Bułyczow Kir 02 - Świątynia czarownic.rtf

(362 KB) Pobierz
Swiatynia Czarownic

Kir Bułyczow
Świątynia czarownic
 

Przekład Tadeusz Gosk

 

Późnym wieczorem z pokładu statku kosmicznego „Granat”, parkującego na orbi­cie wokółplanetarnej, dostrzeżono wielki pożar. Pożar szalał na stepie w rejonie stacji badawczej. W owym momencie na stacji znajdowało się siedmioro członków jej zało-gi oraz jeden — Andrew Bruce.Bruce udał się na powierzchnię globu pokładowym ku­trem planetarnym, aby odwieźć pocztę i brakujące wyposażenie stacji, a w powrotnej drodze zabrać zgromadzone próbki i chorego naukowca.

Nikt z kosmonautów nie był przedtem na planecie, i dlatego na pokładzie statku nie­wiele o niej wiedziano poza tym, że pełno tam wszelkiego rodzaju potworów, zaś ro­zumni mieszkańcy stepów — dzicy koczownicy — nieustannie ze sobą walczą.

Pożar, o którym mowa, był tego wieczoru już którymś z kolei.Zarejestrowano ich co najmniej cztery. Jeden wielki — płonął step, i trzy małe — wyniki napadów i potyczek.

Stacja była dobrze zabezpieczona przed atakami dzikusów, z początku więc pożar nie wzbudził w nikim niepokoju.Dyżurny radiotelegrafista na wszelki wypadek wywo-łał stację, aby zapytać, czy jej załoga nie potrzebuje pomocy.

Stacja nie odpowiadała.

Radiotelegrafista zameldował o tym oficerowi wachtowemu.

Wachtowy rozkazał wystrzelić „oko”— satelitę obserwacyjne-pozostał w kabinie ra­diowej, podczas gdy radiotelegrafista nadal wywoływał stację.

„Oko” zeszło nad powierzchnię planety i przekazało jej obraz. Płonęła właśnie sta­cja.

Paliły się jej stożkowate, podobne do wigwamów tubylców budynki. Płomienie ogar-nęły nawet kuter planetarny, stojący o jakieś pięćdziesiąt metrów od zabudowań. Na ekranie można było rozróżnić postacie miotające się między jęzorami płomieni. Dym

— czarny, gęsty i tłusty — zasnuwał pogorzelisko i ciągnął się na parę kilometrów w step.

Oficer wachtowy obudził kapitana i polecił przygotować do startu drugi kuter pla-netarny.Zgodnie z instrukcją kosmiczny statek liniowy miał dwa kutry, z których jeden musiał być w stanie pełnej gotowości operacyjnej.Ale właśnie on palił się teraz na po-wierzchni planety, odkonserwowanie więc rezerwowego musiało trochę potrwać.

Kapitan potwierdził rozkaz oficera wachtowego. Kutrem ruszył na planetę lekarz, drugi nawigator Griszyn i dwaj inżynierowie.

Podczas gdy przygotowywano kuter, wydawano broń i ładowano lekarstwa, w ste-rówce zastanawiano się gorączkowo, co też na stacji mogło się wydarzyć.

Gdyby nawet w którymś z wigwamów wybuchł przypadkowy pożar, to zostałby on szybko ugaszony przez automaty pożarnicze. Zresztą mało prawdopodobny był pożar aż tak nagły, by mógł przeszkodzić w nawiązaniu łączności z „Granatem”. Najwidoczniej na stację ktoś napadł, a atak był tak dobrze przygotowany, że zaskoczył nawet doświad-czonego szefa stacji Konrada Żmudę i kapitana Floty Kosmicznej Andrewa Bruce’a.

Los tego ostatniego niepokoił kapitana najbardziej. Byli starymi kolegami, razem studiowali, razem uczyli się latać. Po katastrofie, której Andrew uległ parę lat temu, musiał zrezygnować ze służby liniowej i polecieć w charakterze przedstawiciela Floty Kosmicznej na planetę Pe-U. Przeżył tam wiele niebezpiecznych przygód (opisanych w powieści „Agent FK”) i dopiero teraz, wylizawszy się z ran, wracał do Centrum Galaktycznego, gdzie miał otrzymać nowy przydział służbowy.

Andrew był człowiekiem energicznym i przymusowa bezczynność na pokładzie „Granatu”, który niespiesznie wędrował od planety do planety, zaopatrując stacje ba­dawcze i wymieniając ich załogi, bardzo go nużyła. Kiedy poprosił, aby pozwolono mu zamiast nawigatora polecieć na planetę, kapitan statku z przyjemnością się na to zgo-dził. Teraz okazało się, że popełnił błąd, bo wyprawa ta mogła się dla Andrewa bardzo źle skończyć.

Kuter planetarny wylądował obok stacji mniej więcej w półtorej godziny od zauwa-żenia pożaru.

Pożar już dogasał płomień pochłonął wszystko, co był w stanie pożreć.Ze stacji po-zostały jedynie czarne szkielety „wigwamów” i nawet kuter był w środku kompletnie wypalony. Na pogorzelisku udało się odszukać zwłoki czworga ludzi, z których jedne­go rozpoznano jako Konrada Żmudę. Reszta zwłok była w takim stanie, że identyfikacja była możliwa jedynie w Centrum Galaktycznym, gdzie przechowywano karty uzębie-nia naukowców.Opodal spalonej stacji znaleziono Ingrid Han, geologa z załogi nauko­wej. Była w bardzo ciężkim stanie, niemal konająca. Głowę miała rozbitą jakimś cięż-kim przedmiotem.

Podczas gdy lekarz starał się udzielić rannej pierwszej pomocy, a jeden z inżynierów kręcił film, aby potem na statku spróbować dociec przyczyn tragedii, nawigator z dru­gim inżynierem ruszyli ku zarośniętej krzewami dolince, gdzie „oko”wypatrzyło kilka niewielkich skórzanych namiotów, w jakich mieszkali koczownicy.

Zwiadowcy ostrożnie podeszli do wigwamów, przed którymi tłoczyli się ich miesz-kańcy — brudni, prymitywni, niemal nadzy ludzie, którzy gwałtowną gestykulacją od-żegnywali się od udziału w zniszczeniu stacji, powtarzając słowa „oktin hasz”. Ich za­przeczenia jednak były mocno nieprzekonujące, ponieważ nawigator zauważył w osa­dzie przedmioty pochodzące z wyposażenia stacji, a ponadto twarze i ręce większości dzikusów były wymazane sadzą. Było oczywiste, że przynajmniej wynieśli już co się dało z pogorzeliska.

Tymczasem „oko” badało okolice stacji. Zdołało wypatrzeć i sfotografować kilka grup jeźdźców.Na stepie zaczął się pełny podniecenia ruch i zapewne wiadomość o za-gładzie stacji szeroko się już rozeszła. W grupach jeźdźców zauważonych z powietrza nie było ani jednego z trzech zaginionych naukowców.Nie można było zresztą wyklu-czyć, że oni również zginęli w pożarze.

Ponieważ niedaleko stacji wykryto skupisko gigantycznych, drapieżnych gadów, zwanych tyranozaurami, zaczęto podejrzewać, że stacja uległa zagładzie w wyniku ich napadu, co było prawdopodobne, gdyż na samej granicy terenu stacji udało się odszu-kać ślady łap jednego z tych potworów — wgniecenia gruntu o średnicy około metra.

Dalszych poszukiwań trzeba było na razie zaniechać, ponieważ lekarzowi nie udało się ocucić Ingrid Han, która jego zdaniem mogła w każdej chwili umrzeć. Postanowiono natychmiast wracać na statek, a o świcie kontynuować poszukiwania. „Oko”pozostało nad stepem, rejestrując ruchy koczowników.

Przez całą noc w sterówce „Granatu” analizowano zdjęcia przekazane przez „oko”. Jednakże i tym razem w grupach jeźdźców i w grupach skupionych w obozowiskach na stepie nie udało się wypatrzyć ani jednego z Ziemian.

Rano kuter znowu poleciał na powierzchnię planety i wylądował koło wielkiego obozowiska, znajdującego się około trzydziestu kilometrów od stacji.Obozowisko aku­rat szykowało się do zmiany miejsca i przyjęło ludzi niechętnie, żeby nie powiedzieć wrogo.Szukać Ziemian w liczącym wiele setek skupisku ludzi, którzy zaprzęgali konie, zwijali namioty, pakowali dobytek, przygotowywali posiłek, było sprawą niełatwą. Ani naukowców, ani przedmiotów pochodzących ze stacji nie znaleziono.

„Granat” pozostawał na orbicie. Czekano, aż Ingrid Han odzysk przytomność. Obserwacje stepu trwały nadal, ale nikogo poza tubylcami i masami niezwykłych zwie-rząt, wyglądających tak, jakby zeszły z kart atlasu paleontologicznego, nie zauważono. Tak minął drugi dzień i nastąpił trzeci.

Z każdą chwilą nadzieja na odnalezienie Andrewa Bruce’a i dwóch naukowców ze stacji stawała się coraz bardziej iluzoryczna.

* * * Andrew Bruce był wdzięczny kapitanowi za to, że pozwolił mu zaprowadzić kuter na powierzchnię planety i pozostać tam do rana. Kuter wylądował na zielonej łączce obok grupy stożkowatych budynków stacji. Na

jego powitanie wyszła cała siedmioosobowa załoga.

Kiedy człowiek widzi jakąś grupę ludzi po raz pierwszy i wie, że za kilkanaście go­dzin rozstanie się z nimi na zawsze, cała uwaga koncentruje się na jednej lub dwóch twarzach.

Andrew poznał przed kilkoma laty Konrada Żmudę, szefa stacji, który od tego cza­su utył, postarzał się i wyłysiał, ale nie stracił energii i pewności siebie bardzo silnego i zdrowego człowieka.

Stacja istniała na planecie już półtora roku i jej załoga stęskniła się za nowymi twa­rzami. Konrad ściskał i obejmował Andrewa z takim entuzjazmem,jakby odzyskał daw-no zaginionego brata. Następnie przedstawił go innym naukowcom i wzrok Andrewa zatrzymał się na przystojnej, szczupłej kobiecie w szortach i koszulce gimnastycznej, która okazała się geologiem Ingrid Han.

Przed wejściem do budynku stacji Andrew rozejrzał się dokoła.

Było gorąco i bezwietrznie. „Wigwamy” stały na łagodnym zboczu opadają-cym ku niewielkiemu jeziorku, które otaczały zarośla trzciny. Dalej zaczynał się step. Gdzieniegdzie piętrzyły się na nim wzgórza porośnięte rzadkimi krzewami i kępami drzew.Grały cykady, ogłuszająco szczebiotały ptaki.Step już przekwitał, ale trawa jesz­cze nie pożółkła i wydzielała ciężkie, wilgotne aromaty.

W oddali, przy kępie drzew stali ludzie.Ich postacie, widziane przez gęste od gorąca powietrze, kołysały się i falowały.

— Kto to? — zapytał Andrew.

— Nasi sąsiedzi — odparł Konrad. — Uciekinierzy. Później dokładniej ci o nich opo­

 

wiem. Weszli do wnętrza stożka. W środku było nieco chłodniej.

— Nie włączamy klimatyzacji — powiedział Konrad.— Tak jest zdrowiej, unika się przeziębień, katarów.Nocą jest tu chłodno.Odpoczywaj.Wyładujemy sprzęt i zrobimy kolację. Wieczorem zobaczysz widowisko.

— Jakie?

— Nie bądź taki niecierpliwy. Ciekawe.

 

Wbiegł malutki, czarniawy mężczyzna, którego zrośnięte brwi nadawały jego twarzy wyraz zasępienia i rozpaczy. Rzucił worek z pocztą i wyszarpnął zza pasa blaster.

— Jakby czuły! — krzyknął i rzucił się do wyjścia.

— Co się stało?
Konrad otworzył szafę ścienną i wyjął stamtąd drugi blaster.
 

 

— Możesz popatrzeć — powiedział. — Tylko nie odchodź od wigwamu. One mają niezłe zęby!

Andrew zwykł był słuchać rad ludzi doświadczonych. W połowie życia zaczyna się rozumieć, że ciekawość jest naganna, zwłaszcza w nieznanym miejscu.

Stojąc pod drzwiami budynku zobaczył, że nad polaną zataczają szybkie, nerwowe kręgi, przypominające w sposobie lotu nietoperze, ciemne, mniej więcej metrowe i pa­skudne na oko stworzenia, z długimi, ostrozębnymi pyskami, błoniastymi skrzydłami i krótkimi, zaostrzonymi ogonami. To były pterodaktyle.

Od czasu do czasu któryś z nich pikował w dół, usiłując wczepić się zębami w czło-wieka lub w jedną ze skrzynek ułożonych obok kutra.

Konradowi udało się trafić jednego gada i strącić go na ziemię. Pozostałe, zapo­mniawszy o ludziach, rzuciły się na zestrzelonego pterodaktyla, który momentalnie zniknął w kotłowaninie rozszarpujących go na strzępy współbraci.

Bruce zagapił się na to widowisko i nie zauważył, że nie wszystkie pterodaktyle zaję-ły się kanibalizmem, lecz jeden z nich postanowił wybrać za przedmiot ataku jego gło-wę. Tak szarpnął Andrewa za włosy, że z oczu trysnęły mu łzy bólu.

Czarniawy mężczyzna obrócił się i strzelił.

Okropnie cuchnący pterodaktyl spadł na Bruce’a i zwalił go z nóg.

Konrad podbiegł do Andrewa i, pomagając mu wstać, powiedział z wyrzutem w gło-sie:

— Przecież prosiłem cię, żebyś nie wychodził na zewnątrz!

— Aleście nahodowali sobie paskudztwa... — powiedział Bruce i przyłożył dłoń do potylicy. Dłoń dotknęła czegoś wilgotnego i ciepłego.

— Zupełnie jak wrony — powiedział Konrad. — Przyzwyczaiły się do żywienia na

śmietnikach. Pełno ich przy każdym obozowisku. Popatrzył na pterodaktyle pospiesznie pożerające zestrzelonego gada.

— Teraz nażrą się i odlecą — powiedział Konrad.— Żeby tylko sąsiedzi nie zauwa-żyli... — I natychmiast dodał: — Zauważyli.

W ich stronę biegło kilku dzikusów, którzy ciągnęli za sobą wielką sieć o rzadkich okach.

— A ci czego tu chcą? — zapytał Bruce, patrząc na pokrwawioną dłoń.

— Przemyj ranę, żeby nie doszło do infekcji — powiedział Konrad.

— Oczywiście — odparł Bruce.

 

Mężczyźni z siecią byli niewysocy, cienkonodzy i ubrani jedynie w krótkie skórza-ne spódniczki. Ich strój uzupełniały naszyjniki z zębów i kamieni oraz dziwne fryzu­ry: niewielki grzebień włosów w poprzek ogolonej głowy.Wszyscy krzyczeli i śmiali się, ukazując białe zęby jaskrawo odbijające od ciemnych twarzy.

Ingrid wydobyła z kutra plastikową plandekę i z pomocą czarniawego mężczyzny zaczęła przykrywać nią skrzynki i pojemniki leżące na trawie.Ciepła strużka krwi po-ciekła Bruce’owi po karku.Trzeba było istotnie doprowadzić się do porządku.Ale któ-re z nich było lekarzem?

Mężczyźni z siecią dobiegli do rojowiska pterodaktyli, narzucili na nie sieć i kiedy gady zorientowały się, że zbytnio zająwszy się posiłkiem straciły wolność — było już za późno.Trzepotały pod siecią, starając się wzlecieć, a mężczyźni krótkimi włóczniami i kamiennymi toporkami rozprawiali się z nimi po kolei. Wybuchł okropny harmider.

— Hej! — krzyknął Bruce. — A ty dokąd?

Jeden z tubylców, korzystając z zamieszania, podbiegł do sterty skrzyń, odrzucił róg plandeki i chwycił płaską, srebrzystą skrzynkę. Ingrid zobaczyła to i zaczęła cią-gnąć skrzynkę w swoją stronę.Z pomocą pospieszył jej Konrad.Szczupły, wysoki męż-czyzna w szortach gromko beształ rabusia. Język, którym mówił, był szybki, urywany i dźwięczny niczym świergot leśnego ptaka.

Słowa potępienia, a zwłaszcza fiasko bezczelnej grabieży, uspokoiły myśliwych. Po trzech minutach oddalili się, wlokąc sieć pełną ubitych pterodaktyli i z głośnym śmie-chem opowiadając sobie nawzajem o własnych wyczynach.

— Bruce — powiedział Konrad — przecież ci mówiłem, że trzeba przemyć i opa-trzyć ranę.

* * *

Okazało się, że role lekarza stacji pełniła geolog Ingrid.

Wystrzygła Andrewowi włosy na potylicy i po oczyszczeniu rany zalała ją plasti­kiem. Będzie musiał pochodzić ze dwa dni z tą łatą. Ale jeśli Bruce sobie życzy, można go ostrzyc jak koczownika. Jean też zamierza sobie zafundować taką ozdobę...

— Po co mu to?

— To genialny filolog. Żeby pan słyszał,jakie dyskusje prowadzi z mieszkańcami ste­pu! Przyjęli go do hordy. Teraz zdemoralizują naszego Jeana. Nie mają żadnych zasad moralnych, nie wiedzą, co dobre, a co złe. Gotowi są całą stację rozgrabić. Białka, wy-jątkowo sympatyczne stworzonko, bardzo ją lubię, ukradła lusterko, i powiesiła je so­bie z przodu na spódniczce, wyobraża pan sobie? Horda tak się śmiała, że nie mogliśmy przez całą noc spać.W porządku, może pan już iść.Trzeba to było opatrzyć, bo ptero­daktyle miewają na zębach jad trupi.

— Myślałem, że one są większe.

— Bywają nawet znacznie większe, ale na szczęście takie tu nie przylatują.
Przyszedł Konrad.
 

— Nie za gorąco? — zapytał. — Możemy włączyć klimatyzację.

— Dziękuję, nie. Dlaczego wpuszczacie tubylców na stację?

— Nie — uspokoiła go Ingrid. — Do pomieszczeń ich nie wpuszczamy.

— Dyżurny zawsze może włączyć z pulpitu sterowniczego pole siłowe — powiedział Konrad. — A na noc robimy to obowiązkowo.

— Konrad im współczuje — powiedziała Ingrid. — To jego horda.

— A ty im nie współczujesz?

— Współczuję — odparła Konradowi Ingrid. — Ale w niczym nie możemy im po-móc.

— A co się im przytrafiło? — zapytał Andrew. Plastik ściągał mu skórę i przeszka-dzał.

— Dziś zobaczysz — odpowiedział Konrad. — Złoży nam wizytę sam Oktin Hasz.

— Wydaje mi się, że nie przyjedzie — powiedziała Ingrid. — Przyśle swojego kata.

— Przyjedzie — zapewnił ją Konrad. — Rozmawiałem z nim. Jest bardzo ciekawski.

 

Andrew Bruce poprosił o kubek wody i wypił ją wolno, małymi łyczkami.Woda była świeża, źródlana.

— Nasi sąsiedzi, wedle tutejszej terminologii horda Białego Wilka — powiedzia-ła Ingrid — koczowali przedtem o jakieś dwieście kilometrów stąd.Założyliśmy stację w bezludnej okolicy. Nawet zamiast kopuł postawiliśmy „wigwamy”, żeby się nie wyróż-niać.

— Oni wszystko o nas wiedzieli — powiedział Konrad. — Myśliwy potrafi przejść w ciągu doby setkę kilometrów. A jeździec przejechać jeszcze więcej.

— Przychodzili do nas — powiedziała Ingrid. — Jesteśmy dla nich inną hordą. Bardzo bogatą hordą. Ułożyliśmy sobie z nimi stosunki, przywykli do nas, ale pojawia­li się niezbyt często. Okraść nas trudno, a żelaza im nie dajemy. Ale potem przyszedł Oktin Hasz.

— Kim on jest? — zapytał Andrew.

— Attylą, miejscowym Attylą — odparł Konrad.— Przyszedł ze swoją hordą z połu-dnia. Tak nam mówiono.Inni uważają, że zawsze koczował nad Zieloną Rzeką, a jakieś dwa lata temu stał się silny.

— Wiedźmy mu pomogły — zauważyła Ingrid, chowając narzędzia do szai.— Tak uważa nasza horda.

— Wiedźmy albo zdolności organizatorskie — powiedział Konrad.— W każdym ra­zie zdołał podporządkować sobie wszystkie hordy z tego stepu i planuje wielką wypra-wę ku morzu. A wojny są tu nieskomplikowane: śmierć albo niewola. Horda Białego Wilka też została rozbita i uciekła pod naszą opiekę.Oktinowi Haszowi zupełnie się to nie podoba, bo nie chce dzielić z nami stepu, ale nie ma odwagi napaść.

— A jak się nazywa wasza horda? — zapytał Andrew.

— Horda Żelaznego Ptaka — odpowiedział Konrad.— Tylko nie pomyśl, że nam się to wszystko podoba. Gdyby nie unikatowa fauna i miliony związanych z nią zagadek, dawno byśmy się już stąd wynieśli.

— Macie na to ochotę?

— Wiesz, jak w Biurze Eksploracji nazywają naszą planetę? Koszew. Koszew, kosz­mar ewolucyjny. Tutaj masz wszystko naraz: trias i okres mezozoiczny, kenozoik i ho-mo sapiens. Nowe gatunki pojawiały się, a stare nie wymierały.To jest teoretycznie nie-

 

możliwe, ale się zdarzyło.Dlatego chcemy tu pracować, chociażby za cenę pertraktacji z Oktinem Haszem.

Do pokoju zajrzał filolog Jean.

— Przyszła Białka — powiedział. — Jej ojciec zachorował.

— Co mu się stało? — zapytała Ingrid.

— Był na polowaniu. Nic więcej nie chce powiedzieć. Tabu.

— Pójdę — powiedziała Ingrid. — Powiedz Medei, że kulebiak jest w piecyku.

 

— Sam go dopilnuję — uspokoił ją Konrad.— Weź ze sobą naszego rannego.On tu wszystkiego jest ciekaw.

— Dziękuję — powiedział Andrew. — Pójdę z przyjemnością.

— Zaczekamy na was z kolacją — obiecał Konrad.

 

* * *
Przed wyjściem Konrad wydał Andrewowi pas z blasterem.
 

— Mamy tutaj mnóstwo groźnych gadów — powiedział. — Co prawda, w naszych okolicach rzadko się pojawiają ze względu na hałas i obce zapachy.Boją się, ale jednak czasem przylatują. Sam widziałeś.

Poszli w trójkę. Do osady było około trzystu metrów. Przodem szedł Jean. Niósł prze-wieszoną przez ramię torbę lekarską Ingrid.W środku kroczyła Ingrid z ręką na pasie. Andrew zamykał pochód.Ingrid co chwila odwracała się, pilnowała, żeby Andrew nie został w tyle.

Ingrid i Jean wyglądali dość operetkowo — mieli na sobie lekkie koszulki i szorty, szerokie pasy z blasterami na boku, wysokie buty. Typowi zdobywcy kosmicznych prze­stworzy z filmów dla dzieci.

Szli szeroką, wydeptaną w trawie ścieżką. Trawa była soczysta, zielona, poprzetyka­na mnóstwem kwiatów.Brzęczały pszczoły.Ogromny, wielkości dłoni konik polny wy-skoczył na ścieżkę, przysiadł i dał dziesięciometrowego susa. W poprzek ścieżki wędro-wały wielkie żółte mrówki, drobne różowe motylki roiły się nad białymi baldaszkami kwiatów.Andrew odpędził od twarzy trzmiela wielkości pięści.Owad zabuczał z iryta-cją, ale odleciał.

— One nie żądlą? — zapytał Andrew.

— Wyleczymy — odparła uspokajająco Ingrid.

 

— Mimo wszystko trzeba tu uważać — powiedział, odwracając się, Jean. — Ingrid wprawdzie wyleczy, ale przedtem będzie bolało.

— W jeziorze też nie wolno się kąpać? — upewnił się Andrew.

— W żadnym wypadku — odpowiedziała Ingrid.— Na to nawet mój optymizm nie pozwala.

 

— Optymizm nie ma tu nic do rzeczy — powiedział Jean. — Kiedyś na brzeg wy-pełzła taka gadzina, że Konrad wdrapał się na szczyt „wigwamu”po absolutnie gładkiej ścianie. Myślałem, że umrę ze śmiechu.

Słuchając ponurego głosu Jeana, trudno było sobie wyobrazić,jak umierał ze śmie-chu.

— Aksel Akopian go zastrzelił — powiedziała Ingrid.— Skóra wisi w jadalni.Może pan sobie obejrzeć.

— Nie — powiedział Jean. — Już ją zapakowaliśmy.

Z bliska wigwamy hordy Białego Wilka wyglądały żałośnie. Kilka związanych u szczytu żerdzi, oplecionych cieńszymi gałęziami i byle jak przykrytych wyleniałymi skórami.

Teren wokół namiotów był wydeptany. Przerażająco cuchnęło. Największy smród wydzielały martwe pterodaktyle, które kobiety sprawiały na powietrzu.Unosiły się nad nimi tumany niebieskich much. Kobiety przerwały pracę i zaczęły się gapić na przy-byszów. Najbardziej zainteresował je Andrew. Nieznajomy człowiek, i ubrany inaczej. Granatowe, długie spodnie, srebrzyste kamasze i biała koszulka bez rękawów.

Gołe dzieciaki, wszystkie trzymające w łapkach kości, które obgryzały — w obozo­wisku najwidoczniej było dużo mięsa — zbiegły się, żeby dotknąć gości.Jedna z kobiet wstała i odpędziła je patykiem.

Nadjechał wierzchem chłopak w futrzanej spódniczce. Zeskoczył z konia i klepnął go po pysku.

— Hę ka-wa sej — powiedział gardłowo.
Jean odpowiedział długim zdaniem.
Z największego wigwamu, przez niski otwór, wypełzł gruby starzec.Ukucnął i zaczął
 

się klepać po policzkach.

— To brat wodza — powiedziała Ingrid. — Pokazuje, jakie wielkie nieszczęście ich spotkało.

Andrew chciał uciec przed dojmującym, przenikającym wszystko smrodem. Muchy przyleciały do gości i zaczęły im brzęczeć przed samymi oczami. Rudy, kulawy pies z pokrwawionym pyskiem przysiadł na tylnych łapach i warknął.

— Chodźmy do wigwamu — powiedziała Ingrid. — Tam nie ma much.

W wigwamie było trochę chłodniej. Oczy szybko przywykły do zielonkawego pół-mroku, wigwam w środku okazał się obszerniejszy niż można było przypuszczać, oglą-dając go z zewnątrz. Cuchnęło ostro i gorzko — w środku dymiło ognisko, przy którym leżało naręcze trawy.

Przy ognisku przykucnęła dziewczyna. Rzuciła w ogień garść trawy i lekko się pod-niosła. W ciemnej twarzy świeciły białka oczu i zęby.

— Przyszłaś — powiedziała i leciutko, na moment, przylgnęła czołem do ramienia Ingrid.

Sterta skór za ogniskiem poruszyła się. Dobiegł stamtąd niski głos. Jean odpowie-dział.

— Wódz był na polowaniu — powiedział Jean. — Dopędził go lew.
Ingrid podeszła do rannego i zaczęła z nim rozmawiać. Jean tłumaczył.
Andrew rozumiał, że nie ma tam nic do roboty, ale nie miał ochoty wych...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin