BARBARA BRETTON
Koniec sierpnia, 1776
Andrew McVie siedział na zboczu za latarnią morską i czekał. Sam nie był pewien, na co, czuł jednak, że nie ma wyjścia.
Tego ranka obudził się na długo przed świtem, ale natychmiast oprzytomniał, tak jakby przespał głęboko co najmniej osiem godzin. Nocował w zajeździe w pobliżu Milltown. Annie Willis, właścicielka i dobra kobieta, której dwaj synowie służyli w armii generała Waszyngtona, zaproponowała mu świeżą kawę i ciepły chleb prosto z pieca, lecz Andrew chciał czym prędzej ruszyć w drogę.
- Nie można żyć samym patriotyzmem - powiedziała Annie i podała mu bochenek chleba owinięty w czystą ściereczkę. - Kiedy będziesz jadł, pomyśl o pani Willis i pomódl się, żeby jej synowie wrócili do domu.
Patriotyzm. Słowo, na którego dźwięk jeszcze parę lat temu czuł w piersi ogień, teraz stało mu się zupełnie obojętne. Czasami czuł się tak, jakby nie wiedział, co to znaczy poświęcić wszystko na ołtarzu rewolucji.
Ludzie nazywali go bohaterem. Mówili, że porywa się na rzeczy, na które innym nie starcza odwagi, ponieważ świetnie rozumie, iż los kolonii jest ważniejszy od jego wygód i bezpieczeństwa. Mylili się. Wszyscy. Od śmierci Elspeth i Davida żył tak, jakby nic nie miało dla niego znaczenia prócz bólu, który przeszywał jego serce. Łatwo mu było ryzykować, skoro nie miał już nic do stracenia.
Teraz jednak nie mógł już dalej skutecznie zajmować się szpiegostwem.
Zmienił pozycję i podparł ręką głowę. Podróż na Long Island, aby ostrzec generała Waszyngtona o spisku na jego życie, przyniosła mu jedynie kłopoty. Nie tylko nie zastał tam generała, lecz na dodatek żołnierze potraktowali go tak, jakby był wariatem.
- Chyba zbyt długo siedziałeś na słońcu - powiedział jeden z nich z drwiącym uśmiechem. - Jego Ekscelencja przebywa w Trenton i jest zupełnie bezpieczny.
Andrew próbował później pocieszyć się kuflem piwa, ale na tym padole nie było dla niego pociechy. Widział całą sytuację równie wyraźnie jak własną twarz w lustrze przy goleniu. Podczas gdy on marzył, pochodnia wolności przeszła w inne, młodsze i silniejsze ręce. Młodzi ludzie gotowi byli toczyć bitwy, których on już nie pojmował.
Zaśmiał się gorzko w duszy. Pomyślał, że byłoby lepiej, gdyby leżał teraz martwy na piaszczystej ziemi Long Island. Nie miał już nic do oddania, nic prócz życia przepełnionego żalem. W swoim czasie powinien był coś powiedzieć, coś zrobić. Powinien był lepiej wiedzieć, jak postępować.
Młody, ambitny prawnik z Bostonu zmienił się w patriotę, który następnie utracił wiarę w sens walki, choć inni za jej powodzenie gotowi byli oddać życie.
To wszystko nie miało już dla niego znaczenia. Wiedział, jak się skończy wojna. Patrioci zwyciężą. Korona zmieni się w sojusznika. Słońce i księżyc będą wschodzić i zachodzić jak co dzień. A on, Andrew McVie, pozostanie samotny.
Spojrzał na latarnię i pokręcił głową. To wszystko jest takie absurdalne.
Nie sądził, że znowu znajdzie się w tym miejscu. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego dotarł do tego akurat punktu wybrzeża New Jersey, skoro jego celem było Princeton. Wiedział jedynie, że przyciągnęła go tu jakaś siła, której nie potrafił się oprzeć.
Zamiast tego powinien teraz siedzieć przy stole Rebeki Blakelee, jeść doskonały posiłek i rozmyślać nad marnością swego życia.
Nie miał ani żony, ani dziecka. Nie miał domu, do którego mógłby wrócić odpocząć. Samotność, którą zaakceptował jako karę, czasami podchodziła mu do gardła i niemal pozbawiała tchu.
Inni ludzie mają przyjaciół, z którymi mogą spędzić gorącą letnią noc lub ogrzać się zimą przy kominku. On nie miał nic prócz żalu, który w ciągu ostatnich kilku tygodni dopiekał mu jak nigdy przedtem. Tego lata odkrył, że jego serce potrafi jeszcze żywiej bić i przez krótki czas wierzył, że może znowu będzie szczęśliwy.
Emilie Crosse pojawiła się w jego życiu w taki jak ten poranek, właśnie tu, po czym opowiedziała mu niezwykłą historię o wielkim czerwonym balonie, który przeniósł ją przez stulecia. Początkowo uznał ją za szaloną i nie wierzył w jej słowa, ale wkrótce odkrył, że nie pozostaje obojętny na jej urok.
Intrygowała go jej inteligencja i niezwykłe poczucie humoru. Czasami wściekał się z powodu jej niezależności i tęsknił za znacznie pokorniejszymi kobietami, jakie dotychczas znał, ale mimo wszystko coś go do niej ciągnęło.
Andrew nie był człowiekiem ulegającym podszeptom fantazji. Nie wierzył w duchy ani zjawy, ani też w świat inny niż ten, w którym żył. Jednak od dnia, w którym znalazł Emilie w piwnicy latami, wiedział, że jego życie już nigdy nie będzie takie samo.
Emilie była znacznie wyższa i silniejsza niż znane mu niewiasty. Zachowywała się tak, jakby dokładnie wiedziała, do czego dąży. Andrew szczerze jej tego zazdrościł, ale na jego wyobraźnię silniej podziałało co innego, a mianowicie świat, jaki opuściła - świat takich cudów, że umysł zwykłego śmiertelnika nie potrafiłby ich chyba pojąć.
Emilie opowiadała o lataniu w lśniących metalowych ptakach, o ludziach chodzących po Księżycu. W jej czasach podobno istniały urządzenia przewyższające inteligencją Jeffersona i pomysłowością Franklina. Muzykę podobno można było zapisać na lśniącej brązowej taśmie i słuchać, kiedykolwiek przyjdzie na to ochota. Zawartość całej biblioteki można było zmieścić na urządzeniu wielkości talerzyka. Najbiedniejsi obywatele mieli rzekomo posiadać bogactwa, które jemu nie mogły się nawet przyśnić. Nawet tłusty król Jerzy na swoim angielskim tronie nie mógłby mieć cudów, o których opowiadała Emilie.
A jednak Emilie opowiadała o tych wszystkich rzeczach tak, jakby nie miały dla niej żadnej wartości, jakby nic jej nie obchodziło, czy powróci do swojej epoki.
Z pewnością inaczej myślał mężczyzna, z którym odbyła podróż w czasie. Zane Grey Rutledge nie chciał mieć nic wspólnego ze światem McVie. Należał do swojej epoki i Andrew wiedział, że Zane poruszyłby góry, byle tylko wrócić z Emilie do świata z którego przybyli.
I tu krył się problem. Na nieszczęście, Emilie odbyła podróż w czasie z człowiekiem, który kiedyś był jej mężem. Andrew mógł się tylko przyglądać, jak ta przygoda zbliżyła ich do siebie. Myślał, że oddałby duszę diabłu, gdyby tylko Emilie pokochała jego. Wtedy znów stałby się sobą, odzyskałby siłę, której nie mógł mu przywrócić ani rum, ani walka o niepodległość.
Nie było mu to jednak sądzone. Emilie i Zane stanowili dobraną parę. Prawdę mówiąc, Andrew wiedział o tym od samego początku - przeczuwał to tą cząstką serca, o której sądził, że zniknęła wraz ze śmiercią żony i syna. Ktoś mógłby powiedzieć, że Emilie i Zane są związani wspólną przeszłością, ale Andrew wierzył, że połączyła ich siła wyższą.
Czy tak było w jego związku z Elspeth? Nie mógł sobie przypomnieć. Nocami, przed zaśnięciem, miał przed oczami jej ukochaną twarz, słyszał jej głos i czuł pod ręką jej jedwabistą skórę, ale w dalszym ciągu nie wiedział, co naprawdę czuła i czego pragnęła.
- Ach - mruknął. Miał ochotę napić się whisky lub rumu, które miały moc łagodzenia bólu. Popełnił w życiu tyle błędów i poświęcił tak mało uwagi sprawom naprawdę ważnym, że teraz był już skazany na to, iż codziennie będzie się budził w świecie, który nie może mu niczego zaoferować.
Jego żona i syn zginęli i zostali pochowani. Kobieta, która rozbudziła jego wyobraźnię, kochała innego. Nawet walka o niepodległość nie mogła rozniecić w jego zimnym i zmęczonym sercu iskry namiętności. Wydawało mu się, że żyje tylko po to, aby trwać w tym miejscu i liczyć dni do śmierci.
Zali takie jest moje przeznaczenie? - pomyślał wstając i idąc ku skałom, z których roztaczał się widok na plażę i ocean. Może powinien zostać tu, sam na sam ze swoją rozpaczą, równie bezużyteczny jak latarnia bez płomienia, wskazującego drogę innym zagubionym duszom.
Jeśli Opatrzność miała dla niego inne plany, to nie potrafił ich zgłębić.
Przez dłuższą chwilę stał na skałach i uważnie śledził cały horyzont, jakby poszukiwał jakiegoś sygnału, że się myli, czegoś, co wskazałoby mu cel w życiu. Nie widział jednak nic oprócz dziwnych chmur nadciągających znad Atlantyku, przypominających kształtem wielki lichtarz. Chmury przesłoniły słońce, a mocny szkwał wzburzył wodę w porcie.
Nagle poczuł, że jeżą mu się włosy na karku.
- To nic, to tylko nadchodzi burza - powiedział głośno. Słychać było żałosne krzyki mew. Wybrzeże New Jersey było szeroko znane z kapryśnej pogody. Dwa tygodnie temu Andrew słyszał opowieść jakiegoś żeglarza o ogromnej fali, która zatopiła jego fregatę i połowę załogi. Zwykłe szare chmury to jeszcze nie powód, żeby trąbić na alarm.
Jednak ich widok coś mu przypominał, tak jakby miały one jakieś ukryte znaczenie, którego nie mógł sobie uświadomić. Dość, pomyślał i odwrócił się w drugą stronę. Nagle zapragnął znów spojrzeć na latarnię. Z pewnością nie powinien tu tracić czasu, zwłaszcza że zbliża się sztorm. Powinien powiosłować na ląd, dosiąść konia i postarać się dotrzeć do Princeton przed zmierzchem. Rebeka, żona Josiaha Blakelee, przyjmie go pod swój dach i nakarmi. Następnego ranka porozmawia z Emilie i Zanem, opowie im o tej głupiej wyprawie do latarni i...
Nagle dostrzegł coś czerwonego. Zwężonymi oczami przyglądał się czerwonej plamie tańczącej ponad falami.
- Czerwony, wielki balon, Andrew... Lecieliśmy balonem...
Poczuł, że czoło i skronie ma mokre od potu. Słyszał głos Emilie równie wyraźnie jak wówczas, gdy się spotkali po raz pierwszy.
- Mówisz jakieś nonsensy - powiedział wtedy.
- Mówię prawdę - odparła. - Lecieliśmy razem balonem na gorące powietrze. Pogoda gwałtownie się pogorszyła i mieliśmy wypadek.
Znów otworzył oczy, ale tym razem nie dostrzegł niczego prócz kłębiących się fal. Czy to wyobraźnia płata mu takie figle?
- Nie - powiedział głośno. Dźwięk własnego głosu dodał mu sił. - On tam jest.
Chmury zawisły ponad wyspą, zasłaniając górne piętro latarni. Andrew poczuł na policzkach powiew zimnego wiatru. To nie była typowa sierpniowa pogoda. Najwyraźniej do głosu doszło przeznaczenie.
Nie zdziwił go bynajmniej widok Emilie i Zane'a, płynących łodzią na wyspę. Miał nadzieję, że pomogą mu poradzić sobie w ich świecie, tak samo jak on pomógł im tutaj.
Po kilku minutach Emilie serdecznie go powitała.
- Andrew! - zawołała z przejęciem. - Co ty tu robisz?
- Wracam na farmę, do Rebeki. Zatrzymałem się po drodze.
- My jedziemy do Filadelfii - wyjaśnił Zane. Andrew i Rutledge wymienili niezręczny uścisk dłoni. Łączyło ich więcej, niż byli gotowi przyznać.
- Te chmury. - Andrew wskazał palcem niebo. - Wydają mi się znajome, choć nie wiem dlaczego.
- Och, Boże. - Emilie pobladła, zachwiała się i Zane musiał ją podtrzymać. - Proszę, tylko nie teraz...
- Dlaczego tu przyjechałeś? - spytał Zane.
- Bo dla mnie nie ma na tym świecie innego miejsca. - Nagle Andrew podjął decyzję.
- Chodźmy stąd - powiedziała Emilie. W jej głosie słychać było panikę. - Wcale nie musimy tu zostać. Możemy wrócić na stały ląd, nim zacznie się sztorm. - Ruszyła w stronę łodzi, ale Zane chwycił ją za rękę.
- Patrz - powiedział wskazując ręką w kierunku latarni.
Andrew odwrócił się powoli. Ze zdumienia na chwilę stracił oddech. W porównaniu z ogromnym czerwonym balonem nawet latarnia wydawała się mała. Tuż ponad skałami tańczył wiklinowy kosz, umocowany linami do balonu.
- Dobry Boże - szepnął z podziwem. Mimo rozmiarów, balon wydawał się zupełnie pozbawiony ciężaru. Andrew nie mógł zrozumieć, jak taki pojazd przetrwał dramatyczną podróż.
- To nasza jedyna szansa, Em! - Zane chwycił Emilie za ręce. Tym razem Andrew patrzył na to bez uczucia zazdrości. - A mówiłaś, że balon się nie znajdzie. To nasza szansa! Możemy wrócić do domu!
- Już się wznosi! - zawołał Andrew. Słyszał tarcie lin o wiklinę.
- To nie jest nasz świat, Em! - nalegał Zane. - Chodźmy...
- Zane! - Emilie oddychała szybko. - Nie mogę... Są powody... - Zamilkła i rzuciła mężowi haftowaną torebkę, która upadła na ziemię u jego stóp, po czym odwróciła się i pobiegła w stronę latarni.
- A ty lecisz, Zane? - krzyknął Andrew. Jego słowa zagłuszał wiatr. Myślał o świecie, jaki dotychczas znał tylko z opowieści. - Może to jest ostatnia szansa!
- Masz rację, McVie! - Zane niespodziewanie uśmiechnął się do niego, a to mogło znaczyć tylko jedno. - Do diabła, masz rację. - Z tymi słowy odwrócił się i ruszył do latarni.
Wiklinowy kosz zadrżał i wyraźnie się uniósł. Andrew nie wyobrażał sobie podróży w czasie bez towarzystwa przyjaciół z dwudziestego wieku. To było wykluczone. Teraz miał jednak wszystkiego dość. Najwyraźniej Wszechmogący zrządził, że normalne szczęście nie będzie jego udziałem. Pomyślał, że byłby idiotą, gdyby nie skorzystał z okazji. W dziwnym świecie Emilie i Zane'a z pewnością nie będzie miał czasu na wspomnienia. A może uda mu się zapomnieć, że kiedyś pragnął czegoś więcej?
Pochylił się, chwycił torebkę Emilie i wcisnął ją za cholewę.
- Lecisz czy zostajesz? - zapytał sam siebie. Zostałby, gdyby tylko ktoś przekonał go, że cokolwiek tu zrobi lub powie, będzie miało jakieś znaczenie. To było jednak niemożliwe. Czyż Emilie nie powiedziała, że jego imię zniknęło ze wszystkich zapisków historycznych i nigdy ponownie sienie pojawiło?
A może jego imię zniknęło z dokumentów, ponieważ to on opuścił osiemnasty wiek? Być może zrobił tu wszystko, co do niego należało, i teraz powinien sobie poszukać innego świata?
A może po prostu zwariował? Czy to wszystko ma jakieś znaczenie w ogólnym planie stworzenia? Dla kogoś, kto stracił już wszystko, nawet śmierć nie wydaje się groźna.
Świat, jaki Andrew McVie znał od dziecka, teraz nie wydawał mu się znajomy. Właśnie dlatego znalazł się tu, właśnie w tej chwili. Jeszcze przed minutą jego przyszłość jawiła mu się ponura jak zachmurzone niebo. Teraz, nagle, po raz pierwszy od lat, poczuł nadzieję. Jego dotychczasowe życie tutaj dobiegło końca. Nowe właśnie się miało zacząć. Andrew pomyślał, że Bóg zapewne przewidział dla niego miejsce w nowym świecie. Gdyby teraz zrezygnował z tej szansy, za młodu pogrzebałby się w grobie. Błyskawicznie wdrapał się do gondoli akurat w chwili, gdy oderwała się od ziemi i poszybowała w nieznane.
Ostatnia rzecz, jaką zauważył, nim balon zniknął w chmurach, to stojący w oknie latarni Emilie i Zane. Machali mu ręką na pożegnanie.
- Hej! Świetnie wyglądasz! - Ciemnowłosa panna w gondoli zielonego balonu w kształcie smoka pomachała do niego. Właśnie się mijali.
Andrew nie był pewien, co to za sposób powitania, ale kiwnął uprzejmie głową i uniósł rękę w podobny sposób.
Sam nie wiedział, ile już osób tak go pozdrawiało. Gdy tylko balon obniżył lot i znalazł się poniżej poziomu chmur, Andrew zobaczył wokół dziesiątki innych balonów. Niektóre przypominały domy, inne półksiężyc, jeszcze inne miały dziwaczne kształty, których nie potrafił określić. Do każdego balonu była doczepiona gondola z pasażerami, którzy najwyraźniej przeżywali taką samą przygodę jak on.
Emilie i Zane myśleli, że przeżyli coś niezwykłego, a tymczasem podróż w czasie była najwyraźniej rzeczą równie powszednią, jak przejażdżka drogą pocztową z Trenton do Princeton. Mówili, że to, co ich spotkało, było zrządzeniem losu, czymś, co właściwie nigdy się nie zdarza, ale oto Andrew miał przed oczami dowody, że to nieprawda.
Balon w kształcie wydłużonego psa powoli zbliżał się z prawej strony. Mężczyzna i kobieta w jaskrawożółtej gondoli witali go machaniem dłoni.
- Przyjęcie u Forbesów o dziewiątej! - zawołała kobieta. - Kolacja z szampanem!
- Wspaniały kostium! - dodał mężczyzna otaczając dłonią usta. - Mam w domu podobny.
Andrew nigdy jeszcze nie słyszał, by ktoś uznał za stosowne komentować jego wygląd. Zerknął na swoje wypłowiałe bryczesy i skórzaną kamizelkę. Wyglądały zupełnie normalnie.
- Z którego stulecia przybywacie? - krzyknął, ale w tym momencie zaryczał palnik zawieszony pod balonem i gondola uniosła się i oddaliła. Jej pasażerowie wyglądali nieco dziwnie, ale na podstawie tego, co zauważył, Andrew uznał, że to pewnie farmerzy z Pensylwanii.
Wszystko wydawało się możliwe.
Wychylił się z gondoli i przez chwilę widział malejący budynek latarni, lecz chmury zaraz zgęstniały i przesłoniły ziemię. Wiedział już, że nie podróżuje samotnie. Zaczął nawet podejrzewać, że zapewne wkrótce wyląduje dokładnie tam, skąd wystartował - o godzinę starszy i znacznie mądrzejszy.
Ogromny balon w biało - zielone paski przeciął mu drogę, lecz jego pasażerowie byli tak zajęci rozmową, że nie zwrócili na niego uwagi. Najwyraźniej, ze wszystkich ludzi w całym bożym królestwie tylko on uważał lot ponad chmurami za coś niezwykłego.
Zaczął się zastanawiać, w jaki sposób powróci na ziemię. Przypomniał sobie, że spadając z nieba Zane złamał rękę. Tylko delikatny kosz z wikliny chronił go przy zderzeniu z ziemią.
Czarodziejski ogień, który nadymał balon, nagle zakasłał, zasyczał i po chwili zgasł. Andrew poczuł, że serce wali mu jak szalone. Zacisnął palce na krawędzi gondoli. Balon zaczął opadać. W dzieciństwie Andrew wyobrażał sobie, że chmury to miękkie poduszki. W rzeczywistości było zupełnie inaczej. Każda chmura kryła w sobie jakąś niespodziankę. Kosz kołysał się gwałtownie na wszystkie strony. Andrew zastanawiał się, czy nie byłoby rozsądniej wyskoczyć, ale nie miał pojęcia, jaka wysokość dzieli go od powierzchni Ziemi i nie wiedział, jak zakończyłby się taki skok.
Zacisnął zęby i pomyślał, że zaraz się dowie.
Shannon Whitney uważała tylko trzy rzeczy za absolutnie niezbędne w życiu: czyste powietrze, czystą wodę i niedzielne wydanie „New York Timesa”. Mówiąc ściślej, interesowała ją przede wszystkim krzyżówka, której jedynym celem było doprowadzenie rozsądnych ludzi do szaleństwa.
Oczywiście, wielu ludzi uważa rozwiązywanie krzyżówek za oznakę zbliżającego się obłędu, i Shannon również do nich należała. Mimo to w każdą niedzielę rano brała do ręki ulubiony długopis i spędzała więcej czasu, niż się do tego przyznawała, na rozmyślaniach nad skorupiakiem na siedem liter lub rodzajem bielizny noszonym przez osiemnastowieczne kurtyzany.
- Pantalony... nie, za długie - mruknęła pod nosem, przygryzając końcówkę długopisu. Nagle rzuciła go i przez chwilę patrzyła, jak toczy się w kierunku basenu. Jaki sens mają takie intelektualne zabawy, gdy właściwie nie sposób jest myśleć z powodu ryku tych palników na propan - butan?
Co roku zarząd tego cholernego Klubu Entuzjastów Balonów na Gorące Powietrze prosił ją, by pozwoliła im zorganizować festyn na swym terenie, i co roku Shannon odmawiała.
- Absolutnie niczego nie uszkodzi...
Ninoczka115