Harris Joanne - Świat w ziarnku.pdf

(1020 KB) Pobierz
178428615 UNPDF
Joanne Harris
Świat W Ziarnku Piasku
Przełożyła Ewa Horodysk
Mojej matce
Jeannette Payen Short
Żaden człowiek nie jest wyspą
John Donne
Ujrzeć świat w ziarnku piasku...
William Blake
PROLOG
Wyspy są inne. Im mniejsza wyspa, tym prawdziwsze staje się to stwierdzenie. Wystarczy
spojrzeć na Brytanię. Trudno sobie wyobrazić, że ten wąski skrawek lądu może zawierać w sobie
taką różnorodność. Krykiet, herbata ze śmietanką, Szekspir, Sheffield, ryba z frytkami zawinięta
w gazetę, Soho, dwa uniwersytety, plaża w Southend, pasiaste leżaki w Green Park, Coronation
Street, Oxford Street, leniwe niedzielne popołudnia. Tyle sprzeczności. A wszystkie maszerują
wspólnie niczym podchmieleni demonstranci, którzy nie zdążyli się jeszcze zorientować, że
protestują głównie przeciw sobie nawzajem. Wyspy są siedzibą pionierów, odszczepieńców,
malkontentów, nieprzystosowanych, izolacjonistów z natury. Są, jak już powiedziałam, inne.
Ta wyspa, na przykład. Można w jeden dzień przejechać rowerem z jednego krańca na
drugi. Człowiek zdolny kroczyć po wodzie dotarłby na stały ląd w jedno popołudnie. Le Devin,
jedna z wielu wysepek, które uwięzły niczym kraby na mieliźnie u wybrzeży Wandei. Od strony
lądu przesłania ją Noirmoutier, od południa Yeu i w mglisty dzień zupełnie jej nie widać. Rzadko
pojawia się na mapach. W istocie nie bardzo zasługuje na miano wyspy, będąc zaledwie
ambitnym zlepkiem piaszczystych ławic, wydźwigniętych z Atlantyku na skalistej grani, z
dwiema wioskami, małą przetwórnią ryb i jedną jedyną plażą. Nad samym brzegiem rodzinne
Les Salants, szereg chat zaledwie wystarczający, by stworzyć wioskę, i zstępujący chwiejnie
wśród skał i wydm ku morzu, które podczas każdego niepomyślnego przypływu wdziera się
coraz dalej. Dom, miejsce, od którego nie ma ucieczki, miejsce, ku któremu prowadzi kompas
serca.
Gdyby dano mi wybór, niewykluczone, że wolałabym coś innego. Może jakieś miejsce w
Anglii, gdzie obie z matką byłyśmy szczęśliwe przez blisko rok, dopóki mój niespokojny duch
nie pognał nas w drogę. A może Irlandię albo Jersey, Ionę albo Skye. Widzicie, że wyszukuję
wyspy jakby instynktownie, jakbym próbowała odtworzyć moją wyspę, Le Devin, jedyne
miejsce, którego nic nie potrafi zastąpić.
Kształtem przypomina uśpioną kobietę. Les Salants to jej głowa, osłonięta ramionami
przed niepogodą. La Goulue to brzuch, a La Houssiniere leży w zacisznym zgięciu kolan. Otacza
ją La Jetee, obręcz piaszczystych wysepek, które rozszerzają się i kurczą zależnie od pływów,
przesuwają stopniowo linię brzegu, podgryzając ją z jednej strony i nawarstwiając się z drugiej.
Rzadko zachowują swój kształt dostatecznie długo, by uzyskać nazwy. Dalej rozpościera się
wielkie nieznane, płytki szelf, który za La Jetee opada stromo w niezmierzoną głębinę, zwaną
przez miejscowych Nid’Poule. List w butelce, rzucony z pierwszego lepszego punktu wyspy,
wróci najpewniej do La Goulue - Łakomczuchy - która ochrania wioskę Les Salants przed silnym
morskim wiatrem. Położenie na wschód od skalistego czubka Pointę Griznoz sprawia, że gruby
piach, muł i wszelkie odpadki często się tu gromadzą. Przyczyniają się do tego przypływy i
zimowe sztormy, wznoszące na skałach mury obronne z wodorostów, które dopiero po pół roku
czy po roku spłukuje następny sztorm.
Jak widać, Le Devin nie grzeszy urodą. Przygarbiona, pierwotna sylwetka przypomina
naszą świętą patronkę, Marine-de-la-Mer. Turyści pojawiają się rzadko. Niewiele znajdują tu
atrakcji. Jeżeli z lotu ptaka wyspy wyglądają jak tancerki w tiulowych krynolinach, Le Devin jest
chórzystką z tylnego rzędu - dość przeciętną chórzystką - która potknęła się na próbie. Obydwie
zmyliłyśmy krok, ona i ja. Spektakl toczy się dalej bez nas.
Wyspa zachowała jednak swą tożsamość. Kilkukilometrowy spłachetek lądu, który nie
stracił indywidualności, a jego dialekty, potrawy, tradycje i ubiory odróżniają go od innych wysp,
podobnie jak od kontynentalnej Francji. Wyspiarze uważają się raczej za Devinoficzykow niż za
Francuzów czy choćby Wandę jeżyków. Nie darzą zaufaniem żadnego polityka. Niewielu z ich
synów zadaje sobie trud pełnienia służby wojskowej. Ich oddalenie od najistotniejszych spraw
wydaje się wręcz absurdalne. A w oddaleniu od biurokracji i prawa Le Devin przestrzega
własnych reguł.
Nie oznacza to, że obcy nie są mile widziani. Przeciwnie; zachęcalibyśmy turystów,
gdybyśmy tylko wiedzieli, jak to robić. W Les Salants turystyka oznacza zamożność.
Spoglądamy ponad falami na Noirmoutier, na te hotele, pensjonaty, sklepy i uroczy długi most z
kontynentu, wznoszący się nad falami. Latem drogi są jak rzeka aut z obcymi tablicami
rejestracyjnymi i walizkami wylewającymi się z bagażników, plaże roją się od ludzi, a my
próbujemy sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby przyjechali do nas. Ale zazwyczaj
poprzestajemy na marzeniach. Turyści - ci nieliczni, którzy zapuszczają się aż tutaj - z uporem
wybierają La Houssiniere, żeby być bliżej kontynentu. Nie mają czego szukać w Les Salants,
gdzie zamiast plaży jest skaliste wybrzeże i pryzmy kamieni zlepionych twardym piaskiem,
nawiewanym przez uparty, nieustający wiatr.
Ludzie z La Houssiniere wiedzą o tym. Od niepamiętnych czasów trwa waśń między
houssinianami a salanianami, która zaczęła się od sporów na tle religijnym, a następnie objęła
prawa do połowów ryb, budownictwo, handel i wreszcie - nieuchronnie - kwestię gruntów. Zajęte
ziemie należą zgodnie z prawem do tych, którzy je zajęli, i do ich potomków. Jest to jedyny
majątek salanian. La Houssiniere natomiast sprawuje nadzór nad dostawami z kontynentu
(najstarsza z tamtejszych rodzin kieruje jedynym promem) i ustala ceny. Jeśli jakiś houssinianin
ma sposobność okpić salanianina, wykorzysta ją. A jeśli salanianinowi uda się wziąć górę nad
houssinianinem, cała wioska uczestniczy w jego tryumfie.
La Houssiniere posiada tajną broń. Nazywa się ona Les Immortelles i jest niedużą
piaszczystą plażą, dwie minuty spaceru od zatoki, otoczoną z jednej strony nadgryzionym zębem
czasu falochronem. Tu żaglówki ślizgają się po falach, osłonięte od zachodnich wiatrów. Tylko
tutaj można się bezpiecznie kąpać albo żeglować z dala od silnych morskich prądów, szarpiących
przylądek. Owa plaża - wybryk natury - poróżniła dwie osady. Wioska rozrosła się do rozmiarów
miasteczka. Dlatego La Houssiniere rozkwita - na miarę wyspiarskich standardów. Jest tam
restauracja, hotel, kino, dyskoteka, kemping. Latem zatoczkę wypełniają łodzie wczasowiczów.
La Houssiniere gości mera wyspy, komendanta policji, pocztę oraz jedynego duchownego. W
sierpniu różne rodziny z kontynentu wynajmują tu domy i wprowadzają swoje obyczaje.
Tymczasem Les Salants w lecie ogarnia martwota; piecze się i dyszy w skwarze i
wichurze. Ale dla mnie to mimo wszystko jest dom. Nie najpiękniejsze ani nawet
najgościnniejsze miejsce na ziemi. Ale to moje miejsce.
Wszystko powraca. Takie powiedzenie kursuje na Le Devin. Życie po jednej barwnej
stronie morskiego prądu jest jak zatwierdzenie nadziei. Wszystko w końcu powraca. Rozbite
łodzie, listy w butelkach, pasy ratunkowe, rupiecie, zagubieni rybacy. Niewielu potrafi się oprzeć
przyciągającej sile La Goulue. Może odezwać się po latach. Kontynent wabi pieniędzmi,
miastami, kolorowym, błazeńskim życiem. Troje z czworga osiemnastolatków wyjeżdża, marząc
od świecie poza granicami La Jetee. Ale Łakomczucha jest nie tylko głodna - jest cierpliwa. A
dla takich jak ja, nigdzie niezakotwiczonych, powrót wydaje się przesądzony z góry.
Miałam kiedyś swoją historię. To jest teraz bez znaczenia. Na Le Devin nikt nie dba o
żadną historię poza własną. Fala wyrzuca na brzeg przedmioty - rozmaite szczątki, piłki plażowe,
martwe ptaki, puste portfele, kosztowne obuwie sportowe, plastikowe sztućce, a nawet ludzi - i
nie pytamy o ich pochodzenie. Morze usuwa wszystko, do czego nikt nie rości sobie pretensji. A
także morskie stworzenia, przemieszczające się od czasu do czasu tą autostradą: portugalskie
fregaty, orki, koniki morskie, rozgwiazdy, od czasu do czasu wieloryb. Zatrzymują się lub
odpływają, ścigane wzrokiem gapiów, którzy zapominają o nich, zaledwie te wypłyną na szersze
wody. Dla wyspiarzy nie istnieje nic poza La Jetee. Od tego punktu aż po Amerykę nie ma żadnej
plamki na horyzoncie. Nikt nie wyprawia się tak daleko. Nikt nie bada ruchu fal ani tego, co
przynoszą. Tylko ja. Mam prawo, bo sama jestem rozbitkiem.
Weźmy na przykład tę plażę. To zdumiewające. Jedna jedyna plaża na wysepce, fortunny
układ przypływów i odpływów, sto tysięcy ton piachu, pradawnego i twardego jak skała, który
tysiące zazdrosnych spojrzeń obraca w coś cenniejszego niż złoto. Niewątpliwie wzbogaciło to
mieszkańców La Houssiniere, choć wszyscy wiemy, jak łatwo i jak nieodwołalnie sprawy mogły
ułożyć się inaczej.
Zmienny prąd, zbaczający o sto metrów w lewo lub w prawo. Wahania dominującego
wiatru. Geograficzne przesunięcia dna morskiego. Silny sztorm. Wszystko to może w każdej
chwili wywołać niszczący przewrót. Szczęśliwy traf jest jak wahadło - kołysze się wolno przez
dziesięciolecia, kryjąc w swym cieniu to, co nieuniknione.
Les Salants cierpliwie oczekuje swej kolejności.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin