Dzieje Nad Strumykiem.pdf

(6112 KB) Pobierz
58120548 UNPDF
Sergiusz Jackowski
DZIEJE NAD STRUMYKIEM
Zawartość niniejszego opracowania
jest dostępna na stronie internetowej:
http://gorzow-wlkp.net/sergiuszjackowski
Sergiusz Jackowski DZIEJE NAD STRUMYKIEM
1
58120548.002.png
OD AUTORA.
Szanowni czytelnicy!
Czas zaciera ślady. Myślę, że nigdy nie zaszkodzi przekazać młodym pokoleniom pewnej dawki minionych
dziejów. Być może niektórzy czytając moje wspomnienia ze współczuciem przeżyją dramaty niewinnych ofiar ostatniej
wojny. Opisałem je na podstawie zachowanych dokumentów i zdjęć, własnych spostrzeżeń oraz wywiadów z polskimi
świadkami wydarzeń. Skorzystałem z fragmentów książki „WYSPY ODRZAŃSKIE” znajdującej się w archiwum w
Wilkowie. Ważną była także wieloletnia korespondencja z przedwojennymi mieszkańcami regionu. Poza tym
zaczerpnąłem nieco ciekawostek z pracy magisterskiej Zbigniewa Wocha, zamieszkałego w Ciborzu. Moja praca
została oceniona pozytywnie w recenzji wykonanej przez dr Zbigniewa Mazura z Instytutu Zachodniego w Poznaniu.
Zapraszam do przeczytania dziejów nad rzeczką Ołobocką, zwaną „strumykiem”.
Sergiusz Jackowski
Międzylesie 1999 r.
Sergiusz Jackowski DZIEJE NAD STRUMYKIEM
2
58120548.003.png
Spis treści
REPATRIANCI.............................................................................................................4
DAWNE DZIEJE NAD STRUMYKIEM.....................................................................7
TIBORLAGER............................................................................................................ 21
MASAKRA W RADOSZYNIE.................................................................................. 32
FRONT NAD STRUMYKIEM...................................................................................33
SKUTKI WOJNY........................................................................................................35
NA KOŃCU ŚWIATA................................................................................................36
PAUL GALKE I JEGO PASIERB..............................................................................37
PIERWSZE POCZĄTKI............................................................................................. 38
GRZYBOBRANIE...................................................................................................... 39
OMŁOTY.................................................................................................................... 40
PIERWSZA WŁADZA............................................................................................... 41
CZAS Z CZERWONĄ ARMIĄ..................................................................................42
SYN PUŁKU............................................................................................................... 45
LOS PAŁACÓW......................................................................................................... 46
PASTERSKA MŁODOŚĆ..........................................................................................47
WŁADZA LUDOWA................................................................................................. 48
CIBÓRZ W LATACH 1948-1958.............................................................................. 51
HISTORIA KOŚCIOŁA W MIĘDZYLESIU.............................................................53
JEZIORO CIBÓRZ..................................................................................................... 59
LOSY STRUMYKA................................................................................................... 62
WALORY TURYSTYCZNE GMINY SKĄPE..........................................................63
Sergiusz Jackowski DZIEJE NAD STRUMYKIEM
3
58120548.004.png
REPATRIANCI
Jeszcze żołnierz padał trupem,
za wolność dla kraju.
Był to rok czterdziesty piąty,
na początku maja.
Opuszczali Kraj Ojczysty
smutni, zadumani.
Roztargnieni, rozłączeni,
wojną wynękani.
Miałem wówczas prawie 16 lat. Opuszczałem z rodzicami i starszą siostrą naszą rodzinną kolebkę na Kresach
Wschodnich. Odjeżdżałem ze wspomnieniami beztroskich lat dziecięcych i wojennej zawieruchy. Mieszkaliśmy na
kolonii. Ojciec utrzymywał dobre stosunki z sąsiadami. Z chęcią do pomocy zjawiło się kilka furmanek, by nas z
dobytkiem odtransportować na stację kolejową do Postaw, odległą o 30km. Dobytek umieściliśmy na trzech
furmankach. Mama, moja siostra i ja usiedliśmy z tyłu na ostatniej furmance. Wyruszyliśmy polną drogą do szosy. Wóz
kolebał się po nierównościach. Załadowany dobytek monotonnie gaworzył. Z tyłu za nami leżały dwie owce z
powiązanymi nogami, które od czasu do czasu pobekiwały. Krowa na powrozie człapała za wozem. Wóz pod ciężarem
poskrzypywał. Ojciec skulony z batem w ręku, musiał w tej chwili bardzo przeżywać. Spoglądał na boki, na swoją
przeszłość. Na udeptane przez siebie ścieżki, na których pozostawił kawał swojego, utrudzonego życia. Falowały
zielone łany zbóż. W olszowych gaikach świergot ptaków tym razem nie rozweselał ojcowskiej duszy. My patrzyliśmy
ostatni raz na swoją kolonię. Na zakręcie góra Zajczycha powoli zasłaniała stodołę, potem chlew i naszą przytulną
chatkę pod strzechą, którą do połowy zasłaniał młody sad. Na końcu jeszcze z daleka było widać bocianie gniazdo na
dzikiej jabłoni. Osamotniony bociek spoglądał w naszą stronę. Jadąc po drodze spotykaliśmy wielu znajomych, z
którymi łączyło nas wiele trudnych przeżyć. Żegnając się życzyli nam szczęścia. Przez kilkanaście kilometrów droga
wiodła nad brzegiem jeziora Narocz. Przed wojną, to jezioro nazywano polskim morzem. Było ono największe w
Polsce. Oglądaliśmy ponure widoki spalonych wiosek, gdzie opór zbrojny stawiali partyzanci. Na zgliszczach domów
sterczały tylko osmalone piece z kominami. Gdzieniegdzie pojawiał się człowiek. Tam ludzie zaczynali powojenne
życie od wykopanych i zadaszonych ziemianek. Jechaliśmy nad Naroczem przez słynny ośrodek wypoczynkowy
„Kupa”. Tu przed wojną wypoczywali najzamożniejsi ludzie. Ośrodek świecił pustką. Wszystko było wyszabrowane.
Wiatr postukiwał rozbitymi oknami. Nad ponurymi domami smutno szumiał brzozowy gaj. Za „Kupą” było miasteczko
Kobylnik, którego wojna również nie oszczędziła.
W końcu dotarliśmy do punktu zbornego w Postawach. Było to nasze miasto powiatowe. Przez kilka tygodni
zjeżdżali się tu repatrianci. Trzeba było sobie radzić, by przetrwać pod gołym niebem, ze swoim dobytkiem, przez kilka
tygodni. Rodzice wyruszyli w teren i ja także. Poszukiwaliśmy budulca na jednorodzinną budę. Stos drutu kolczastego
znajdował się w pobliżu stacji. Drut ten z niewiadomych przyczyn nie dotarł do celu. Ustawialiśmy żerdzie, kołki, deski
i wiązaliśmy wszystko tym drutem. Na pobliskiej łące wykosiliśmy trawę, układaliśmy ją na konstrukcję i obciągaliśmy
całość jeszcze raz drutem. W takiej budzie można było przetrwać całe lato. Po trzech tygodniach podstawiono pociąg,
każdy ładował swój dobytek. Dwa wagony przydzielano na cztery rodziny. Jeden z nich był przeznaczony dla zwierząt.
Sygnał z parowozu oznajmił, że nadszedł czas odjazdu. Rodzice z trwogą spojrzeli na siebie. Na ich twarzach malował
się smutek i przerażenie, wyruszali w nieznane bez dwóch synów. Jeden z nich był na Uralu. Wycofany z frontu,
pracował tam o chłodzie i głodzie w Tajgańskim Grafitnym Kombinacie. Ryby złowione w Uralu były jego
pożywieniem. Z ostatniego listu od drugiego syna wynikało, że podąża on na ostateczną walkę o Berlin. Można się było
domyślić, jaką trwogę w tych chwilach przeżywali. Minęliśmy kilka małych, opuszczonych stacji. Po chwilach zadumy,
zaczęliśmy wszyscy rozmawiać. Obserwowaliśmy krajobraz, a pociąg pędził w kierunku Wilna. Za nami na zawsze
zostawały rodzinne strony. Zostawał kawał życia w doli i niedoli. Późnym wieczorem byliśmy w Wilnie. Nasz transport
skierowano na boczny tor. Tam miały być doczepiane wagony z kolejnymi repatriantami. Kierownik transportu
oznajmił, ze postój potrwa kilka dni, zanim ruszymy w dalszą drogę. Zapas drewna zabrany z Postaw bardzo się nam
przydał. Nazajutrz rano przy torach rozpalano ogniska, a przy nich gotowaliśmy jakąś strawę. Przy ogniskach
repatriantów było gwarno. W pobliżu tuż za torami znajdowały się jakieś magazyny. Przy nich od czasu do czasu, z
pepeszą na ramieniu, podciągając jedną nogę, szwendał się krasnoarmiejec. Kiedy spożywaliśmy posiłek, zdecydował
Sergiusz Jackowski DZIEJE NAD STRUMYKIEM
4
58120548.005.png
się do nas podejść. Pozdrowił nas i życzył smacznego. Wyjął z kieszeni rubaszki kawałek gazety i oderwał od niej
skrawek. Z tej samej kieszeni wydobył szczyptę karaszki, produkowanej z łodyg tytoniu. Ledwie uzbierał na cienkiego
skręta.
- Ot i wszystko, więcej nie ma - powiedział.
Poprosił o ogień z ogniska i rozżarzonym patykiem przypalił skręta. Pierwszym sztachnięciem zaciągnął się z lubością.
Nieśmiało zaczął nawiązywać rozmowę. Pochwalił się, że już jutro otrzyma przydział na karaszki oraz zapytał, co my za
jedni i dokąd jedziemy. Był bardzo szczęśliwy, gdy od ojca otrzymał garstkę tytoniu. Wracając do stróżowania
oświadczył, że jutro znowu nas odwiedzi. Dotrzymał słowa i na drugi dzień, gdy już było rozpalone ognisko, podszedł
do nas. Był bez pepeszy i miał wolny czas. Wyciągnął z kieszeni spodni dwie konserwy i wręczył je matce, która nie
chciała ich przyjąć, bo może był sam głodny. Odpowiedział, że żywności mają pod dostatkiem, tylko z paleniem od
czasu do czasu bywa różnie. Widać było, że chce zapalić, ale kieszenie miał puste. Otrzymał jeszcze porcję tytoniu od
ojca. Nawiązała się szczera rozmowa. Gadał jak najęty. Przedstawił się nam, że na imię ma Sasza, a mieszka w Pskowie.
Z żalem opowiadał, że podczas wojny zginął jego ojciec, dwóch braci i siostra. Z rodziny został tylko on i jego matka.
Wyjął z kieszeni rubaszki kilka listów, zaczął pokazywać i rozpłakał się.
- Patrzcie, jak moja mama płacze i czeka na mnie.
Listy były pisane kopiowym ołówkiem na workowym papierze i złożone w trójkąt, który później zastępował kopertę.
Być może matka pisząc słowa zalewała je łzami. Listy były już dość sfatygowane, a ich treść trudna do odczytania.
Moja mama podeszła do sołdata, objęła go i pocałowała. Pocieszała mówiąc, że jej synowie są w podobnej sytuacji i nic
nie wie o ich losach. Gdy się uspokoił, opowiadał o frontowych przygodach, o tragedii jaką przeżywali jego koledzy i
on sam. Tu właśnie, w walce o Wilno, został trafiony w nogę i leżał w szpitalu. W Wilnie zakończył koszmar wojenny.
Stąd powróci do swojej mamy. Opowiadał też jak w walce o Wilno, zginął najmłodszy, bo zaledwie 37-letni generał
armii Związku Radzieckiego Czerniachowski. Sprawdzając stanowiska dowodzenia, najechał gazikiem na minę. Zginął
razem z ochroną i kierowcą. Sasza żegnając się zapewniał, ze następnego dnia znów nas odwiedzi. W następnym dniu
jeszcze nie zdążyliśmy rozpalić ogniska. Słońce wschodziło, gdy z naszego wagonu usłyszeliśmy sygnał do odjazdu.
Cała moja rodzina spoglądała w stronę magazynów. Pociąg ruszał a zdobywca Wilna żegnał nas, wymachując wysoko
pepeszą i furażerką. Pociąg teraz pędził w kierunku Grodna. W Podbrodziu znowu postój i doczepianie wagonów. Po
kilku dniach ruszyliśmy dalej na zachód. Mijaliśmy Grodno i rzekę Niemen. Wreszcie znaleźliśmy się w Polsce
centralnej, gdzie na stacjach panował wielki ruch. Na niektórych postoje trwały też po kilka dni. Większe dworce były
zatłoczone eszałonami Czerwonej Armii wracającej z frontu. Wszystkie pociągi były załadowane różnym zdobycznym
sprzętem. Można było podziwiać meble, fortepiany, rowery, różne urządzenia zdemontowane z fabryk z terenów
niemieckich. Żołnierze śpiewali, grali na akordeonach i guzikowych harmoszkach. Panował nastrój radości ze
zwycięstwa wojaków powracających z frontu. Puszczali się w taniec hopaka i kozaka. Przy czym handlowano czym się
dało. Kto miał pół litra wódki lub bimbru, mógł się zdrowo obłowić. Między żołnierzami szwendało się sporo
chłopaków po cywilnemu. Byli to moi rówieśnicy w wieku od 13 do 16 lat. Rosyjska, powojenna bieda i głód, zmusiły
ich by podążać za frontem. Penetrowali tam niemieckie miasta. Zabierali co się dało i z łupem wracali do domu. Pierwsi
szabrownicy to ci, którzy wyglądali ubogo, to wiadomo, że podążali dopiero na zachód. A ci co wyglądali nieco jak
komedianci, to już weterani wojaży powracający do domu. Oni wyróżniali się w tłumie, gdyż nowa odzież zdobyczna
nie pasowała jednak do ich wzrostu ani figury. Wyglądali na szczęśliwych. Byli za pan brat z weteranami wojny. Jadąc
dalej na zachód, oglądaliśmy makabryczne sceny po świeżo zakończonej wojnie. Wzdłuż torów, na nasypach i w
rowach, piętrzyły się zestawy wykolejonych transportów, wyposażonych w sprzęt wojenny. Wywrócone wagony na
wagonach, na czołgach wagony, czołgi do góry gąsienicami a niektóre z nich zaryte lufami w ziemię. Różny sprzęt
wojenny, porozrzucany w promieniu kilkudziesięciu metrów. Te widoki świadczyły jakie tu było piekło. Jakie tragedie
przeżyli żołnierze. W pewnym momencie obok tego pobojowiska, pociąg zatrzymał się w lesie. Powiadomiono
wszystkich, że pociąg będzie stał kilkanaście minut. Wszyscy repatrianci świadomi, że zapas drewna na ogniska był
wyczerpany. Z każdego wagonu jak do szturmu ruszyli do lasu. Ja także, miałem na naręczy kilka gałęzi i zagłębiałem
się dalej w las. Zatrzymałem się, gdy nagle zobaczyłem leżące zwłoki niemieckiego żołnierza. Twarz miał skierowaną
ku ziemi, a u jego nóg leżał hełm. Dno jego było zapełnione wodą i igliwiem. Ten żołnierz widocznie chciał uciec jak
najdalej od straszliwego piekła. Ten widok wstrząsnął mną. Ze strachu porzuciłem gałęzie i jak najszybciej pędziłem do
pociągu. Prócz mnie wszyscy wracali z naręczami chrustu i gałęzi. Wnet usłyszeliśmy sygnał odjazdu. Nie było czasu na
spenetrowanie wraków. Jechaliśmy dalej w nieznane. Po tych wojennych, makabrycznych scenach wszyscy myśleliśmy
z trwogą, dokąd jedziemy? Gdzie będziemy mieszkać? Gdzie będziemy pracować? Los jednak nad każdym czuwał i
każdemu wytyczał swoją drogę. Dojechaliśmy do Wielkopolski. Tu znowuż powojenny obrazek. Obok torów, na
wschód, pędzono ogromne stada biało-czarnych krów. Pastuchami byli frontowcy z pepeszami na plecach, którzy byli
odpowiedzialni za to bydło. Na postojach rozmawialiśmy z tymi pastuchami. Mówili nam, że to bydło pędzą dla
wynędzniałej wojną Rosji. Nie umieli określić, w jakim procencie stada dotrą do celu. Pytali nas, czy ktoś posiada
podobnej maści lichą krowę. Wymieniliby ją na lepszą za paczkę machorki czy ćwiartki jakiejś gorzałki. Niestety, w
całym transporcie nie było odpowiedniej krowy, z czego pastuchy nie byli zadowoleni. Dotarliśmy wreszcie na tereny
przedwojennych Niemiec. Tu także stacje były zapakowane czerwonoarmistami, którzy jak wszędzie grali i śpiewali.
Dojeżdżając do następnej stacji, odczytaliśmy na tablicy „Schwiebus”. Tu pociąg się zatrzymał. Kierownik transportu,
repatriant z Postaw zakomunikował:
- Dalej nie jedziemy.
Wytłumaczył, gdzie jesteśmy i że każdy na swoja rękę, ma poszukać w okolicy dla siebie domu. Dobytek
wyładowaliśmy na peronie, który był strasznie zagracony sprzętem wojennym. Byliśmy w Świebodzinie dzisiejszym.
Sergiusz Jackowski DZIEJE NAD STRUMYKIEM
5
58120548.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin