Kapuscinski Ryszard - Busz po polsku.pdf

(368 KB) Pobierz
21778642 UNPDF
Ryszard Kapuściński
Busz po polsku
21778642.001.png
Wymarsz piątej kolumny
Same powiedziały, jak to się narodziło.
Powiedziały, że to wzięło początek z czasu i z muzyki.
Czas i muzyka były razem, muzyka trwała w czasie przez godzinę i one wiedziały, że ta
godzina wybiła dla nich.
One usłyszały znajomą melodię. Najpierw słyszały tony dalekie i wysokie, a potem
przez wiatr i przestrzeń naniosło niskich, twardych głosów. One usłyszały śpiew, bulgot
werbli, ostre nakazy komend. Mogły rozróżnić wycie czołgów, basowanie armat i jazgot
motocykli. Rozlegały się jęki i krzyki. Woda zadzwoniła w wiadrze. Oni są spragnieni,
więc muszą się napić. Kolbą pukają do drzwi, sapią, w końcu się śmieją. Śmiech i sapanie
jest ich mową. One słyszą gwar. Muzyka narasta, wypełnia pokój, sień i podwórze, toczy
się brukiem ulicy i przenika w las. Tego nikt nie słyszał, tylko one. Bo one mają
blutinstinkt.
– Blutinstinkt? – zapytałem. – Co to jest blut?
– Krew. Blut to krew – odezwał się ktoś z boku. Więc to tak: dwie ropuchy leżały
nieruchome. Ktoś przystawił do ich ciała prąd. Wtedy drgnęły, w zwapnionych żyłach
poruszyła się krew. Ta krew poszła do mózgu i wypełniła komórki czułe na muzykę. Na
ten jeden rodzaj muzyki, który da się słyszeć, przeżyć i zapamiętać, jeżeli się ma
blutinstinkt. A one go mają. I dlatego jedna mówi do drugiej:
– To jest to, Margot.
– Tak – odpowiada Margot – to nasza muzyka i nasza godzina.
W tej rozmowie jest mało słów, można wszystkie policzyć na palcach. Ale krew płynie
do mózgu i komórki napełnia bulgot werbli. Jedne komórki słuchają, a inne myślą. Głowa
nie może spać. Dwie głowy czuwają tej nocy, dziąsła żują mannę pacierza. Panie nasz,
spraw w swojej hojności, aby przyszedł świt. Więc świt przychodzi. Jest 11 września 1961.
Jest poniedziałek.
Dwie kobiety uciekają z Domu Starców w Szczytnie.
Nikt tego nie widzi.
Augusta jest starsza, Margot młodsza. Augusta nie może utrzymać się w pionie, więc
Margot ją wspiera, żeby obie mogły iść o prostym karku. Często Augusta traci dech, więc
przystaje. Ona słyszy znowu muzykę, ale ucieka jej dech. Wtedy przystają i Augusta czeka
na tę kropelkę energii, która da jej napęd na dalsze dziesięć metrów. Bardzo dobrze, jeśli
na dwadzieścia.
Augusta Bruzius, rocznik 1876. – Pan – mówi do mnie – popatrz na mnie. Mój umysł
jasny, we środku wszystko dobrze. Płuca i serce całkiem dobrze. A ona jest młodsza, ale
ma reumatismus.
Ona, ta Margot, to jej córka. Augusta urodziła ją w 1903 roku. Margot to jest mocno
kształcona. Dziesięć lat pracowała w sądzie. – Czy ona sądziła Polaków? – pytam. – Ona
nikogo nie sądziła, tylko robiła stenografię.
Kropla energii wzbiera gdzieś w zdrowym środku Augusty, więc idą dalej. W południe
są na dworcu. Kupują bilety.
– Dwa bilety do Taubus – mówi Augusta.
– Ta kasjerka, to ona na nas tak patrzyła. Ona jeszcze nie wiedziała, gdzie to jest
Taubus. Margot musiała jej powiedzieć, co my chcemy do Olecka. A potem ona patrzyła,
co te pieniądze są takie zielone. A to był Schimmel, pleśń. One ja trzymałam dziesięć lat
na te bileta do Taubus.
No więc miały bilety i jechały do Olecka. Piękny krajobraz Mazur przesuwał się za
oknami wagonu w dymie deszczu i mgły. Dużo ludzi było w pociągu, dużo na stacjach i na
drogach. Co mogli wiedzieć o blutinstinkt? To nie była ich rzecz. Tylko one miały we krwi
wszystko potrzebne, żeby słyszeć muzykę. Dlatego jedna powiedziała do drugiej:
– To jest to.
I druga odpowiedziała:
– Tak.
Cztery słowa, można policzyć na palcach. Ale wystarczy, żeby się upewnić:
w komórkach bulgocą werble. Wycie czołgów, świder silnika wierci mózg do bólu. Woda
dzwoni w wiadrze. Oni są spragnieni, muszą się napić. Dwie staruchy jadą pomacać
polskie gardła. Dwie staruchy w pociągu do Olecka. Im trzeba pomocy, im trzeba opieki.
Siwe zgarbione kobiety w drodze. Może ktoś z panów ustąpi miejsca? Zamknąć okno?
Może być otwarte. Panie daleko? Do Taubus – mówi Margot. Do Olecka – wyjaśnia
Augusta. Odwiedzić rodzinę?
One milczą. Po co mówić, że jadą odebrać dwa domy? Te domy, powie nam potem
Augusta, wystawił jej mąż, Bruzius, największy masarz w Taubus. Oni mieli ziemi 90
włók. Tam robiło sto polskich pachołków. Mąż raz jechał w dwa konie i bryczka trafiła na
wysoki kamień. Mąż upadł między te konie i umarł. Mąż zostawił ziemię, domy, pachołki
i Margot. Państwo polskie zabrało ziemię i domy. Pachołki poszły same. Została Margot.
One z Margot chciały jechać do Essen, jak był transport, ale Margot dostała ten
reumatismus. Były długo w szpitalu w Szczytnie. Potem były w Domu Starców. Tam jest
ciągle hałas w Domu Starców. W niedzielę też był hałas, ale potem wszystko poszło precz
i było słychać te głosy.
– To jest to – powiedziała Augusta.
– Tak – odparła Margot – to nasza muzyka i nasza godzina.
Ruszyły do Olecka. Ze stacji poszły na rynek. Te domy stały przy rynku. Wielkie
kamienice. Od razu jedno im się nie zgrało: muzyka nie weszła z nimi do miasta. Ani
bulgot werbli, ani basowanie armat. Olecko było ciche, zadeszczone, senne. Ludzie żyli tu
tacy jak na całym świecie. Krzątali się wokół swoich małych spraw, żeby zarobić swoje
małe pieniądze. Chłopi kupowali gwoździe, dzieci wracały ze szkoły; urzędnicy pili zimną
i cienką herbatę. To nie brzmiało jak pieśń. To w ogóle nie była muzyka.
Augusta i Margot zastukały do drzwi. Potem powiedzą, że otworzył im chłopak. On
myślał, że my na żebrach, i powiedział: Nie mam drobnych. Pokazał drugie drzwi. Poszły
więc od drzwi do drzwi, dwie siwe kobiety, którym potrzeba pomocy i opieki. W każdych
drzwiach powtarzały swoją formułę. Teraz jest państwo niemieckie i wy się wynoście. Wy
stąd idźcie precz, tu jadą moje syny. Mówiły to po niemiecku, ludzie nie rozumieli.
Czasem sąsiad mrugał do sąsiada, że trącone. Tak właśnie jest często między ludźmi: nie
umieją wysłuchać człowieka do końca. Łapią jego dziesięć słów, nie czekając, aż dojdzie
do kropki. I zdanie przerwane w połowie wygląda wariacko. Więc mówią zaraz: trącony.
Ale one nie były trącone. Długo z nimi rozmawiałem. Augusta miała rację – jej umysł
jest jasny. One tylko nocami schodziły w Szczytnie do świetlicy, gdzie stoi nowe silne
radio. Gałką kołowały w eterze.
Magiczne oczko mrugało nerwowo. Stare łapały Adenauera. Słuchały wciśnięte
w głośnik, w komórkach bulgotały werble.
W Olecku były trzy dni. Nie przyszła muzyka, nie dostały tych domów ani tych włók,
ani polskich pachołków. Poszły ze skargą do Rady Narodowej. Tam też uznano, że są
trącone. Powiedzieli im, żeby wracały do Szczytna. Nie zgodziły się, chciały być blisko
Olecka. Dali im na bilet, przyjechały do Nowej Wsi pod Ełk. Tu jest taki sam Dom
Starców jak w Szczytnie. Ale o sto kilometrów bliżej od tego miejsca, gdzie Herr Bruzius,
największy masarz z Taubus, robił w sto polskie pachołki.
Był wieczór, deszcz i zimno dręczyły ziemię. Weszły do stołówki wlokąc strugę wody,
mroku, pokory i zmęczenia. Siedzieliśmy z kierownikiem na ławce.
– Herr Führer... – zaczęła Margot.
– Nie rozumiem! – krzyknął kierownik. – Po polsku!
Margot cofnęła się: nie chciała mówić. Do końca pobytu nie odezwała się słowem po
polsku. Ale Augusta mówiła: My przyjechały do Olecka, bo my myślały, że już jest
państwo niemieckie, a potem nam powiedzieli, co jest państwo polskie. Ja chciała
odebrać moi domy, żeby powitać tam moi syny.
– Jacy synowie? – spytałem.
A, to ona miała cztery syny. Jeden syn na froncie ukraińskim. Drugi syn na froncie
syryjskim. Te dwa syny zostały na tych frontach. Ale drugie syny są w Niemcach
zachodnich. One tam są, te syny. One przyjdą tu robić pokój. One przyjdą z Ameryką.
Tutaj, te syny.
Kosmate pająki jej słów łaziły mi po mózgu. Patrzyłem na nią – miała 85 lat, ale
gdyby jej przyszło zatańczyć Wienerblut, toby na oleckim rynku poszedł kurz. Margot
była mniej żywotna. Zgarbiona, bez zębów, wargi wpadały jej do gardła. Miała wypukłe
oczy i miała szkła, ale bez oprawek, przywiązane do włosów sznurkami.
– Gdzie wasze rzeczy? – spytał kierownik.
One zostawiły wszystko w Szczytnie. Nie miały czasu nic brać, bo one spieszyły się do
Olecka, zanim przyjdą te dwa syny, co mają przyjść z Ameryką. One nic nie chcą. One
chcą tylko jeść i nocleg, a jutro pójdą do Olecka, bo jutro może już będzie ich czas. I może
będzie ich muzyka ten czas wypełniająca.
Nie byliśmy sami, bo tymczasem zeszli się ludzie i zaczęli nadstawiać ucha. Byli to
starzy ludzie, mieszkańcy tego domu. Mieli zwiotczałe twarze, kurczące się ciała,
porażone sklerozą umysły. Całymi dniami siedzieli patrząc na drogę, którą nikt nie
przechodził. Albo patrzyli na siebie i wtedy zaczynali płakać. Głuchli i ślepli, tracili smak
i węch. Ale jeszcze coś niecoś pamiętali. Jeszcze kobiety mogły wymówić imiona zabitych
dzieci, a mężczyźni wspominali adresy domów, które rozniosły pociski. Byli tu teraz
samotni i bezradni, ponieważ takimi uczyniła ich wojna. Wojna chadzała często po tej
ziemi, na której przyszło im żyć, płodzić, pracować i umrzeć. Każdy z nich miał swój
rachunek, jaki chciałby przedstawić muzykantom. Każdy z nich miałby do pomówienia
z tymi grajkami, co robią taką wspaniałą muzykę. Ci starzy wiedzieli, że te dwie nie były
trącone. Oni wiedzieli: dwie ropuchy leżały nieruchome i ktoś przystawił do ich ciała
prąd. Wtedy drgnęły, w zwapnionych żyłach poruszyła się krew. Ta krew poszła do
mózgu, komórki wypełnił bełkot werbli.
To było tak, tak właśnie. I dlatego starzec stojący na czele tłumu powiedział:
– Wygonić!
A inni powtórzyli za nim:
– Pewnie, że wygonić.
Coś powróciło, jakaś zła, przeklęta cząstka przeszłości powróciła i zbladłe twarze
starców, które już dawno zaniemówiły, które dawno przestały cokolwiek wyrażać, naszły
krwią. Ale nie mieli siły się ruszyć. Stali tak stłoczeni, wyrzucając z bezzębnych czeluści
swój wyrok, swoje przekleństwo, swoją otępiałą rozpacz. A może to nie był brak siły, tylko
jakaś solidarność wieku, instynktowna wspólnota świata schodzącego do piachu, ślepa,
tępa i głucha, ale jeszcze świadoma tego albo przynajmniej odczuwająca to, że nie można
wyrzucać tych staruch w noc na deszcz i zimno.
Więc zostały.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin