Szewczyk Kasia - Jej obraz.rtf

(56 KB) Pobierz

 

Kasia Szewczyk
&
Jacek Skowroński

 

Jej obraz

 

 

Stanął pośrodku wielkiego salonu i rozpostarł ręce, jakby tym gestem chciał ocenić wielkość pomiesz­czenia. Drewniana podłoga skrzypiała przy każdym kroku, podobał mu się ten dźwięk. Wciągnął głęboko po­wietrze, delektując się zapachem kurzu i starości. Miał ochotę zapłakać. Właśnie kupił dom. Piękny, solidny dom o ceglanych ścianach, stromym dachu, z pięterkiem i wie­życzką. Był najszczęśliwszym facetem na świecie. I najbar­dziej samotnym.

W biurze nieruchomości traktowali go jak udzielnego księcia, pewnie dlatego, że nie targował się o cenę. Ku­pił dom po jednej tylko wizycie, nie wchodząc nawet do środka. Nonszalancja w szastaniu forsą wynikała z pro­stego faktu, iż przed tygodniem trafił główną wygraną w totka. I zwyczajnie nie docierało do niego, że jest bo­gaty, nie potrafił w to uwierzyć, więc kupił dom jak kupu­je się parówki na kolację. Dokonując przelewu w banku, czekał tylko chwili, gdy urzędniczka parsknie śmiechem, a dookoła zaroi się od ludzi wołających, że jest w ukrytej kamerze! Jednak nic podobnego nie nastąpiło, otrzymał potwierdzenie, potem jeszcze wizyta u notariusza i było po wszystkim. Po drodze do samochodu zmiął w palcach karteczkę z numerem telefonu do poprzedniego właści­ciela nieruchomości i upuścił na chodnik. Nie chciał sły­szeć historii domu, żadnych rodzinnych anegdotek, żad­nych porad. Pytań tym bardziej.

Wyszedł na ganek i usiadł na drewnianych schodach. Dwa kilometry do asfaltowej drogi, cisza jak makiem za­siał. Przypalił papierosa, obserwując korowód czerwo­nych mrówek, pnący się w górę jednej z kolumn.

Niebo przybrało amarantowy odcień, słońce chowało się z wolna za domem. Wszystko wokół tonęło w poma­rańczowej poświacie, świerszcze grały w wysokiej trawie. Zapatrzył się w dal i przez chwilę nie był w stanie uchwy­cić żadnej myśli.

Zapalił kolejnego papierosa, o dziwo, smakował rów­nie dobrze jak poprzedni. Sięgnął do kieszeni po telefon. Cztery nieodebrane połączenia od „Anka”. Skasował wszystko. Potem wyjął z bagażnika śpiwór.

Noc była cicha i spokojna. Wstał wypoczęty i pełen energii. Trzeba kupić mnóstwo rzeczy. Pooglądać meble, zabrać z domu ubrania i jakieś przybory toaletowe, o któ­rych na śmierć zapomniał. Zjadł liche śniadanie, marząc o jajecznicy z kiełbasą. O ile wczoraj nie był w stanie kiw­nąć palcem, dziś miał wielką ochotę robić wszystko na raz. Był już gotowy do wyjścia, kiedy zaskoczyło go pukanie do drzwi.

Pan Krzysztof Majewski? – W progu stała niewyso­ka dziewczyna.

Przytaknął, dokonując szybkiej lustracji. Zrobiona, jak mawiał jego kumpel. Skórzana kurtka, obcisłe dżinsy, sfa­tygowane adidasy, pewnie kiedyś białe. Na głowie mia­ła delikatne loczki. Uśmiechała się tak, że nie był w sta­nie odgadnąć, czy to przejaw zainteresowania czy kpiny. Może zaczepki...

Cieszę się, że pana zastałam – wyciągnęła rękę. – Przyjechałam po rzeczy, parę rupieci ze strychu.

Czyli to od pani kupiłem dom? – Zdziwił się przelot­nie, że jest taka młoda, jakby właściciele nieruchomości musieli być leciwi i dostojni.

Ma pan teraz czas? – Zauważyła, że przez ramię miał przewieszony plecak. – To nie potrwa długo...

Uchylił szerzej drzwi i gestem zaprosił do środka. Pew­nym siebie krokiem przeszła przez próg.

Ten strych to można by nawet nieźle urządzić, zoba­czy pan. A w ogóle to mam na imię Magda.

Pokonali trzeszczące schody. Na poddaszu pachniało kurzem i butwiejącym drewnem. Spodziewał się nie wia­domo jakiego bałaganu, mebli, krzeseł, lamp, kartonów. Prawdę mówiąc, okropnie się rozczarował. Pomieszcze­nie było kompletnie puste.

Dziewczyna weszła powoli na środek strychu, spomię­dzy trzeszczących desek unosiły się drobinki kurzu. Sta­nęła w jasnej smudze wpadającej przez okrągłe okienko w dachu. Promienie słońca obrysowały jej postać, wyob­raził ją sobie w zwiewnej sukience. Przez materiał widać koronkową bieliznę. Najpierw jedno ramiączko...

...się rozbierać – głos dobiegał jakby zza ściany. Za­mrugał oczami i spojrzał na wpatrującą się w niego dziew­czynę.

Tak...? W sensie, słucham? Zamyśliłem się, miewam tak czasem.

Powiedziałam, że będę się zbierać.

Niczego tu nie ma.

Odwróciła się prędko, jakby chciała przyłapać go na robieniu głupiej miny.

Nie ma – minęła go, nie patrząc. – Przepraszam za kłopot...

Czekaj.

Zatrzymała się w pół kroku. Krzysiek potarł czoło dłonią. Kawy nie zaproponuje, bo ma tylko jeden kubek. Lampki wina nie zaproponuje, bo nie ma wina, o lamp­kach nie wspominając. Szlag by to trafił.

Umówimy się na popołudnie? – wypalił.

Po wyrazie twarzy odgadł, że wprawił ją w zakłopo­tanie.

Chwilowo mam zajazd w pracy... Ale zadzwonię, dobrze? – uśmiechnęła się przepraszająco, a on poczuł się jak kretyn. Spławiła go dość łagodnie, dobrze, że nie wy­jechała z jakimś tekstem o chłopaku czy mężu.

Stał na ganku, odprowadzając ją wzrokiem. Szła ubitą dróżką, wzniecając maleńkie obłoczki kurzu. Poniewcza­sie przyszło mu do głowy, że mógłby zaproponować jej podwiezienie, ale może zostawiła samochód gdzieś nieda­leko. Pewnie tak, skoro miała coś zabrać ze strychu. Więc czemu nie podjechała bliżej? Dziwne...

Zrobiło się cicho, a cały poranny entuzjazm uszedł z niego jak z przekłutego materaca. W kieszeni zahuczał telefon.

Pan Krzysztof Majewski?

Tak.

Nazywam się Magdalena Kęcińska, to ode mnie ku­pił pan dom. Czy moglibyśmy się umówić? Chciałabym zabrać rzeczy ze strychu.

Ale pani...

Halo, halo? Coś przerywa. Chciałam sprawdzić, czy pan jest w domu, przyjadę za godzinę.

Krzysiek przez dłuższą chwilę stał, wpatrując się w wy­gasły ekranik telefonu.

Magdalena Kęcińska okazała się jedną z tych nieznoś­nych bab w garsonkach, które nadużywają zwrotów: po­winno być, nie do pomyślenia i powinni coś z tym zrobić. Była dość przystojną kobietą, mimo to miała w sobie coś odpy­chającego. Może ton głosu, może wyniosła mina, może ta cholerna komórka, którą non stop trzymała przy uchu. Bez pytania wyjaśniła mu, że była żoną świętej pamięci Radosława, właściciela posesji, jakby miało to usprawied­liwić jej panoszenie się.

Kobieta pewnym krokiem weszła na trzeszczące scho­dy. Miał cholerną ochotę poprosić ją o pokazanie dowodu osobistego, zamiast tego zapytał:

Ma pani córkę?

Zatrzymała się tak gwałtownie, że rąbnął nosem w jej plecy.

Miałam... – W jej spojrzeniu nie było już wyniosło­ści. – Skąd pan wie?

Nie wiem... – Gorączkowo szukał w myślach sen­sownej odpowiedzi. Sam dokładnie nie rozumiał, czemu zadał pytanie. I dlaczego nie zająknął się nawet o wizycie Magdy. – W agencji mówili, że dom stał długo niesprzedany, bo były jakieś komplikacje spadkowe.

Niewiarygodne, jakich tępaków zatrudniają do dys­ponowania cudzym majątkiem – skwitowała krótko.

Krzysiek marzył tylko, by wsiadła do samochodu i od­jechała. Skoczy potem do sklepiku we wsi, kupi coś na ząb i flaszkę. Trzeba spłukać z siebie tę przygodę.

Ktoś tu był?!

Kobieta stała w wejściu na strych.

Przyjechałem ledwie wczoraj, nawet nie zdążyłem się dobrze rozejrzeć po domu.

Chyba nie zauważyła, że właściwie nie odpowiedział na pytanie. Pokręciła się jeszcze po budynku, nie pytając nawet o zgodę. Usiadł na ganku, zapalił papierosa. Uznał, że wizyta potrwa tym krócej, im mniej się będzie angażo­wał. Kęcińska wyniosła się wreszcie, gdy wyciągał ostat­niego szluga z paczki.

Mimo upału wybrał się na piechotę do wiejskiego skle­piku. Szedł polną ścieżką, po obu stronach złociło się zbo­że. Szumiało przepięknie. W połowie drogi zdjął koszulkę i przewiesił przez ramię. Gdy dotarł na miejsce, był nie­przytomny z pragnienia. Kupił najpierw małą oranżadę w zielonej butelce. Osuszył butelczynę jednym haustem, uśmiał się w duchu, przysiągłby na wszystko, że już daw­no nie produkują tego specyfiku. Chleb, kiełbasa, cebu­la – zamarzyło mu się wieczorne ognisko. Kilka puszek piwa, papierosy. Gdy wracał, miał wrażenie, że plecak waży tonę.

Popołudnie zeszło na drzemce, wewnątrz domu było chłodno i przyjemnie. Delektował się słodkim nierób­stwem. Bez pośpiechu zbierał w ogrodzie wyschnięte na wiór gałęzie. Zorganizował palenisko przed gankiem – tak by móc usiąść na schodach i piec kiełbasę na badylu. Ułożył krąg ze znalezionych cegłówek i rozniecił ogień. Drewno błyskawicznie się zajęło, przypomniał sobie o zarobaczonym tapczanie na piętrze, który zamierzał spalić. Oczywiście nie było mowy, by miał go teraz rozbrajać. Po czwartym piwie zmienił zdanie.

Zapadał zmierzch, okolica pozbawiona elektryczno­ści roztapiała się w mroku. Pod granatowe niebo strzelały snopy iskier, mężczyzna tańczył wokół płomieni, w jed­nej dłoni trzymając siekierę, w drugiej puszkę z piwem. Czy to nie jest najwspanialsza rzecz na tym popieprzo­nym świecie? Odchylił głowę i spojrzał w gwiazdy, inne niż te miastowe, pełniejsze, jaśniejsze, na wyciągnięcie ręki. Odstawił piwo na schodki, przewrócił tapczan ma­teracem do dołu i zabrał się za rąbanie skrzyni. Odłupał boczną deskę, płomienie strzeliły wyżej, oświetlając kra­wędź płaskiego pakunku.

Wyciągnął coś owiniętego w szary papier. Po kształ­cie i wypukłym obramowaniu poznał, że trzyma w rę­kach obraz. Rozdarł papier, płótno przedstawiało wiejski dworek. Ganek z kolumnami, wieżyczka, w oknie na pię­trze postać kobiety. Uniósł mimowolnie głowę ku ciem­nemu oknu. Wydało mu się, że za szybą mignęła jaśniej­sza plama, lecz to musiało być złudzenie, refleks ognia na szkle...

Przepraszam.

Odruchowo cisnął obraz w krzaki, jak złodziej przyła­pany na gorącym uczynku, i odwrócił się błyskawicznie. Na ganku stała Magda numer jeden.

Podniósł siekierę. Dziewczyna cofnęła się o krok.

Chciałam ci wytłumaczyć, bo to tak głupio wy­szło...

W milczeniu zabrał się za rąbanie skrzyni. Był choler­nie ciekaw, czy wiedziała o obrazie. Ale nie zapytał głoś­no.

Wyszedłem przez ciebie na kretyna – odezwał się w końcu.

Głupio mi, naprawdę. Przyjechałam, bo nie chcia­łam tego tak zostawić. A to w ramach przeprosin. – Wy­jęła z płóciennej torby butelkę bez etykiety. – Własnej ro­boty, jeszcze tutaj się robiło. Takiego nie piłeś.

Dzięki. – Pomyślał, że pora jest co najmniej dziwna na odwiedziny. Musiała być bardzo odważna albo głupia. Jednak na głupią nie wyglądała. – Wiesz... mam tylko je­den kubek.

Mogę pić z butelki.

Ponieważ nie mieli korkociągu, Krzysiek musiał wbić korek do środka. Wino chlupnęło na schodki, wsiąkło w przesuszone drewno.

Mogłam powiedzieć ci prawdę, ale nawet nie wpuś­ciłbyś mnie za próg.

Trzeba było sprawdzić, pomyślał, ale znów nie powie­dział tego głośno.

Posmakował wina. Było gęste i słodkie. I diablo mocne, choć poczuł to dopiero po chwili.

Matka wcześniej taka nie była. Kasa zrobiła jej wodę z mózgu. Ojciec był artystą. Malował, rzeźbił i dorobił się na tym grubych pieniędzy. Zresztą, jak by to powiedzieć, ten dom przyciąga fortunę, powinieneś zagrać w totka. Serio. Mój dziadek znalazł w stodole dwie sztabki złota, wyobrażasz sobie?

Zalewasz.

W gazetach o tym pisali, to było jakieś pięćdziesiąt lat temu. Ktoś je ukrył, pewnie w czasie wojny. A mój oj­ciec doczekał się wystawy w domu kultury. I co? Trafił się jakiś popieprzeniec i wykupił wszystko. Nie wiem, co on w tym widział. Ojciec pięknie malował, ale na litość bo­ską, ten facet płacił jak za jakiegoś Picassa. A w ogóle to był Francuz. I załatwił wystawę w Paryżu. Ojciec został tam, matka tutaj. Nie kochał jej...

I co się z nim stało?

Z ojcem? Miał wypadek. – Dziewczyna powoli unios­ła głowę. Zorientował się, że spogląda w ciemne okno na piętrze. – Przyjechał tu na trochę, pił dużo. Bał się czegoś, był chyba chory, całymi nocami krążył po ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin