Clancy Tom - Jack Ryan 02 - Czas patriotów.pdf

(1891 KB) Pobierz
1
Tom Clancy
Czas Patriotów
Dla Wandy
Kiedy zło zaczyna się organizować, dobrzy ludzie
muszą połączyć swe siły; inaczej zginą jeden po
drugim, jako niewarte współczucia ofiary niegodnej
szamotaniny.
Edmund Burkę
Cała ta polityczna retoryka płynąca do nas z zagranicy, nie jest w stanie
przesłonić jednego
bezspornego faktu - według wszelkich norm
cywilizowanego świata terroryzm jest zbrodnią,
popełnianą na niewinnych ludziach, często z dala
od sceny danego konfliktu politycznego i jak
zbrodnia musi być traktowany...
To zrozumienie zbrodniczej natury terroryzmu leży
u podstaw naszej nadziei na uporanie się z tym
zjawiskiem...
Użyjmy więc dostępnych nam środków. Wezwijmy
do współpracy, bo mamy prawo oczekiwać jej od
całego świata. Wspólnymi siłami starajmy się
ograniczać obszary, na których ci tchórzliwi
szubrawcy mogą czuć się bezpieczni, aż wreszcie
jako zwykli przestępcy zostaną postawieni przed
obliczem sprawiedliwości i w publicznym procesie
osądzeni za popełnione zbrodnie. I otrzymają karę,
na jaką po wielokroć zasłużyli.
William H. Webster, Dyrektor Federalnego Biura Śledczego ~ 15.10. 1985
1
Słoneczne popołudnie w Londynie
W ciągu pół godziny Ryan dwukrotnie znalazł się o krok od śmierci.
Dzień był piękny, pogodny, popołudniowe słońce wisiało nisko na bezchmurnym
niebie. Po kilku godzinach wysiadywania na niewygodnym krześle, Ryan chciał się
przejść, rozprostować zesztywniałe stawy, toteż kazał zatrzymać taksówkę kilka
przecznic wcześniej. Ruch na ulicach był stosunkowo niewielki. Trochę go to
zdziwiło, ale i ciekaw był, jak też wygląda miasto w porze wieczornego szczytu.
Tutejszych ulic najwyraźniej nie budowano z myślą o samochodach i Jack był
pewien, że za kilka godzin zapanuje na nich nielichy chaos. Londyn od samego
początku wydał mu się miastem stworzonym do spacerów, szedł więc swym zwykłym,
energicznym krokiem, nie zmienionym od czasów służby w piechocie morskiej,
podświadomie wystukując rytm marszu grzbietem notebooka o nogę.
Zanim dotarł do skrzyżowania, ulica zrobiła się całkiem pusta i można było
przejść na drugą stronę. Tak jak czynił to od dziecka, machinalnie spojrzał w
lewo, w prawo, potem znów w lewo i wkroczył na jezdnię...
Prosto pod czerwony, piętrowy autobus, który ochryple porykując klaksonem minął
go w odległości nie większej niż pół metra.
- Za pozwoleniem szanownego pana...
Ryan odwrócił się, stając oko w oko z policjantem, tutaj nazywanymi
posterunkowymi, jak sobie przypomniał, w mundurze i hełmie jak z komedii Macka
Senneta.
- Proszę zachować ostrożność i przechodzić ulicę na skrzyżowaniu. Zechce pan
także zwrócić uwagę na znaki na jezdni. W ten sposób będzie pan wiedział, czy
patrzeć w lewo, czy w prawo. Staramy się nie tracić zbyt wielu turystów w
wypadkach drogowych.
- Skąd pan wie, że jestem turystą?
Policjant uśmiechnął się pobłażliwie. Teraz, słysząc akcent Jacka, nie mógł mieć
już żadnych wątpliwości.
2
- Ponieważ spojrzał pan w niewłaściwym kierunku i jest pan ubrany jak
Amerykanin. Jeszcze raz proszę o ostrożność. Życzę miłego dnia. - Przyjaźnie
skinął głową i odszedł, zostawiając Ryana sam na sam z pytaniem, co takiego jest
z jego nowiutkim, trzyczęściowym garniturem, że poznają w nim Amerykanina.
Posłusznie pomaszerował do skrzyżowania. Namalowany na asfalcie napis ostrzegał:
SPÓJRZ W PRAWO. Dla dyslektyków wymalowano odpowiednią strzałkę. Jack zaczekał
na zielone światło i ruszył przez jezdnię, pilnując się, by nie przekroczyć
linii wyznaczającej przejście dla pieszych. Musi pamiętać, żeby bardzo uważać na
ulicy, zwłaszcza że w piątek zamierzał wynająć samochód. Anglia była jednym z
ostatnich krajów świata, gdzie ludzie nie nauczyli się jeździć właściwą stroną
drogi. Jack czuł, że szybko do tego nie przywyknie.
Niemniej z innymi sprawami radzili sobie tutaj całkiem dobrze, myślał leniwie,
próbując uporządkować swoje spostrzeżenia z pierwszego dnia pierwszej podróży do
Brytanii. Ryan był bystrym obserwatorem i umiał szybko wyciągać wnioski.
Znajdował się w dzielnicy, stanowiącej część handlowo-usługowego centrum
Londynu. Przechodnie byli ubrani lepiej, niż przeciętni Amerykanie, jeśli nie
liczyć punków o nastroszonych, pomarańczowych albo szkarłatnych włosach.
Architektura dzielnicy tworzyła nieprawdopodobną mieszaninę stylów, od
klasycyzmu po Miesa van der Rohe ((1886-1969) - niemiecki architekt, obok
Gropiusa, Wrighta i Le Corbusiera zaliczany do twórców architektury
współczesnej), ale większość domów miała specyficzny wdzięk starych budowli, w
Waszyngtonie czy Baltimore dawno już zastąpionych równymi rzędami bezdusznych,
szklanych pudeł.
Wygląd miasta i jego mieszkańców doskonale harmonizował z powszechną tu
uprzejmością. Jak dotąd Ryan nie miał powodów do narzekania na maniery
Brytyjczyków. I choć jego wakacje zapowiadały się pracowicie, wszystko
wskazywało na to, że będą również przyjemne.
Mimo wszystko pewne szczegóły londyńskiej ulicy wydawały się odrobinę irytujące.
Choćby te parasole widoczne u większości przechodniów. Przed wyjściem z domu
Ryan skrupulatnie sprawdził aktualną prognozę pogody. Zapowiadano ni mniej ni
więcej tylko pogodny dzień, prawdę mówiąc użyto słowa „upał", chociaż
temperatura nie przekraczała dwudziestu stopni. Istotnie, to ciepło jak na tę
porę roku, ale żeby od razu „upał"? Jack był ciekaw, czy używają tu określenia
„babie lato". Pewnie nie. Tak czy inaczej, po co im te parasole? Czyżby nie
ufali lokalnej służbie meteorologicznej? Może to po braku parasola ten gliniarz
poznał w nim Amerykanina?
Czego jeszcze się nie spodziewał, to takiego mnóstwa Rolls-Royce'ów na ulicach.
Przez całe życie widział nie więcej niż tuzin samochodów tej marki. Tu zaś,
chociaż może nie jeździły stadami, było ich naprawdę sporo. On sam jeździł
pięcioletnim Volkswagenem Rabbitem, amerykańską wersją Golfa.
Zatrzymał się przy stoisku z gazetami i kupił egzemplarz „The Economist".
Obliczanie należności zabrało mu kilka sekund. Grzebał w drobnych, wydanych mu
przez kierowcę taksówki, a tymczasem sprzedawca czekał cierpliwie i niewątpliwie
także poznał w nim Jankesa. Ruszył dalej, przeglądając w drodze gazetę i w
pewnym momencie stwierdził, że znajduje się w połowie niewłaściwej przecznicy.
Stanął jak wryty i próbował przypomnieć sobie plan miasta, który studiował przed
opuszczeniem hotelu. Jack nigdy nie pamiętał nazw ulic, miał natomiast
fotograficzną pamięć do map. Doszedł teraz do końca ulicy i skręcił w lewo. Dwie
przecznice dalej w prawo i oto miał przed sobą St. James Park. Zerknął na
zegarek, przyszedł piętnaście minut za wcześnie. Teren obok pomnika Księcia
Yorku łagodnie opadał w głąb parku. Ryan minął długi, lśniący bielą marmuru
klasycystyczny budynek i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Kolejną zaletą Londynu była obfitość zieleni. Park wyglądał na dość rozległy.
Uwagę Jacka zwróciły wypielęgnowane trawniki. Tego roku cała jesień musiała być
wyjątkowo ciepła. Drzewa wciąż pokrywała masa liści. Ludzi było jednak niewielu.
Cóż, Jack wzruszył ramionami, środa. Środek tygodnia. Dzieciaki w szkole, dla
dorosłych normalny dzień pracy. Zresztą, tak było najlepiej. Celowo przyjechali
po zakończeniu sezonu turystycznego. Ryan nie znosił tłoku. To też zostało mu po
służbie w Korpusie Piechoty Morskiej.
- Tatoo!
3
Ryan odwrócił się i ujrzał swoją córeczkę wybiegającą spomiędzy drzew. Pędziła
ku niemu, zapominając oczywiście o bożym świecie. Dopędziła ojca i jak zwykle
skoczyła mu w objęcia. Również jak zwykle, Cathy Ryan pozostała daleko w tyle,
bo nikt nie byłby w stanie dotrzymać kroku ich małej błyskawicy. Żona Jacka i
owszem, wyglądała na turystkę. Przez ramię przewieszony miała swój aparat
fotograficzny marki Canon, wraz z futerałem, który na wakacjach służył jej
dodatkowo jako pojemniejsza torebka.
- Jak poszło, Jack?
Ryan pocałował żonę. A może Anglicy nie robią tego publicznie? - przemknęło mu
przez myśl.
- Świetnie. Traktowali mnie, jakbym był u siebie. Wszystkie notatki siedzą
sobie bezpiecznie tutaj. - Poklepał swój notebook. -Niczego nie kupiłaś?
Cathy zaśmiała się.
- Oni tutaj dostarczają zakupy do domu. - Jej uśmiech powiedział mu, że zdążyła
się rozstać z pokaźną częścią pieniędzy, które przeznaczyli na zakupy. -
Kupiliśmy coś naprawdę ładnego dla Sally.
- Ach, tak? - Jack pochylił się i zajrzał córce w oczy. - A cóż to takiego?
- To niespodzianka, tato. - Mała chichotała i, jak to dziecko w jej wieku, ani
przez chwilę nie mogła ustać w miejscu. Wyciągnęła rękę w stronę parku. - Tato,
a tam jest jezioro z łabędziami i pekalinami!
- Pelikanami - poprawił Jack.
- Są wielkie i białe! - Sally ogromnie spodobały się pekaliny.
- Coś takiego - mruknął Jack. Spojrzał na żonę. - Zrobiłaś jakieś dobre
zdjęcia?
- Jasne. - Cathy poklepała swój aparat. - Londyn został już gruntownie
obfotografowany. Chyba nie wolałbyś, żebyśmy cały dzień poświęciły na zakupy? -
Fotografia była jedynym hobby Cathy Ryan, uprawianym zresztą z autentycznym
powodzeniem.
- Nie daj Boże! - Ryan spojrzał w głąb ulicy. Nawierzchnia jezdni była tu
bordowa, nie czarna, a wzdłuż chodników rosły drzewa wyglądające na buki. Jak
się nazywa ta ulica? The Mali? Nie mógł sobie przypomnieć, a nie chciał pytać
żony, która w Londynie była nie po raz pierwszy. Buckingham Palace okazał się
większy niż przypuszczał, ale zrobił na nim wrażenie chłodu. Widział jego bryłę,
oddaloną o trzysta metrów i przesłoniętą jakimś marmurowym pomnikiem. Ruch na
jezdni zrobił się nieco gęstszy, ale nie wpłynęło to na prędkość pojazdów.
- Co zrobimy z obiadem?
- Możemy złapać taksówkę do hotelu. - Cathy spojrzała na zegarek. - Albo
jeszcze się przejść.
- Restauracja w hotelu uchodzi podobno za dobrą. Tyle że jeszcze za wcześnie. W
takich eleganckich lokalach nie dadzą człowiekowi zjeść wcześniej niż o ósmej. -
Kątem oka Ryan spostrzegł kolejnego Rollsa zmierzającego w stronę Pałacu.
Najchętniej poszedłby już na obiad, ale raczej wolałby nie zabierać ze sobą
Sally. Czteroletnie dziewczynki i czterogwiazdkowe restauracje nie bardzo do
siebie pasują. Gdzieś z lewej strony dobiegł go pisk hamulców. Ciekawe, czy w
hotelu mają opiekunkę do dzieci...
BUUUM!
Ryan aż podskoczył, kiedy dźwięk eksplozji rozdarł powietrze nie dalej niż
trzydzieści metrów od nich. Granat, pomyślał odruchowo. Posłyszał szeleszczący
odgłos przelatujących blisko odłamków, a chwilę później terkot broni maszynowej.
Odwrócił się i zobaczył Rollsa stojącego na ukos w poprzek jezdni. Przód
samochodu wydawał się jakoś dziwnie opuszczony. Drogę blokowała mu duża, czarna
limuzyna. Przy prawym przednim błotniku Rollsa stał jakiś mężczyzna z
Kałasznikowem, strzelając w jego przednią szybę. Inny obiegł wóz z lewej strony
i zatrzymał się naprzeciw tylnych drzwi.
- Na ziemię! - Ryan pochwycił córkę za ramię i cisnął ją w trawę za najbliższym
drzewem. Gwałtownie popchnął żonę, która wylądowała obok dziecka. Za Rollsem
stało nierównym szeregiem około dziesięciu samochodów, najbliższy w odległości
mniej więcej piętnastu metrów, tworząc barierę na linii ognia między strzelcem a
Ryanami. Ruch z przeciwnej strony uniemożliwiała stojąca na środku ulicy czarna
limuzyna. Człowiek z Kałasznikowem jak opętany zasypywał Rollsa gradem pocisków.
4
- Co za sukinsyn! - Ryan patrzył, nie wierząc własnym oczom. - To ta cholerna
IRA... zabijają kogoś w biały... - Przesunął się nieco w lewo. W głębi ulicy
widział ludzi. Odwracali się, wytrzeszczali oczy, każda twarz naznaczona ciemnym
kółkiem otwartych ze strachu i zdumienia ust. To nie sen, pomyślał Ryan. To się
dzieje naprawdę. Tuż przed moimi oczami, jak na jakimś gangsterskim filmie. Dwa
bydlaki mordują ludzi. Tu i teraz. Po prostu mordują. - Skurwysyny!
Ryan przesunął się jeszcze bardziej w lewo, kryjąc się za błotnikiem jednego z
unieruchomionych samochodów. Mógł teraz dostrzec drugiego mężczyznę, stojącego
przy lewych tylnych drzwiach Rollsa. Po prostu stał z pistoletem w wyciągniętej
ręce, jakby spodziewał się, że za chwilę wyskoczy nimi któryś z pasażerów.
Masywna sylwetka samochodu zasłaniała Ryana przed wzrokiem człowieka z
Kałasznikowem, który właśnie pochylił się nad swoją bronią. Ten bliższy zwrócony
był doń tyłem. Stał w odległości nie większej niż piętnaście metrów. Ciągle
odwrócony plecami. Ryan nie pamiętał potem, żeby podejmował jakąkolwiek świadomą
decyzję.
Wybiegł zza stojącego samochodu, pochylony do przodu, z nisko opuszczoną głową i
wzrokiem wbitym w cel, którym był krzyż terrorysty, dokładnie tak, jak to robił
na boisku w szkole średniej. Przyśpieszając gwałtownie, pokonał dzielący ich
dystans w kilka sekund. Cały czas modlił się, by mężczyzna jeszcze przez moment
pozostał nieruchomy. W odległości dwóch metrów Ryan skoczył, odbijając się z obu
nóg. Jego trener miałby powód do dumy.
Futbolowy manewr okazał się nad wyraz skuteczny. Uderzony niespodziewanie w
plecy mężczyzna wygiął się w łuk. Ryan słyszał jak zatrzeszczały kości, kiedy
jego ofiara runęła na ziemię, po drodze zawadzając głową o zderzak. Zerwał się
błyskawicznie zdyszany, ale zarazem czując rozpierającą go dziką energię i
przykucnął przy leżącym. Pochwycił broń, która wypadła z dłoni terrorysty,
pistolet nieznanego mu typu, przypominający dziewięciomilimetrowego Makarowa,
czy jakiś inny z używanych w bloku wschodnim. Był załadowany i odbezpieczony,
Ryan ułożył go pieczołowicie w prawej dłoni, lewa ręka wydawała się jakby
niesprawna, ale nie zwracał na to uwagi. Spojrzał na obalonego przed chwilą
mężczyznę i strzelił mu w biodro. Następnie z pistoletem w wyciągniętym ręku
przesunął się wzdłuż zderzaka na prawą stronę Rollsa. Skulił się i ostrożnie
wyjrzał zza tylnego błotnika.
Kałasznikow drugiego z zamachowców leżał na ziemi. On sam ostrzeliwał samochód z
pistoletu. W drugim ręku trzymał jakiś przedmiot. Ryan odetchnął głęboko i
wysunął się zza Rollsa. Złożył się, biorąc na cel pierś mężczyzny. Tamten
odwrócił głowę, potem nie odrywając nóg od jezdni wykonał zwrot w lewo, kierując
broń ku niemu. Obaj wystrzelili jednocześnie. Ryan poczuł palące smagnięcie w
okolicy lewego ramienia, lecz zauważył, że wystrzelony przez niego pocisk
dosięgnął klatki piersiowej terrorysty. Dziewięciomilimetrowy pocisk odrzucił go
do tyłu, niczym potężny cios pięścią. Ryan ściągnął w dół poderwany odrzutem
pistolet i strzelił ponownie. Druga kula trafiła mężczyznę w podbródek,
wychodząc z tyłu głowy. Jego czaszka eksplodowała chmurą różowej cieczy. Niczym
szmaciana lalka zwalił się na jezdnię i znieruchomiał. Ryan trzymał pistolet
wycelowany w pierś terrorysty, aż do chwili, gdy zauważył co się stało z jego
głową.
- Dobry Boże!
Podniecenie, wywołane koniecznością działania, nagle opadło. Czas zaczął biec
zwykłym rytmem i Ryan poczuł, że kręci mu się w głowie, że brak mu tchu.
Otwartymi ustami gwałtownie łapał powietrze. Nieznana siła, która dotąd
pozwalała mu utrzymać się na nogach, najwyraźniej go opuściła. Z trudem
zachowywał równowagę, walcząc ze słabością rozlewającą się po całym ciele.
Czarna limuzyna cofnęła się o kilka metrów i nabierając prędkości przemknęła
obok niego, by po chwili zniknąć za rogiem w głębi ulicy. Ryan nie pomyślał
nawet o spojrzeniu na tablicę rejestracyjną. Oszołomiony tempem wydarzeń, wciąż
jeszcze nie był w stanie pojąć, co się stało.
Człowiek, do którego strzelił dwa razy, nie żył. Oczy miał otwarte, a na jego
twarzy zastygł wyraz zdumienia. Wokół głowy rozlewała się kałuża krwi. Ryan
zmartwiał, spostrzegłszy granat w okrytej rękawiczką lewej dłoni terrorysty.
Pochylił się i stwierdził, że zawleczka tkwiła nienaruszona w drewnianej
5
rękojeści. Powrót do pozycji pionowej okazał się trudnym i bolesnym
przedsięwzięciem. Powolutku wyprostował się jednak i spojrzał w stronę Rollsa.
Pierwszy granat roztrzaskał maskę samochodu. Przednie koła były wykrzywione,
puste opony rozpłaszczyły się na nawierzchni ulicy. Kierowca nie żył. Obok niego
widniały zwłoki drugiego mężczyzny. Wybuch rozniósł na kawałki grubą przednią
szybę. Twarz kierowcy zniknęła, a w jej miejscu znajdowała się krwawa, gąbczasta
masa. Na szklanej przegrodzie za przednimi siedzeniami widać było czerwone
smugi. Jack podszedł do tylnych drzwi i zajrzał przez okno. Zobaczył mężczyznę,
leżącego na podłodze twarzą do dołu i wystający spod niego róg sukienki.
Zastukał rękojeścią pistoletu w szybę. Mężczyzna poruszył się, potem znów
zastygł w bezruchu. Przynajmniej on przeżył.
Ryan spojrzał na swój pistolet. Wystrzelał wszystkie naboje; magazynek był
pusty, zamek zatrzymał się w tylnej pozycji. Z każdym oddechem czuł teraz
wstrząsające nim dreszcze. Nogi miał jak z waty. Ręce zaczynały trząść się
konwulsyjnie, na co zranione ramię odpowiadało krótkimi falami ostrego bólu.
Rozejrzał się i zobaczył coś, co kazało mu zapomnieć o tym.
Był to pędzący ku niemu żołnierz, o kilka metrów wyprzedzający biegnącego jego
śladem policjanta. Któryś z wartowników spod Pałacu, pomyślał Jack. Żołnierz
zgubił po drodze swoją futrzaną czapę, ale nadal dzierżył samoczynny karabin z
zatkniętym na lufę dwudziestocentymetrowym bagnetem. Ryan przez moment
zastanawiał się, czy to możliwe, że karabin jest załadowany, ale natychmiast
doszedł do wniosku, że nie opłaca się tego sprawdzać. To gwardzista, uspokajał
sam siebie, zawodowy żołnierz z doborowego pułku, który musiał dowieść, że zna
się na swoim fachu, zanim posłano go do szkółki wypuszczającej żołnierzyków,
będących turystyczną atrakcją. Może nie gorszy od naszych z piechoty morskiej.
Skąd wziął się tutaj tak szybko?
Ryan powoli wyciągnął przed siebie rękę z pistoletem i zwolnił zatrzask
magazynka, który z grzechotem upadł na jezdnię. Następnie odwrócił broń tak,
żeby żołnierz widział, iż nie jest naładowana. Położył pistolet na ziemi i
cofnął się. Próbował podnieść ręce do góry, ale lewe ramię okazało się zupełnie
bezwładne. Gwardzista był coraz bliżej, biegł zerkając na boki, ale jednocześnie
ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Ryana. Zatrzymał się trzy metry od niego, z
karabinem trzymanym nisko przed sobą. Ostrze bagnetu mierzyło prosto w gardło
Jacka, dokładnie tak, jak nakazuje instrukcja walki wręcz. Oddychał ciężko, ale
w jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Policjant jeszcze nie dobiegł, twarz
miał zakrwawioną, gorączkowo wykrzykiwał coś do małego radiotelefonu.
- Spocznijcie, żołnierzu - odezwał się Ryan. Starał się nadać swoim słowom
zdecydowane brzmienie, ale nie wypadło to zbyt przekonująco. -Jesteśmy po tej
samej stronie. Dwóch łobuzów mamy już z głowy.
Twarz gwardzisty nie zmieniła wyrazu. Nie było wątpliwości: chłopak to
zawodowiec. Ryan miał wrażenie, że słyszy jego myśli: jeden ruch i bagnet
przebije cel na wylot. Jack był w takim stanie, że nie zdołałby uniknąć nawet
pierwszego pchnięcia.
- Tatotatotato! - Ryan odwrócił głowę i ujrzał swoją córkę biegnącą ku niemu
wzdłuż rzędu samochodów. Mała zatrzymała się, rozszerzonymi z trwogi oczyma
ogarniając rozgrywającą się przed nią scenę. Następnie przypadła do ojca i
objąwszy oburącz jego nogę, krzyknęła w stronę gwardzisty.
- Nie ruszaj mojego taty!
Zdziwiony żołnierz spoglądał to na córkę, to znów na ojca, kiedy pojawiła się
Cathy. Zbliżyła się ostrożniej niż Sally, z daleka pokazując puste dłonie.
- Jestem lekarzem - oznajmiła - ten człowiek jest ranny i wymaga mojej pomocy.
Proszę więc natychmiast opuścić broń! - Mówiła rozkazującym tonem, jakby
zwracała się do pacjenta w swoim szpitalu.
Policjant chwycił gwardzistę za ramię, coś do niego powiedział i chociaż Jack
nic z tego nie zrozumiał, spostrzegł, że żołnierz wyraźnie się rozluźnił. Jego
broń zmieniła położenie. Zbiegało się coraz więcej policjantów. Z wyciem syreny
nadjechał biały samochód. Nareszcie wszystko zaczynało toczyć się normalnym
trybem.
- Ty wariacie! - Z zawodowym spokojem Cathy oglądała zranione ramię. Na nowym
garniturze Jacka widniała ciemna plama. Materiał z szarego zrobił się purpurowy.
Ryan trząsł się teraz na całym ciele, a ciężar uczepionej jego nogi Sally
Zgłoś jeśli naruszono regulamin