Miecz Prawdy.txt

(148 KB) Pobierz
Terry Goodkind
Dług wdzięcznoci


Przełożyła Lucyna Targosz
Dom Wydawniczy REBIS Poznań 2010

Danny mu Barorowi
mojemu zagorzałemu orędownikowi
na odległych lšdach

WSTĘP AUTORA
Dług wdzięcznoci zrodził się z okazji - dla mnie bezcennej - pozwalajšcej zawiesić na chwilę tok cyklu i napisać niezależnš, krótkš powieć zgłębiajšcš życie postaci, o której zawsze chciałem powiedzieć nieco więcej. Kiedy piszę o istotnych w moich oczach sprawach, nieraz historia rozrasta się do tego stopnia, że ramy dzieła, nad którym aktualnie pracuję, stajš się dla niej za ciasne - dotyczy to zwłaszcza przeszłoci bohaterów oraz wydarzeń, które legły u podstaw problemów, z jakimi przychodzi im się mierzyć. Niniejsza ksišżka rozwiewa odrobinę mgłę tajemnicy spowijajšcej jedno z takich minionych zdarzeń.
Skšd się wzięły granice między krainami? Cóż mogło spowodować katastrofę na takš skalę? Oto nieznana historia granic - przynajmniej po częci, w istocie bowiem znaleć można w niej znacznie więcej.
Piszšc powieci, skłonny jestem ich akcję sytuować w miejscach, w których sam chciałbym się znaleć, moich bohaterów za wyposażam w cechy, które skšdinšd podziwiam. Chcę, aby opisywane przez mnie postaci przypominały ludzi, jakich znamy - z którymi dzięki temu możemy się identyfikować albo, do których możemy się ustosunkować w sposób całkiem naturalny  ale także odzwierciedlały nasze wyobrażenia o ludziach, jakich chcielibymy w nim spotkać. Nade wszystko jednak moi bohaterowie muszš- podczas tworzenia ksišżki  żyć własnym życiem. Muszš sprawiać wrażenie autentycznoci. W wiecie, który stworzyłem, nie inaczej niż w wiecie, który zamieszkujemy, jednostka - niezależnie od tego, jak wydawałaby się we własnych oczach bezradna -może niekiedy stanšć w obliczu wyboru, który zdecyduje o losach wiata (nie zawsze na lepsze).
O tym włanie jest ta opowieć.
Chciałem opisać dzieje jednej z takich osób, Abby  młodej kobiety zdanej całkowicie na łaskę i niełaskę innych ludzi, bezradnej wobec potęg, których nie potrafi do końca zrozumieć, a co dopiero sobie podporzšdkować, nade wszystko za rozpaczliwie potrzebujšcej pomocy.
Jest to także historia młodego Zedda, który osišgnšł włanie szczyt swojej czarodziejskiej potęgi i który cinięty został w wir zmagań, jakie zdecydujš nie tylko o przyszłoci jego ludu, lecz całego wiata. I który - choć ma władzę decydowania o życiu i mierci  bezsilny jest nie tylko wobec potrzeb kobiety, potrzebujšcej jego pomocy, ale również wobec własnych pragnień. Na szalach przeznaczenia waha się życie dziecka. Niesiona wichrem zdrady, pojawia się kobieta, na której cišży dług wdzięcznoci.
Zależałoby mi na tym, aby czytelnik sam zadał sobie pytanie, jak postšpiłby w obliczu wyboru, przed którym stanęli Abby i Zedd. Na co by się zdecydował?
Nie jest to więc tylko historia o tym, jak pojawiły się granice, lecz opowieć o jutrzence wiata, na który przyjć mieli Richard i Kahlan.
Terry Goodkind

Poczštek
Co tam masz w worku, kochanieńka? Abby obserwowała stadko łabędzi, których biel uroczo kontrastowała z ciemnymi, niebotycznymi murami wieży. Ptaki mijały w locie wały obronne, bastiony, wieże i mosty owietlone przez wiszšce nisko słońce. Czekała cały dzień i nieustannie miała wrażenie, że ponura budowla się jej przyglšda. Spojrzała na stojšcš przed niš zgarbionš staruszkę.
- Przepraszam, o co mnie pytała?
- Pytałam, co tam masz w worku.  Stara łypnęła na niš, wysuwajšc czubek języka przez szczelinę po brakujšcym zębie. - Co drogocennego?
Abby przycisnęła do siebie konopny worek i odsunęła się nieco od umiechniętej kobiety.
- Tylko trochę moich rzeczy, nic więcej. Spod pobliskiej masywnej opuszczanej kraty
wyszedł oficer, a za nim adiutanci i gwardzici. Miejsca było tyle, że żołnierze mogli swobodnie przejć, a mimo to Abby i pozostali suplikanci czekajšcy u czoła kamiennego mostu jeszcze bardziej odsunęli się na bok. Oficer o srogim spojrzeniu minšł ich, nie odpowiadajšc na salut pilnujšcych mostu strażników, którzy przyłożyli pięci do serca.
Przez cały dzień do wieży wchodzili i wychodzili z niej żołnierze z rozmaitych krain oraz członkowie Gwardii Obywatelskiej Aydindril, wielkiego miasta leżšcego u stóp góry. Niektórzy wyglšdali na utrudzonych podróżš. Mundury innych wcišż jeszcze nosiły lady niedawnych walk - były powalane ziemiš kopciem i krwiš. Abby dostrzegła nawet dwóch oficerów z rodzinnej kotliny Pendisan. W jej oczach byli jeszcze chłopcami, chłopcami, którzy zbyt szybko zostanš odarci z młodzieńczoci i, podobnie jak wšż za szybko zrzucajšcy starš skórę, osišgnš poznaczonš bliznami dojrzałoć.
Widziała również takie mnóstwo ważnych ludzi, że ledwo mogła uwierzyć własnym oczom. Ujrzała czarodziejki, doradców, a w miecie nawet Spowiedniczkę z Pałacu Spowiedniczek. Kiedy podšżała ku wieży wijšcš się drogš, prawie z każdego zakrętu mogła obserwować tę wspaniałš budowlę z białego kamienia. W owym pałacu odbywały się zgromadzenia Naczelnej Rady konfederacji Midlandów, którym przewodziła sama Matka Spowiedniczka. Tutaj też mieszkały Spowiedniczki.
Wczeniej Abby tylko raz widziała Spowiedniczkę. Kobieta odwiedziła jej matkę, a sama Abby, która nie miała wtedy jeszcze dziesięciu lat, nie mogła oderwać oczu od długich włosów kobiety. W małym miasteczku Coney Crossing żadna kobieta poza matkš Abby nie była na tyle ważna, by nosić włosy sięgajšce ramion. Delikatne, ciemnokasztanowe włosy Abby ledwo zasłaniały uszy. Gdy szła przez miasto ku Wieży Czarodzieja, z trudem powstrzymywała się od gapienia na szlachcianki, których włosy sięgały ramion lub były nawet nieco dłuższe. Tymczasem podšżajšca do wieży Spowiedniczka, ubrana w prostš, czarnš atłasowš suknię - zwyczajowy strój Spowiedniczek -miała włosy do połowy pleców.
Abby bardzo chciałaby się przyjrzeć dokładniej tak wspaniałym, długim włosom i osobie na tyle ważnej, żeby nie musiała ich cinać, ale przyklękła wraz z innymi na jedno kolano i jak oni bała się unieć pochylonš w pokłonie głowę, by nie napotkać wzroku tej kobiety. Mówiono, że spojrzenie w oczy Spowiedniczki mogło kosztować utratę rozumu, jeli miało się szczęcie, lub duszy  jeli się go nie miało. Matka Abby twierdziła, że to nieprawda i że jedynie dotknięcie mocš Spowiedniczki potrafi spowodować co takiego, lecz Abby nie zamierzała włanie dzisiaj sprawdzać prawdziwoci owych opowieci.
Stojšca przed Abby starucha, odziana w kilka spódnic, z których wierzchnia zabarwiona była hennš, i opatulona ciemnym szalem, przyjrzała się mijajšcym ich żołnierzom i nachyliła ku niej.
- Lepiej przynieć koć, kochanieńka. Słyszałam, że sš w miecie tacy, co za odpowiedniš cenę sprzedadzš ci koć, jakiej potrzebujesz. Czarodzieje nie biorš solonej wieprzowiny. Oni majš solonš wieprzowinę.  Rzuciła okiem na stojšcych za Abby ludzi: zajmowali się swoimi sprawami. -Lepiej sprzedaj swoje rzeczy i miej nadzieję, że ci wystarczy na koć. Czarodzieje nie chcš tego, co im przynosi jaka wiejska dziewczyna. Trudno zyskać przychylnoć czarodzieja. - Popatrzyła na plecy żołnierzy, którzy dochodzili włanie do końca mostu.  I to nawet tym, co wypełniajš ich rozkazy.
 Ja tylko chcę z nimi porozmawiać. To wszystko.
 Z tego, com słyszała, solona wieprzowina nie zapewni ci nawet rozmowy. - Stara spoglšdała na dłoń, którš Abby starała się osłonić kršgły przedmiot ukryty w konopnym worku.  Dzban twojego wyrobu też nie. Bo to dzban, prawda, kochanieńka? - Uniosła piwne oczy osadzone w pomarszczonej twarzy i bacznie, przenikliwie spojrzała na Abby. - Dzban?
 Tak. To dzban, który sama zrobiłam  odparła zapytana.
Kobieta umiechnęła się sceptycznie i wsunęła kosmyk krótkich, siwych włosów pod wełnianš chustę. Zacisnęła zdeformowane palce na marszczeniu rękawa szkarłatnej sukni Abby i odrobinę uniosła rękę młodej kobiety, żeby się jej lepiej przyjrzeć.
 Może za tę bransoletę dostaniesz tyle, że wystarczy na porzšdnš koć.
Abby spojrzała na bransoletę. Wykonano jš z dwóch metalowych drucików, które splatały się w połšczone ze sobš kółka.- Matka mi to dała. Jest cenna jedynie dla mnie.
Na spękane wargi starej wypełzł umieszek.
- Duchy uważajš, że nie ma potężniejszej mocy nad matczyne pragnienie chronienia dziecka.
Abby delikatnie uwolniła rękę.
- Duchy wiedzš, że to prawda.
Zakłopotana dociekliwociš kobiety, która nagle bardzo się rozgadała, usiłowała znaleć co, czemu by się mogła spokojnie przyglšdać. Od patrzenia w przepać pod mostem kręciło się jej w głowie, a ponieważ miała już doć obserwowania Wieży Czarodzieja, udała, że co przycišgnęło jej uwagę, i odwróciła się ku grupce ludzi, przeważnie mężczyzn, czekajšcych razem z niš u czoła mostu. Zaczęła też pogryzać resztkę chleba, który kupiła wczeniej na targu w miecie. Abby krępowała się rozmawiać z obcymi. Przez całe życie nie widziała tak wielu ludzi, a tym bardziej zupełnie jej obcych. W Coney Crossing znała każdego. To miasto wzbudziło w niej lęk, wznoszšca się ponad nim na stoku góry wieża jeszcze większy, ale najbardziej przerażał jš powód, dla którego tu przybyła. Chciała wrócić do domu. Jeli jednak nie zrobi tego, po co tu przyszła, nie będzie już żadnego domu ani kogokolwiek, do kogo mogłaby wrócić.
Spoza uniesionej kraty dobiegł grzmot kopyt i wszyscy spojrzeli w tamtš stronę. Gnały ku nim wielkie, ciemnobršzowe lub czarne konie  Abby jeszcze nigdy nie widziała tak dużych rumaków. Jedców chroniły lnišce napierniki, kolczugi i skórzane uniformy, większoć dzierżyła w dłoni lance lub drzewca długich proporców będšcych oznakš wysokiego stanowiska i rangi. Na mocie przyspieszyli, kopyta wierzchowców wzbiły kurz i żwir, a oni przemknęli, siejšc iskry odbijajšcego się od napierników słońca i migocšc barwami. Abby rozpoznała ich  byli to sandariańscy lansjerzy. Z trudem tylko pot...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin