Sołowjow_Włodzimierz_-_Krótka_opowieść_o_Antychryście.doc

(209 KB) Pobierz
Włodzimierz Sołowiow, Krótka opowieść o Antychryście*

Włodzimierz Sołowiow, Krótka opowieść o Antychryście*

Krótka opowieść o Antychryście

Trzy Rozmowy, Przedmowa

Przypisy

Indeks biblijny

 

Krótka opowieść o Antychryście

 

Choć imię dzikie – panmongolizm! –

Mnie jednak mile ucho pieści,

Jakby majestat wzniosłej doli,

Od Boga danej, w nim się mieścił…

(tł. Wiktor Woroszylski)

 

Dama: Skąd ten epigraf?

P.Z.: Myślę, że ułożył go sam autor opowieści.

Dama: A więc niech pan czyta.

P.Z. (czyta): Dwudziesty wiek po Narodzeniu Chrystusa był epoką ostatnich wielkich wojen, bratobójczych walk domowych i przewrotów. Największa z wojen zewnętrznych miała swoje odległe źródło w ruchu umysłowym panmongolizmu, jaki jeszcze w końcu wieku dziewiętnastego zrodził się w Japonii. Obdarzeni zmysłem naśladowczym Japończycy, którzy zadziwiająco szybko i skutecznie przejęli materialne formy europejskiej kultury, przyswoili sobie również pewne europejskie idee niższego rzędu. Dowiedziawszy się z gazet i z podręczników historii o istnieniu na Zachodzie panhellenizmu. pangermanizmu, panslawizmu, panslamizmu, poczęli głosić wielką ideę panmongolizmu, tzn. zjednoczenia pod swoim przywództwem wszystkich narodów wschodniej Azji w celu zdecydowanej walki przeciwko cudzoziemcom, tzn. Europejczykom. Korzystając z tego, że w początku dwudziestego wieku Europa była zajęta ostatecznym bojem ze światem muzułmańskim, przystąpili do realizacji wielkiego planu – przez zajęcie najpierw Korei, a potem także Pekinu, gdzie z pomocą postępowej partii chińskiej obalili starą dynastię mandżurską i osadzili zamiast niej japońską.

Również chińscy konserwatyści szybko się z tym pogodzili. Zrozumieli, że z dwojga złego lepiej wybrać mniejsze i że swój swemu chcąc nic chcąc jest bratem. Niezależności państwowej dawnych Chin i tak nie dało się utrzymać i trzeba było podporządkować się albo Europejczykom, albo Japończykom. Było jednak rzeczą jasną, że władztwo Japończyków, usuwając zewnętrzne formy chińskiej państwowości, które zresztą okazały się najwyraźniej do niczego nieprzydatne, nie naruszało wewnętrznych zasad życia narodowego, gdy tymczasem dominacja mocarstw europejskich, popierających z racji politycznych chrześcijańskich misjonarzy, zagrażała najgłębszym duchowym podstawom Chin. Dawniejsza nienawiść narodowa Chińczyków do Japończyków zrodziła się w czasach, kiedy ani jedni, ani drudzy nie znali Europejczyków, wobec których ta wrogość dwóch pokrewnych narodów stawała się waśnią domową, traciła sens. Europejczycy byli całkowicie obcy. Byli tylko wrogami, a ich dominacja w niczym nie mogła pochlebiać plemiennej ambicji, gdy tymczasem w rękach Japonii widzieli Chińczycy słodką przynętę panmongolizmu, który zarazem usprawiedliwiał w ich oczach smutną konieczność zewnętrznej europeizacji. „Zrozumcie, uparci bracia – mówili Japończycy – że bierzemy od zachodnich psów ich broń nie z sympatii dla nich, lecz po to, aby bić ich tą właśnie bronią. Jeśli połączycie się z nami i przyjmiecie nasze praktyczne kierownictwo, to wkrótce nie tylko przepędzimy białych diabłów z naszej Azji, ale podbijemy też ich własne kraje i założymy prawdziwe imperium środka panujące nad całym światem. Wasza duma narodowa i pogarda dla Europejczyków są słuszne, ale niepotrzebnie podsycacie w sobie te uczucia jedynie marzeniami, zamiast rozumnie działać. Właśnie w działaniu wyprzedziliśmy was i musimy wam wskazywać drogi wiodące ku wspólnej korzyści. Spójrzcie bowiem tylko, co wam dała wasza polityka zadufania w sobie i nieufności wobec nas – waszych naturalnych przyjaciół i obrońców: Rosja i Anglia, Niemcy i Francja nieomal podzieliły was bez reszty pomiędzy siebie, a wszystkie wasze groźne gesty ukazały tylko bezsilny koniuszek smoczego ogona.”

Rozsądni Chińczycy – uznali te argumenty i japońska dynastia umocniła się na dobre. Pierwszą jej troską było oczywiście stworzenie potężnej armii i floty. Większa część sił zbrojnych Japonii została przeniesiona do Chin, gdzie stała się kadrą nowej, ogromnej armii. Oficerowie japońscy, mówiący po chińsku, pełnili funkcję instruktorów znacznie skuteczniej niż usunięci Europejczycy, a wśród niezliczonej ludności Chin wraz z Mandżurią, Mongolią i Tybetem znalazła się dostateczna ilość odpowiedniego materiału ludzkiego. Już pierwszy bogdychan z japońskiej dynastii mógł wypróbować potencjał bojowy odrodzonego imperium wypierając Francuzów z Tonkinu i Syjamu, a Anglików z Burmy, i włączając do Państwa Środka całe Indochiny. Jego następca, po kądzieli Chińczyk, łączący w sobie chińską przebiegłość i sprężystość z japońską energią, ruchliwością i przedsiębiorczością, mobilizuje w chińskim Turkiestanie czteromilionową armię i podczas gdy Cun-li-jamyń poufnie informuje rosyjskiego ambasadora, że armia ta jest przeznaczona do podboju Indii, bogdychan wdziera się do naszej Azji środkowej i poderwawszy tu do powstania całą ludność, szybko przechodzi przez Ural i zalewa swoimi wojskami całą wschodnią i centralną Rosję, gdy tymczasem naprędce mobilizowane wojska rosyjskie spieszą pojedynczymi oddziałami z Polski i Litwy, Kijowa i Wołynia, Petersburga i Finlandii. W braku opracowanego zawczasu planu wojny i przy ogromnej liczebnej przewadze nieprzyjaciela zalety bojowe wojsk rosyjskich pozwalają im tylko z honorem ginąć. Szybkość najazdu nie pozostawia czasu dla potrzebnej koncentracji i korpusy ulegają jeden za drugim zniszczeniu w zaciętych, a beznadziejnych walkach. Wprawdzie Mongołom zwycięstwa nie przychodzą tanio, ale uzupełniają oni łatwo swoje straty, mając w swych rękach wszystkie azjatyckie koleje żelazne, gdy tymczasem dwustutysięczna armia rosyjska, od dawna skoncentrowana na granicy Mandżurii, dokonuje nieudanej próby wtargnięcia do dobrze bronionych Chin. Pozostawiwszy część swoich sił w Rosji, aby przeszkadzać formowaniu się nowych wojsk oraz dla zwalczania rozplenionych oddziałów partyzanckich, bogdychan przekracza trzema armiami granicę Niemiec. Tutaj zdążono się już przygotować i jedna z armii mongolskich zostaje doszczętnie rozbita.

W tym czasie jednak we Francji bierze górę partia spóźnionego odwetu i wkrótce na tyłach Niemców pojawia się milion nieprzyjacielskich bagnetów. Wzięta w dwa ognie, armia niemiecka zmuszona jest przyjąć honorowe warunki kapitulacji, przedstawione przez bogdychana. Triumfujący Francuzi, bratając się z żółtolicymi, rozpraszają się po Niemczech i wkrótce zatracają wszelkie ślady wojskowej dyscypliny. Bogdychan rozkazuje swoim wojskom wyrżnąć niepotrzebnych już sojuszników, co dokonuje się z chińską akuratnością. W Paryżu wybucha powstanie robotników sans patrie i stolica zachodniej kultury radośnie otwiera swe bramy władcy Wschodu. Zaspokoiwszy swoją ciekawość, bogdychan udaje się do nadmorskiej Boulogne, gdzie pod osłoną floty, przybyłej z Oceanu Spokojnego, przygotowywane są statki transportowe, które mają przeprawić jego wojska do Wielkiej Brytanii. Ale potrzebne mu są pieniądze i Anglicy okupują się miliardem funtów. W ciągu jednego roku wszystkie państwa europejskie uznają swoją wasalną zależność od bogdychana, a on, pozostawiwszy w Europie dostateczne kontyngenty wojsk okupacyjnych, wraca na Wschód i podejmuje wyprawy morskie do Ameryki i Australii. Przez pół wieku pozostaje Europa pod tym nowym mongolskim jarzmem.

Od strony wewnętrznej epokę tę znamionuje powszechne przemieszanie i głębokie wzajemne przenikanie się europejskich i wschodnich idei, powtórzenie en grand starożytnego synkretyzmu aleksandryjskiego; w praktycznych zaś dziedzinach życia najbardziej charakterystyczne stają się trzy zjawiska: wielki napływ do Europy chińskich i japońskich robotników i spowodowane tym silne zaostrzenie problemu socjalno-ekonomicznego, podejmowany przez klasy rządzące szereg paliatywnych prób rozwiązania tego problemu oraz intensywna międzynarodowa działalność tajnych organizacji społecznych, tworzących rozległy ogólnoeuropejski spisek mający na celu wypędzenie Mongołów i przywrócenie Europie niepodległości.

Ten kolosalny spisek, w którym uczestniczą również lokalne rządy narodowe, o ile jest to możliwe przy kontroli sprawowanej przez namiestników bogdychana, zostaje mistrzowsko przygotowany i odnosi znakomity sukces. W wyznaczonym terminie następuje rzeź mongolskich żołnierzy, masakra i wypędzenie azjatyckich robotników. Wszędzie ujawniają się tajne kadry europejskich wojsk i według sporządzonego na długo przedtem, niezwykle szczegółowego planu przeprowadzona zostaje powszechna mobilizacja. Nowy bogdychan, wnuk wielkiego zdobywcy, spieszy z Chin do Rosji, ale tutaj armia wszecheuropejska zadaje jego niezliczonym zastępom druzgocącą klęskę. Ich rozproszone resztki powracają w głąb Azji i Europa staje się wolna.

Jak podporządkowanie na okres półwiecza azjatyckim barbarzyńcom nastąpiło wskutek wzajemnej separacji państw myślących tylko o swoich partykularnych interesach narodowych, tak imponujące wyzwolenie osiągnięte zostaje dzięki międzynarodowej organizacji: zjednoczonych sił całej europejskiej ludności. Naturalnym następstwem tego oczywistego faktu jest to, że stary, tradycyjny ustrój oddzielnych narodów traci powszechnie znaczenie i prawie wszędzie znikają ostatnie pozostałości starych monarchistycznych instytucji. Europa w dwudziestym pierwszym wieku stanowi związek mniej lub więcej demokratycznych państw – europejskie stany zjednoczone. Rozwój kultury zewnętrznej, nieco zahamowany wskutek mongolskiego najazdu i walki wyzwoleńczej, nabrał znowu żywego tempa.

Natomiast sprawy zaprzątające wewnętrzną świadomość – problem życia i śmierci, ostatecznego losu świata i człowieka – dodatkowo powikłane w wyniku nowych badań i odkryć fizjologicznych i psychologicznych, pozostają nadal nie rozwiązane. Następuje tylko jeden, doniosły fakt negatywny: ostateczny upadek teoretycznego materializmu. Wyobrażenie o świecie jako systemie tańczących atomów i o życiu jako rezultacie mechanicznego nagromadzenia najdrobniejszych zmian substancji – takie wyobrażenie nie mogło już zadowolić ani jednego myślącego umysłu. Ludzkość na zawsze wyrosła z tych filozoficznych powijaków. Z drugiej strony wszakże staje się jasne, że, wyrosła ona również z dziecięcej zdolności do naiwnej, spontanicznej wiary. Takich pojęć, jak Bóg, który stworzył świat z niczego, itp., przestają uczyć już nawet w szkołach elementarnych. Wypracowany został pewien ogólny podwyższony poziom wyobrażeń o tych sprawach, poniżej którego nie może zejść żaden dogmatyzm. I kiedy ludzie myślący w swej ogromnej większości pozostają zupełnie niewierzący, to nieliczni wierzący stali się wszyscy z konieczności również myślącymi, spełniając zalecenie apostoła: „bądźcie dziećmi w sercu, ale nie w umyśle” (por. 1Kor 14,20).

Był w owym czasie pośród nielicznych wierzących spirytualistów pewien człowiek niezwykły – wielu nazywało go nadczłowiekiem – równie daleki od dziecięctwa umysłu jak i serca. Dzięki swojej genialności już w wieku trzydziestu trzech lat zasłynął on szeroko, jako wielki myśliciel, pisarz i działacz społeczny. Doświadczając w sobie samym ogromnej siły ducha, był niezmiennie przekonanym spirytualistą, a jasny umysł ukazywał mu zawsze prawdę, w którą należy wierzyć: dobro, Boga, Mesjasza. I wierzył w to, ale kochał tylko siebie samego. Wierzył w Boga, ale w głębi duszy mimo woli i instynktownie dawał pierwszeństwo przed Nim sobie.

Wierzył w Dobro, ale wszechwidzące oko Wieczności wiedziało, że człowiek ten pokłoni się złej mocy, skoro go ona tylko spróbuje przekupić – nie ułudą uczuć i niskich namiętności, nawet nie subtelną przynętą władzy, lecz jedynie poprzez bezgraniczną miłość własną. Zresztą ta miłość własna nie była ani nieświadomym odruchem ani szaleńczym uroszczeniem. Poza wyjątkową genialnością, urodą i szlachetnością również najwyższe znamiona wstrzemięźliwości, bezinteresowności i czynnej filantropii dostatecznie usprawiedliwiały, jak się zdawało, ogromną miłość własną tego wielkiego spirytualisty, ascety i filantropa. I czy można go winić za to, że tak hojnie Bożymi darami uposażony, ujrzał w nich szczególne znaki wyjątkowej dla siebie przychylności z góry i widział w sobie kogoś drugiego po Bogu, jedynego w swoim rodzaju syna Bożego?

Jednym słowem, uznał siebie za tego, kim w rzeczywistości był Chrystus. Ale ta świadomość swojej najwyższej godności uformowała się w nim nie jako jego moralny obowiązek wobec Boga i świata, lecz jako jego prawo i poczucie pierwszeństwa przed innymi, a głównie przed Chrystusem. Początkowo nie czuł nawet do Jezusa wrogości. Uznawał Jego mesjańską rolę i godność, ale tak naprawdę to widział w Nim tylko swojego największego poprzednika – czyn moralny Chrystusa i Jego absolutna jedyność były dla tego zamroczonego miłością własną umysłu niezrozumiałe. Rozumował on tak: „Chrystus przyszedł przede mną; ja jestem drugi; ale przecież to, co w porządku czasowym jest późniejsze, w istocie jest pierwsze. Przychodzę jako ostatni, u kresu dziejów, właśnie dlatego, że jestem doskonałym, ostatecznym zbawicielem. Ów Chrystus jest moim zwiastunem. Jego misją było poprzedzenie i przygotowanie mojego przyjścia”. I w tej myśli wielki człowiek dwudziestego pierwszego wieku odnosił do siebie to wszystko, co powiedziano w Ewangelii o drugim przyjściu, tłumacząc to przyjście nie jako powrót tegoż Chrystusa, lecz jako zastąpienie poprzedniego Chrystusa ostatecznym, to znaczy nim samym.

W tym stadium „przyszły człowiek” niewiele jeszcze przejawia cech charakterystycznych i oryginalnych. Przecież w podobny sposób patrzał na swój stosunek do Chrystusa na przykład Mahomet – mąż prawy, którego nie można obwiniać o jakąkolwiek złą intencję.

Wynosząc siebie ponad Chrystusa, człowiek ów uzasadnia to jeszcze takim rozumowaniem: „Chrystus, głosząc i urzeczywistniając w swoim życiu dobro moralne, naprawiał ludzkość, ja zaś jestem powołany do tego, aby być dobroczyńcą tej częściowo naprawionej, częściowo nie naprawionej ludzkości. Ja dam wszystkim ludziom wszystko co im potrzebne. Chrystus jako moralista dzielił ludzi na dobrych i złych, ja połączę ich za pomocą dóbr jednakowo potrzebnych dobrym i złym. Będę prawdziwym przedstawicielem tego Boga, który każe świecić swemu słońcu nad dobrymi i złymi, który spuszcza rosę na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Chrystus przyniósł miecz – ja przyniosę pokój. On groził ziemi strasznym sądem ostatecznym – ale przecież ostatecznym sędzią będę ja, a sąd mój będzie nie sądem prawdy, tylko sądem łaski. Będzie i prawda w moim sądzie, ale nie prawda odpłacająca, lecz prawda rozdzielająca. Wszystkich wyróżnię i każdemu dam według jego potrzeb.

I w takim oto nastroju ducha oczekuje on jakiegoś wyraźnego Bożego wezwania do dzieła ponownego zbawienia ludzkości, jakiegoś widmowego i zadziwiającego świadectwa, że jest on starszym synem, umiłowanym pierworodnym Boga. Czeka i karmi swoją jaźń świadomością swych nadludzkich cnót i talentów – przecież, jak było powiedziane, jest to człowiek o nienagannej moralności i niezwykłym geniuszu.

Wyczekuje dumny mąż sprawiedliwy najwyższej sankcji, aby rozpocząć zbawianie ludzkości – i nie może się doczekać. Minęło już trzydzieści lat, przechodzą jeszcze trzy lata. I oto błyska w jego głowie i przenika go do szpiku kości gorącym dreszczem myśl: „A jeśli?… A nuż to nie ja, tylko ten… Galilejczyk… A nuż nie jest On mym zwiastunem, lecz prawdziwym, pierwszym i ostatnim? Ale przecież w takim razie powinien być żyw… Gdzie On jest? A jeśli przyjdzie do mnie… teraz, tutaj… Co mu powiem? Przecież będę musiał oddać mu pokłon jak ostatni głupi chrześcijanin, jak jakiś rosyjski mużyk mamrocząc bez sensu: Panie Jezusie Chryste, zmiłuj się nade mną grzesznym, albo niczym polska baba paść krzyżem. Ja, świetlany geniusz, nadczłowiek. Nie, nigdy!” I w tym momencie w miejsce poprzedniego rozumnego, chłodnego szacunku dla Boga i Chrystusa rodzi się i rośnie w jego sercu najpierw jakaś zgroza, a potem kłująca i całe jego jestestwo ściskająca i dławiąca zazdrość oraz wściekła, pełna pasji nienawiść. „Ja, ja, a nie On! Nie ma Go wśród żywych, nie ma i nie będzie. Nie zmartwychwstał, nie, nie, nie! Zgnił, zgnił w grobie, zgnił jak ostatnia…” I z pianą na ustach, konwulsyjnymi skokami wybiega z domu, z ogrodu, i w głuchą, ciemną noc biegnie skalistą ścieżką… Pasja cichnie w nim i zastępuje ją głucha i ciężka jak skały, mroczna jak ta noc rozpacz. Zatrzymuje się nad stromym urwiskiem i słyszy daleko w dole niewyraźny szum płynącego po kamieniach potoku. Nieznośny żal ściska jego serce.

Nagle coś się w nim porusza. „Wezwać Go – zapytać, co mam robić?” I wśród mroku ukazuje mu się pełen łagodnego smutku obraz. „On się nade mną lituje… Nie, nigdy! Nie zmartwychwstał, nie zmartwychwstał!” I rzuca się z urwiska. Ale coś sprężystego, jakby słup wodny, utrzymuje go w powietrzu, czuje wstrząs, jakby rażony prądem elektrycznym, i jakaś siła odrzuca go wstecz. Na moment traci świadomość, a kiedy ją odzyskuje, klęczy w odległości kilku kroków od urwiska. Przed nim rysuje się jakaś promieniejąca fosforycznym zamglonym światłem postać, której dwoje oczu nieznośnym ostrym światłem przenika jego duszę…

A on widzi tych dwoje przenikliwych oczu i słyszy ni to w sobie, ni to z zewnątrz jakiś dziwny głos – głuchy, wręcz zdławiony, a zarazem wyraźny, metaliczny i całkowicie bezduszny, jakby pochodził z fonogramu. I głos ten mówi mu: „Synu mój umiłowany, w tobie całe moje upodobanie. Czemuś nie wybrał mnie? Dlaczego czciłeś tamtego, nędznego, i jego ojca? Jam bóg i ojciec twój. A tamten, ukrzyżowany nędzarz, jest obcy mnie i tobie. Nie mam innego syna prócz ciebie. Tyś jedyny, jedno rodzony, równy mnie. Miłuję cię i niczego od Ciebie nie żądam. I tak jesteś piękny, wielki, potężny. Czyń swoje dzieło w imię twoje, nie moje. Nie żywię ku tobie zazdrości. Miłuję cię. Niczego od ciebie nie potrzebuję. Tamten, którego uważałeś za boga, żądał od swego syna posłuszeństwa, i to posłuszeństwa bez granic – aż do śmierci krzyżowej – a kiedy był on na krzyżu, nie przyszedł mu z pomocą. Ja niczego od ciebie nie żądam, a pomogę ci. Dla ciebie samego, dla twej własnej wolności i wyższości i gwoli mojej czystej, bezinteresownej ku tobie miłości – pomogę ci. Przyjmij ducha mojego. Jak dawniej duch mój płodził cię w pięknie, tak teraz płodzi cię w mocy”. Przy tych słowach tajemniczej postaci usta nadczłowieka mimo woli rozchyliły się, dwoje przenikliwych oczu przybliżyło się tuż do jego twarzy i poczuł, jak ostry, lodowaty strumień wszedł weń i napełnił całe jego jestestwo. Jednocześnie poczuł w sobie niezwykłą moc, rześkość, lekkość i zapał. W tejże chwili jaśniejące oblicze i dwoje oczu nagle znikło, coś uniosło nadczłowieka ponad ziemię i zaraz opuściło go w jego ogrodzie, u drzwi domu1.

Następnego dnia nie tylko osoby odwiedzające wielkiego człowieka, ale nawet jego słudzy byli zdumieni jego osobliwym natchnionym jakimś wyglądem. Jeszcze bardziej by się wszakże zdumieli, gdyby mogli widzieć, z jaką nadnaturalną szybkością i łatwością pisał on, zamknąwszy się w swoim gabinecie swe znakomite dzieło pod tytułem „Otwarta droga do powszechnego pokoju i pomyślności”. Poprzednie utwory i poczynania społeczne nadczłowieka znajdowały surowych krytyków, którzy zresztą byli w większości ludźmi szczególnie religijnymi i dlatego pozbawionymi wszelkiego autorytetu – mówię przecież o czasie przyjścia Antychrysta – tak że niewielu tylko ich słuchało, kiedy wskazywali oni we wszystkim, co pisał i mówił „przyszły człowiek” znamiona zupełnie wyjątkowej, stężonej ambicji i pychy, braku prawdziwej prostoty szczerości i ciepła uczuć.

Ale swoim nowym dziełem zjednuje on sobie nawet niektórych spośród swoich dawnych krytyków i przeciwników. Utwór ten, napisany po wydarzeniu na urwisku, ujawnia w nim niespotykaną dotąd siłę geniuszu. Jest to coś wszechogarniającego i godzącego wszystkie sprzeczności. Łączą się tu szlachetny szacunek dla dawnych tradycji i symbolów z szerokim i śmiałym radykalizmem społeczno-politycznych postulatów i wskazań, nieograniczona wolność myśli z najgłębszym zrozumieniem dla wszelkiej mistyki, absolutny indywidualizm z gorącym oddaniem dobru wspólnemu, najwznioślejszy idealizm zasad przewodnich z pełną życiową konkretnością praktycznych rozwiązań. Wszystko to zaś jest połączone i powiązane ze sobą w sposób tak genialnie mistrzowski, że każdy jednostronny myśliciel czy działacz łatwo widzi i przyjmuje całość swoim indywidualnym aktualnym kątem widzenia, nie poświęcając niczego dla samej prawdy, nie wznosząc się dla niej ponad swoje ja, ani trochę nie rezygnując w istocie rzeczy ze swojej jednostronności, w niczym nic korygując błędności swoich poglądów i dążeń, niczym nie uzupełniając ich braków.

To zadziwiające dzieło zostaje natychmiast przełożone na języki wszystkich oświeconych i niektórych nieoświeconych narodów. Tysiące pism we wszystkich częściach świata przez cały rok pełne są reklam wydawniczych i zachwytów krytyki. Tanie edycje z portretami autora rozchodzą się w milionach egzemplarzy i cały kulturalny świat – a w owym czasie znaczy to niemal tyle co cała kula ziemska – pełen jest sławy tego niezrównanego, wielkiego, jedynego! Nikt nie ma wobec tego działa zastrzeżeń, każdemu bowiem wydaje się ono objawieniem całości prawdy. Wszystkiemu, co przeszłe, jest w nim oddana tak pełna sprawiedliwość, wszystko bieżące ocenione tak obiektywnie i wszechstronnie, a świetlana przyszłość tak sugestywnie i namacalnie zbliżona do teraźniejszości, że każdy mówi: „Oto jest to właśnie, co nam potrzebne, oto ideał, który nie jest utopią, oto zamysł, który nie jest chimerą”. I wspaniały pisarz nie tylko wszystkich fascynuje, ale jest każdemu przyjemny, tak, że spełniają się słowa Chrystusa: „Ja przyszedłem w imieniu Ojca mego, a nie przyjęliście mnie; przyjdzie kto inny w imieniu swoim i tego przyjmiecie (J 5,43). Przecież aby zostać przyjętym, trzeba być przyjemnym.

Co prawda niektórzy pobożni ludzie, gorąco chwaląc tę książko, próbują nieśmiało pytać, dlaczego nie ma w niej ani jednej wzmianki o Chrystusie, ale inni chrześcijanie od razu na to odpowiadają: „I chwała Bogu! Dość już w ubiegłych wiekach rozmaici niepowołani, a żarliwi apologeci zbanalizowali wszystko, co święte, i teraz naprawdę religijny pisarz musi być bardzo ostrożny. Skoro treść dzieła jest przeniknięta prawdziwie chrześcijańskim duchem czynnej miłości i wszechogarniającej życzliwości to czegóż jeszcze więcej chcecie?” I wszyscy się z tym zgadzają. Wkrótce po pojawieniu się „Otwartej drogi”, która uczyniła swego autora najbardziej popularnym ze wszystkich ludzi, jacy kiedykolwiek żyli na świecie, miało się odbyć w Berlinie międzynarodowe zgromadzenie założycielskie związku państw europejskich. Związek ten, ustanowiony po szeregu zewnętrznych i domowych wojen, które były związane z wyzwoleniem od jarzma mongolskiego i poważnie zmieniły mapę Europy, narażony był na niebezpieczeństwo konfliktów – już nie między narodami, ale między politycznymi i społecznymi partiami.

Koryfeusze wspólnej polityki europejskiej, należący do potężnego bractwa masońskiego odczuwali brak wspólnej władzy wykonawczej. Osiągnięta z takim trudem jedność europejska mogła się lada chwila ponownie rozpaść. W radzie związkowej, czyli światowym zarządzie (Comité premanent universel), nie było zgody, ponieważ nie wszystkie miejsca udało się obsadzić prawdziwymi, wtajemniczonymi w sprawę masonami. Niezależni członkowie zarządu zawierali między sobą odrębne porozumienia i cała sytuacja groziła nową wojną. Wówczas „wtajemniczeni” postanowili utworzyć jednoosobową władzę wykonawczy z dostatecznym zakresem pełnomocnictw. Głównym kandydatem był tajny członek bractwa – „przyszły człowiek”.

Był on jedyną osobą o wielkiej wszechświatowej sławie. Będąc z zawodu wyszkolonym artylerzystą, a z pozycji społecznej wielkim kapitalistą, miał wszędzie przyjacielskie powiązania z kręgami finansowymi i wojskowymi. W innej, mniej oświeconej epoce przemawiałyby przeciwko niemu okoliczność, że pochodzenie jego okryte było głębokim mrokiem niejasności. Jego matka, kobieta raczej lżejszych obyczajów, była doskonale znana obu ziemskim półkulom, ale dość wiele różnych osób miało jednakowy powód uważać się za jego ojców. Okoliczności te naturalnie nie mogły mieć żadnego znaczenia dla wieku tak postępowego, że aż wypadło mu być ostatnim. „Przyszły człowiek” niemal jednomyślnie został wybrany dożywotnim prezydentem europejskich stanów zjednoczonych. A kiedy pojawił się na trybunie w całym blasku swojej nadludzkiej młodej urody i siły i w natchnionych pięknych słowach przedstawił swój uniwersalny program, zafascynowane i urzeczone zgromadzenie w porywie entuzjazmu bez głosowania postanowiło okazać mu najwyższą cześć, wybierając go imperatorem rzymskim. Kongres zakończył się wśród powszechnego uniesienia, a wielki wybraniec wydał manifest zaczynający się od słów: „Narody świata! Pokój mój daję wam!”, a kończący się tak: „Narody świata! Spełniły się obietnice! Wieczny powszechny pokój nastał. Wszelka próba jego zakłócenia spotka się natychmiast z bezwzględnym i skutecznym przeciwdziałaniem. Odtąd bowiem – jest na ziemi jedna centralna władza, silniejsza od wszystkich pozostałych władz – każdej z osobna i razem wziętych. To wszechpotężna, nad wszystkim górująca władza należy do mnie pełnomocnego wybrańca Europy, imperatora wszystkich jej sił. Prawo międzynarodowe ma wreszcie brakującą mu dotychczas sankcję. I odtąd żadne państwo nie odważy się powiedzieć: wojna, kiedy ja mówię: pokój. Narody świata – pokój wam!”

Manifest ten miał pożądany skutek. Wszędzie poza Europą, szczególnie w Ameryce, powstały silne partie imperialistyczne, które zmusiły swoje państwa, aby te na różnych warunkach przyłączyły się do europejskich stanów zjednoczonych pod zwierzchnią władzą rzymskiego imperatora. Pozostawały jeszcze niezawisłe plemiona i ich naczelnicy gdzieś tam w Azji i Afryce. Imperator na czele niewielkiej, ale doborowej armii, złożonej z rosyjskich, niemieckich, polskich, węgierskich i tureckich pułków, urządza wojenną przechadzkę od wschodniej Azji po Maroko i bez większego przelewu krwi podporządkowuje sobie niesfornych. We wszystkich krajach tych dwóch części świata ustanawia swoich namiestników spośród wykształconych po europejsku i oddanych sobie tamtejszych wielmożów. We wszystkich krajach pogańskich zwyciężona i urzeczona ludność ogłasza go najwyższym bogiem. W ciągu jednego roku powstaje monarchia wszechświatowa we właściwym i ścisłym znaczeniu tego słowa. Korzenie wojny zostają ze szczętem wyrwane. Powszechna liga pokoju zbiera się po raz ostatni i ogłosiwszy entuzjastyczny panegiryk na cześć wielkiego anioła pokoju rozwiązuje się, uznając się za niepotrzebną. W nowym roku swojego panowania rzymski i wszechświatowy imperator wydaje nowy manifest: „Narody świata! Obiecałem wam pokój i dałem go wam. Ale nie ma uroku pokój bez dobrobytu. Komu w czas pokoju grozi nieszczęście nędzy, temu i pokój nie daje radości. Przyjdźcież do mnie teraz wszyscy, którzy cierpicie głód i chłód, a ja was nasycę i ogrzeję”. A potem ogłasza prostą i powszechną reformę społeczną, której projekt był już zarysowany w jego dziele i już tam zachwycił wszystkie szlachetne i trzeźwe umysły. Teraz dzięki skupieniu w swoich rękach światowych finansów i kolosalnych majątków rolnych może on zrealizować tę reformę zgodnie z życzeniem ubogich, a bez namacalnej krzywdy dla bogatych. Każdy zaczyna otrzymywać według swoich zdolności, a każda zdolność według swego trudu i zasług.

Nowy władca ziemi był przede wszystkim litościwym filantropem – i nie tylko filantropem, lecz także filozofem. Sam będąc wegetarianinem, zakazał wiwisekcji, wprowadził surowy nadzór nad rzeźniami i popierał na wszelkie sposoby towarzystwa opieki nad zwierzętami. Ważniejsze od tych szczegółów było trwałe ustanowienie w całym świecie najbardziej podstawowej równości: była to równość powszechnej sytości. Dokonało się to w drugim roku jego panowania. Problem socjalno-ekonomiczny został ostatecznie rozwiązany.

Kiedy wszakże sytość jest pierwszym pragnieniem głodnych, to sytym chce się jeszcze czegoś innego. Nawet syte zwierzęta pragną zazwyczaj nie tylko spać, ale i bawić się. Tym bardziej społeczeństwo ludzkie, które zawsze post panem żądało cicenses.

Imperator-nadczłowiek rozumie, co potrzebne jest jego masom. W owym czasie przybywa do niego do Rzymu z Dalekiego Wschodu wielki cudotwórca, spowity w gęsty obłok osobliwych zdarzeń i przedziwnych legend. Według pogłosek, szerzących się wśród neobuddystow, jest on boskiej prowieniencji: ma pochodzić od boga Suri i jakiejś rzecznej nimfy.

Cudotwórca ten, imieniem Apoloniusz, człowiek niewątpliwie genialny, pół-Azjata i pół-Europejczyk, biskup katolicki in partibus infidelium, w zadziwiający sposób łączy w sobie zdolność operowania najnowszymi wnioskami i technicznymi zastosowaniami zachodniej nauki ze znajomością i umiejętnością posługiwania się tym wszystkim, co jest rzeczywiście godne uwagi i znaczące w tradycyjnej mistyce Wschodu. Rezultaty takiego połączenia są zdumiewające. Apoloniusz dochodzi między innymi do półnaukowej, półmagicznej sztuki przyciągania i kierowania według swojej woli elektryczności atmosferycznej i wśród ludzi mówi się, że sprowadza on ogień z nieba (por. Ap 13,13). Zresztą, podniecając fantazję tłumu rozmaitymi i przedziwnymi sztuczkami, nie nadużywa on do czasu swojej mocy dla jakichś szczególnych celów.

Otóż człowiek ten przychodzi do wielkiego imperatora i składa mu pokłon jak prawdziwemu synowi Bożemu, oświadcza, że w tajemnych księgach Wschodu znalazł wyraźne przepowiednie o nim, imperatorze, jako o ostatecznym zbawicielu i sędzim wszechświata, i oddaje mu na służbę siebie i całą swoja sztukę. Urzeczony nim imperator przyjmuje, go jak dar z góry zesłany i ozdobiwszy wspaniałymi tytułami już się z nim nie rozłącza. I oto narody świata, obsypane przez swego władcę dobrodziejstwami, oprócz powszechnego pokoju, oprócz powszechnej sytości zyskują jeszcze możliwość ciągłego radowania się najrozmaitszymi i najbardziej nieoczekiwanymi cudami i znakami. Dobiegł końca trzeci rok panowania nadczłowieka.

Po szczęśliwym rozwiązaniu problemu politycznego i słonecznego pojawiła się kwestia religijna. Podniósł ją sam imperator – najpierw w odniesieniu do chrześcijaństwa. W owym czasie chrześcijaństwo znajdowało się w takiej oto sytuacji: Przy bardzo znacznym ilościowym spadku swego stanu posiadania – na całej kuli ziemskiej pozostało nie więcej niż czterdzieści pięć milionów chrześcijan – podniosło się ono i wzmocniło moralnie, zyskując na jakości, to co traciło na ilości. Ludzi, nie związanych z chrześcijaństwem żadną więzią duchową, nie zaliczano już do chrześcijan. Poszczególne wyznania skurczyły się dość równomiernie, tak że zachował się między nimi w przybliżeniu poprzedni stosunek ilościowy. Co się zaś tyczy wzajemnych uczuć, to wprawdzie dawna wrogość nie ustąpiła miejsca całkowitemu pojednaniu, ale jednak znacznie się złagodziła, a sprzeczności utraciły swoją dawniejszy ostrość.

Papiestwo już dawno było wygnane z Rzymu po dłuższej tułaczce znalazło schronienie w Petersburgu – pod warunkiem, że będzie się powstrzymywać od propagandy tutaj i wewnątrz kraju. W Rosji uległo ono znacznemu uproszczeniu. Nie zmieniając w istotny sposób koniecznego składu swoich kolegiów i oficjów, musiało uduchowić charakter ich działalności, a także zredukować do minimum swój pompatyczny rytuał i ceremoniał. Różne dziwne i gorszące zwyczaje, chociaż formalnie nie zniesione, same z siebie wyszły z użycia. We wszystkich innych krajach, zwłaszcza w Ameryce Północnej, hierarchia katolicka miała jeszcze wielu przedstawicieli o silnej woli, niezmożonej energii i niezależnej pozycji, którzy mocniej niż poprzednio zwarli szeregi Kościoła katolickiego i podtrzymywali jego międzynarodowe, kosmopolityczne znaczenie.2

Co się tyczy protestantyzmu, na którego czele nadal stały Niemcy – zwłaszcza po ponownym zjednoczeniu znacznej części Kościoła anglikańskiego z katolickim – to oczyścił się on ze swych skrajnych tendencji negatywnych, których stronnicy otwarcie przeszli w szeregi ludzi religijnie indyferentnych i niewierzących. W Kościele ewangelickim pozostali tylko szczerze wierzący. Na ich czele stały osoby, u których rozległa wiedza łączyła się z głęboką religijnością i coraz usilniejszym dążeniem do tego, aby odrodzić sobie obraz dawnego, autentycznego chrześcijaństwa. Rosyjskie prawosławie po zmianie oficjalnej sytuacji Cerkwi wskutek wydarzeń politycznych straciło wprawdzie wiele milionów swoich pozornych, nominalnych wyznawców, ale za to doznało radości zjednoczenia z najlepszą częścią starowierców, a nawet z licznymi sekciarzami o nastawieniu pozytywno religijnym. Ta odnowiona Cerkiew, nie wzrastając liczebnie, poczęła rosnąć w siłę ducha, którą wykazała szczególnie w swojej wewnętrznej walce z rozplenionymi w narodzie i społeczeństwie skrajnymi sektami, nie pozbawionymi elementów demonicznych i satanicznych.

W ciągu pierwszych dwóch lat nowego panowania wszyscy chrześcijanie, przestraszeni i zmęczeni ciągiem niedawnych rewolucji i wojen, odnosili się do nowego władcy i jego pokojowych reform po części z życzliwym wyczekiwaniem, po części ze zdecydowaną sympatią, a nawet gorącym entuzjazmem. Ale w trzecim roku, z chwilą pojawienia się wielkiego maga, u wielu prawosławnych, katolików i ewangelików poczęło się rodzić poważne zaniepokojenie i niechęć. Poczęto uważniej czytać i żywo komentować teksty ewangeliczne i apostolskie mówiące o księciu tego świata i o Antychryście.

Po pewnych oznakach imperator domyślił się nadciągającej burzy i postanowił co rychlej rzecz wyjaśnić. W początkach czwartego roku panowania wydaje manifest do wszystkich swoich wiernych chrześcijan bez różnicy wyznania, zapraszając ich, aby wybrali lub wyznaczyli swoich pełnomocnych przedstawicieli na sobór powszechny, który odbędzie się pod jego przewodnictwem. Rezydencja została w tym czasie przeniesiona z Rzymu do Jerozolimy. Palestyna stanowiła wtedy autonomiczną prowincję, zasiedloną i zarządzaną głównie przez Żydów.

Jerozolima była niezależna i stała się miastem imperialnym. Chrześcijańskie świątynie pozostały nietknięte, ale na całej rozległej terasie Haram asz-Szarif, od Birkat Isra'il i dzisiejszych koszar z jednej strony po meczet al-Aqsa i „stajnie Salomona” z drugiej, wzniesiono jedną ogromną budowlę, mieszczącą w sobie oprócz dwóch starych niewielkich meczetów – obszerną świątynię „imperialną” dla jedności wszystkich kultów oraz dwa wspaniałe pałace imperatorskie z bibliotekami, muzeami i oddzielnymi pomieszczeniami do prób i ćwiczeń magicznych.

W tej pół-świątyni, pół-rezydencji miał być czternastego września3 otwarty sobór powszechny. Ponieważ wyznanie ewangelickie nie ma we właściwym sensie tego słowa stanu kapłańskiego, przeto katoliccy i prawosławni hierarchowie zgodnie z życzeniem imperatora, aby nadać przedstawicielstwu wszystkich gałęzi chrześcijaństwa jakiś jednorodny charakter, postanowili dopuścić do udziału w soborze pewną liczbę swoich świeckich wiernych, znanych z pobożności i oddania sprawie Kościoła. Skoro zaś dopuszczeni zostali świeccy, to nie można było wykluczyć niższego duchowieństwa – zakonnego i nie zakonnego. Tym sposobem ogólna liczba uczestników soboru przekraczała trzy tysiące osób, a około pół miliona chrześcijańskich pielgrzymów wypełniło Jerozolimę i całą Palestynę.

Wśród ojców soborowych wyróżniało się szczególnie trzech. Po pierwsze, papież Piotr II, zgodnie z prawem stojący na czele katolickiej części członków soboru. Jego poprzednik umarł w drodze na sobór i zebrane w Damaszku konklawe jednogłośnie wybrało kardynała Szymona Barioniniego4, który przyjął imię Piotr. Był to człowiek prostego pochodzenia, z prowincji neapolitańskiej, a zasłynął jako kaznodzieja z karmelitańskiego zakonu, mający znaczne zasługi w walce z pewną rozpowszechnioną w Petersburgu i jego okolicach sektą sataniczną, która zwodziła nie tylko prawosławnych, ale i katolików. Mianowany arcybiskupem mohylewskim, a później także kardynałem, był on z góry przewidziany na stolicę papieską. Był człowiekiem pięćdziesięcioletnim, średniego wzrostu i krzepkiej budowy, z przystojną twarzą, garbatym nosem i gęstymi brwiami. Cechowały go gorące serce i energia, mówił z żarem, zamaszyście przy tym gestykulując, i bardziej słuchaczy porywał, niż przekonywał. Do władcy świata nowy papież żywił nieufność i niechęć, zwłaszcza od chwili, kiedy jego nieżyjący poprzednik, wyjeżdżając na sobór, uległ naleganiom imperatora i mianował kardynałem kanclerza imperium i wielkiego światowego maga, egzotycznego biskupa Apoloniusza, którego Piotr uważał za wątpliwego katolika, a niewątpliwego oszusta.

Rzeczywistym, choć nieoficjalnym przywódcą prawosławnych był starzec Jan, bardzo znany wśród rosyjskiego ludu. Chociaż oficjalnie uważany za biskupa w stanie spoczynku, nie mieszkał jednak w żadnym klasztorze, lecz stale wędrował w różnych kierunkach. Krążyły o nim rozmaite legendy. Niektórzy zapewniali, że jest to zmartwychwstały Fiodor Kuźmicz, czyli imperator Aleksander, urodzony przed około trzema wiekami5. Inni posuwali się dalej i twierdzili, iż jest to prawdziwy starzec Jan, tzn. apostoł Jan Teolog, który nigdy nie umarł, a w ostatnich czasach pojawił się otwarcie (por. J 21,22.23). On sam nie mówił nic o swoim pochodzeniu ani o swojej młodości. Obecnie był to bardzo wiekowy, ale rześki staruszek z żółknącą, a nawet zieleniejącą bielą kędziorów i brody, wysokiego wzrostu i szczupłej postaci, ale z pełnymi i lekko różowawymi policzkami, żywymi, błyszczącymi oczami i wzruszająco dobrym wyrazem twarzy i głosem; przyodziany był zawsze w habit i płaszcz zakonny.

Na czele ewangelickich uczestników soboru stał najbardziej uczony niemiecki teolog, profesor Ernst Pauli6 – niewielkiego wzrostu chudy staruszek z ogromnym czołem, spiczastym nosem i gładko wygolonym podbródkiem. Jego oczy odznaczały się jakimś szczególnym, srogo-dobrodusznym spojrzeniem. Co chwilę zacierał on ręce, kręcił głową, unosił groźnie brwi i wydymał wargi; błyskając przy tym oczami, ponuro wydawał z siebie urywane dźwięki: So! nun! ja! so also! Ubrany był uroczyście – w biały halsztuk i długi pastorski surdut z jakimiś znaczkami orderowymi.

Otwarcie soboru było imponujące. Dwie trzecie ogromnej świątyni poświęconej „jedności wszystkich kultów” były zapełnione ławami i innymi siedzeniami dla członków soboru, jedna trzecia była zajęta przez wysokie podium, gdzie oprócz tronu imperatora i drugiego – niżej, dla wielkiego maga, a zarazem kardynała i kanclerza imperium – znajdowały się z tyłu fotele dla ministrów, dworzan i sekretarzy dworu, a z boku długie rzędy krzeseł o nie znanym przeznaczeniu. Na chórze umieszczono orkiestry, a na sąsiadującym ze świątynią placu ustawiono dwa pułki gwardyjskie i baterię armat dla oddania salw honorowych. Ojcowie soborowi odprawili już swoje nabożeństwa w różnych kościołach i otwarcie obrad miało mieć charakter całkowicie świecki. Kiedy wszedł imperator z wielkim magiem i orkiestra zagrała „marsza zjednoczonej ludzkości”, będącego międzynarodowym hymnem imperium, wszyscy uczestnicy soboru powstali z miejsc i machając kapeluszami, po trzykroć głośno zakrzyknęli: Vivat! Ura! Hoch!

Imperator, stojąc obok tronu, wyciągnął rękę gestem majestatycznej łaskawości i przemówił głosem o dźwięcznym i przyjemnym brzmieniu: „Chrześcijanie wszystkich kierunków! Umiłowani moi poddani i bracia! Od początku mego panowania, któremu Najwyższy błogosławił takimi wspaniałymi, pięknymi sukcesami, ani razu nie miałem powodu być z was niezadowolonym; zawsze spełnialiście swój obowiązek wobec wiary i sumienia. Ale to mi nie wystarcza. Moja szczera miłość do was, umiłowani bracia, domaga się wzajemności. Pragnę, abyście nie z poczucia obowiązku, lecz powodowani serdeczną miłością uznali mnie za swojego ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin