdził, że, poza jedynym nazwiskiem Kazimierza Donimirskiego z Ramz, wiceprezesa Związku Polaków w Niemczech, w książce nie znajduje się żadne nazwisko kogokolwiek z poważniejszych działaczy polskich w terenie i że książka ominęła wszelkie możliwości ewentualnego odcyfrowania przez Niemców naszych taktyk i naszego postępowania w penetracji terenu. Wydział również stwierdził, że prokurator niemiecki nie znajdzie żadnej możliwości do wystąpienia przeciw komukolwiek z Polaków w Prusach Wschodnich. Słuszność opinii Wydziału Prawnego potwierdza się później w zupełności, gdyż spośród kilkuset spraw sądowych ani jedna nie opierała się o książkę Wańkowicza.
Następne, po ukazaniu się książki „Na tropach Smętka", posiedzenie Rady Naczelnej Związku Polaków w Niemczech zajęło się też sprawą tej książki. Obecny na posiedzeniu Kazimierz Donimirski wtenczas oświadczył, iż on sam dał autorowi wolną rękę w zamieszczeniu nazwiska i w opisaniu wypadków tak, jak je zreferował jemu, i że nie widzi żadnej potrzeby do jakiejkolwiek akcji „obronnej" ze strony Związku Polaków. Członkowie Rady Naczelnej z innych terenów wyrazili życzenie, aby książka „Na tropach Smętka" znalazła naśladowców w stosunku do innych terenów polskich, jak Pogranicze, Górny Śląsk itp.
Nie ulega wątpliwości, iż w czasie wojny osoby i organizacje na wszystkich terenach w Niemczech ucierpiały w równej mierze takie same prześladowanie jak Prusy Wschodnie.
Zarzuty czynione Melchiorowi Wańkowiczowi za napisanie „Na tropach Smętka" należą do kategorii zarzutów opozycji Rady Gminnej o „moralnym wywoływaniu ognia na wsi" przez to, że ta zorganizowała Straż Pożarną.
Dr Jan Kaczmarek
Dawny Kierownik Naczelny Związku Polaków
w Niemczech
Muszą dodać, że przyjechawszy do kraju, otrzymałem od syna ś. p. Kazimierza Donimirskiego list nad wyraz serdeczny, podkreślający jak bardzo zmarły działacz cenił sobie „Na tropach Smętka". Taką samą wiadomość otrzymałem od syna Kiwickiego, który, złożony chorobą, kazał sobie zakładać egzemplarz tej książki pod poduszkę.
Po przyjeździe do Polski byłem wzywany przez Związek Dziennikarzy na Warmii i Mazurach, różne tameczne organizacje i poszczególnych działaczy do przyjazdu. Skarżyli się na popełnione przez nas błędy. Czas mi na to nie pozwolił.
Nie wątpię, że mamy ciężkie zawinienia w stosunku do tamtejszej ludności. Może jednak książka moja przyczyniała się do zbytnich uogólnień: „Oto jakie skarby polskości mieliśmy sygnalizowane i cośmy z nimi uczynili?".
Otóż nie należy brać momentów najwydatniejszych za powszechnie typowe. Patriotyczne poczucie czytelnika, żywo kwitując te skrzętnie wyłuskane przeze mnie momenty, zamykało oczy na gęsto rozsiane po książce napomnienia o tym, jak znacznie ludność, zwłaszcza na Mazurach, była zniemczona. Podkreślam to z prośbą. by czytelnik zaznajomił się z książką bez tych przesłanek dyktowanych przez pobożne chęci.
1956 rok
podpis
***
Naród powinien być wciąż czujny i uważny, pamiętając, że na takiej równinie przejściowej, pozbawionej granic strategicznych, granice etnograficzne wykreśla jedynie energia i kulturalna praca narodu; wzmagając się, wzbierając niejako i promieniując, posuwa ona te granice dalej przed siebie; słabnąc, opadając pozwala na cofanie się ich.
Wacław Nałkowski „Terytorium Polski historycznej jako indywidualność geograficzna".
Mamie, do której zawsze się wraca —
Załoga „Kuwaki"
A WIDZISZ TY, MELCHIORZE,
ONĄ GWIAZDĘ ZBAWIENIA?
ZOSTAW SŁUŻBĘ WE DWORZE,
POJEDZIESZ BEZ WĄTPIENIA.
Michał Kajka
poeta mazurski (chłop).
Wszystko zaczęło się od kajaka.
Co wiosna, ledwo puszczą wody, zjawiają się na stole mapy. I zanim jeszcze krokusy rozkwitną w ogródku, już na rozrzuconych papierach wyobraźnia nasza rozkwieca pachnące łęgi nadrzeczne. Myślimy o rzeczułkach wąskich, którymi sunąć będziemy — tak wąskich, że pióro wiosła o oba brzegi uderza; o tym, jak wzmaga się prąd, jak wyprawa rozwija się niby hejnał, jak pod burtę biegną nam dopływy, jak wpadamy ze strugi w rzeczułkę, z rzeczułki w rzeczkę, a wreszcie, jak nas jedna rzeka drugiej podaje — że płyniemy pełną, nalaną wodą, po brzegi nalaną między ściany lasów.
Tak kajak przybliża nam wiosnę, przedłuża lato. Kto wie, czy owo planowanie wyprawy w nieznane — nie jest najpiękniejsze.
Moje serce zawsze ciągnie na północ. Nie ma tam skał rozprażonych słońcem, wściekłych prądów, szypot, chałup białych, od których oczy bolą; spalonych pól; panów aptekarzy w długich gumowych butach, którzy łapią pstrągi; cyganów włażących ze skrzypcami po nas w wodę; dziewic sunących w skleconych dusze-hubkach, okrytych dywanami; rozkosznych huculąt, szmyrgających w kajak kamuszkami lub czymś miększym takim.
Prawda to, że nie możemy tam, skończywszy dzienną trasę, zasiadać przy ognisku, w którego węglach pieką się kolby kukurydzy, a na przeciągniętych prętach — naszyjnik „babek", czarnych rybek-potworków.
Ale za to mamy tam nigdy nie kończące się polany leśne, na których pod dębami, zamieszkałymi przez puszczańskie bociany, tak dobrze jest rozstawiać namiot. Z wieczora przychodzą mgły, podczas gdy towarzyszka wyprawy w zacisznym namiocie przygotowuje wieczerzę — lekki, wolny od bagażu składak ześlizguje się w rzekę i płynie po mleko do najbliższej wioseczki, pełgającej maleńkimi okienkami. A potem pod cichymi olchami uwiązuje się sznur, dokoła którego całą noc „chodzić" będą grzebieniaste okonie.
Woda tam, na północy, bywa ruda, żelazista, przejrzysta. Kwiaty — drobne, różnobarwne, a pachnące. Żaby tam grają piękniej, słowiki wydzierają się dźwięczniej, a już derkacze tak biją, że, zdaje się, niebo całe trzeszczy nad czarnym lasem.
A niebo też jest tam niższe, bliżej ludzi. Tylko ubogie jakieś, ot, jakby co tylko odklejone od ziemi. Kiedy brzeźniaki owinie mgła, to i nie wiadomo, czy za zakrętem nie wpłyniesz na chmury, człowieku. A jak stanie tęcza, to nie taka pysznie na jakichś górach postawiona; ot, wydaje się — podejdź tylko i drap się po niej, jeśli chcesz.
Dobrze trzeba utrafić, dokąd jechać. A jak utrafisz i wsuponisz się na ruczaj w starym lesie, to w dzień wprawdzie będziesz klął, za cumę przez pniaki ciągając, ale za to w wieczory i ranki, jeśli cię komary całego zostawią — oczy twoje nie dość się napatrzą, uszy twoje nasłuchają, a nozdrza dość nie nawąchają tego, co Pan Bóg człowiekowi nagotował. Z wieczora, z ciągu ptactwa, z huków nocnych, z porannego gwałtu i rejwachu. A jużże jak ciecieruki bełkotać poczną, to przeżegnaj się i Bogu dziękuj: wódki nie piwszy, pijany jesteś i śmiały do całego świata, i niefrasunkowy, i wszystko, co dręczyło, przewaliło się jak do rojstu, i Pan Bóg tylko nad tobą.
Ale to trzeba dobrze, przemyślnie z wyprawą kajakową trafić. Ale to trzeba, wodę od rzek wielkich w górę tropiąc, iść w marzeniach po mapie dalej i dalej, aż ołówkiem na bagienko jakieś podmokłe zajdziesz. Stacja tam jakaści jest. Tam jedziesz. A potem trzydzieści wiorst końmi, kiedy łaska.
Ale często nie można tak. Bo na północy leży Rosja. Z tą nic nie poradzisz. Małom to się naprosił w poselstwie sowieckim — aż komsomolca jakiego z sobą na kajak chciałem brać — nic nie pomogło.
I często nie można. Bo na północy leży Litwa. Szmygać ci ja na nią szmygałem przez zieloną granicę. Raz to nawet z żoną i dwiema córeczkami, co jedna miała pięć, druga zaś siedem lat, i z Alinką, którą może Państwo ze „Szczenięcych lat" znacie, jednak ile ma ona lat, to ani sama nie wie, ani nikt. Dość, że jedenastu przemytników nas przeprawiało, znaczy się, siedmiu niosło bagaże, a czterech po bokach, na przodku i wopośle, w rodzaju dla baczenia. Niczego sobie szli my. Mówią przemytnik!: „Pan choć fortefian przynieś, to i ten, jak widzi, wraz przeprawim". Tylko młodsza Tili, z którą w tej książce jeździć będę, nie upodobała sobie: zasnęła podczas odpoczynku na polance, gdy zaś ją budzili, aby dalej iść, to wykrzywiła się w podkówkę: „A mówiłam, że było się od Jagiełła nie kłócić".
Litwini niczego sobie: „lenty" naród. Przyszli do żony i pytają:
„Jak tu pani spadszy jestasz w nasza strona?". A żona, że to nauczona, że jak kto z Polski przechodzi, to każą mu nazad jechać — mówi: „Z Meksyki przyjechawszy". To oni: „Pokaż im na mapia i pokaż, choć ty płacz, od jaka to strona ta Meksyka przypada". A niech oni skisną... To żona im powiedziała, że koledzy męża ją wieźli, a jaką drogą przywieźli, nie wiadomo jej, bo spała. Tak i zapisali. I co państwo myślicie — zapłaciła dwadzieścia pięć litów kary i jeszcze paszport jej dali, i do Sejmu Litewskiego głosowała — czy nie na Waldemarasa czasem, nie przypomnę.
A tylko ze mną paskudniej się obeszli. Wracałem takoż zieloną granicą na Zawiasy. W Jewjach u Żyda nocowałem; Żydówka kurę gotowała; miałem ją jeść, ale kura się strefiła i gdzieś ją wyrzucili. Lecę do tej granicy zły, bo przecie ja trefną kurę jeść jestem sam ten, to czegóż było marnować ptaka? Lecę i zły jestem z tego głodu, to i nie uważam. A tu nad rowem, pod cmentarzem, nagle jak ktoś wrzaśnie! Patrzę — żołnierz litewski, „nastojaszczy karejwis". Mówię ja jemu: „Wstydu ty nie masz ludzi straszyć; ot, chodziłem ziemię patrzeć kupować; masz tobie dolara (a dolar w ta pora miałem przygotowiony)". Wziął on tego dolara, a ja w pole... Strach jemu, jak widzi, przed naczalstwem zrobił się, bo krzyczy, że strzelać będzie, i „celui się". „A żebysz ty spuch — mówię — poczekaj, przecie jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści". A on już dolara oddaje i prowadzi mnie, jak ten wilk kozę, do Jewja.
I tak po drodze trzy razy ten dolar przyjmował — „straść ochota" miał na niego — a jak odpuści, to i znów krzyczy, i dolar sunie mnie w rękę nazad.
I tak przyszliśmy do ich „karaulu" w Jewjach. Widzę — całkiem „obojentna zdarzenia" robi się. Co tu począć? Wchodzę z wielkim krzykiem, że pociąg dopiero za trzy godziny, a ja nie mam gdzie spać, muszę więc tutaj, w „ichniej komendanckiej". „Unteroficer" mówi, że „w kazionnej stancii" podróżnym spać nie dozwolono, a ja krzyczę „przez wierzch". On mi po dobremu tłumaczy, a ja na niego drę się. Katu sudiagtu, katu suruktu, katu usuwielniaje. Co znaczy: „A żebysz ty spuch, a żebysz ty skiśnial bysz, ażeby ty zbzikował". On złuć się już poczoł, ale jeszcze tłumaczy to dy sio. To ja jak krzyknę jemu: ...
mapownik