Steel Danielle - Zatrzymane chwile.pdf

(1674 KB) Pobierz
DANIELLE STEEL
DANIELLE STEEL
ZATRZYMANE CHWILE
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Niezmordowanie pociąg sunął w głąb włoskich ciemności, koła rytmicznie turkotały na
szynach. W pociągu wszędzie tłoczyli się nędznie przyodziani handlarze, grube chłopki z chudymi
dziećmi, nędznie przyodziane handlarki i hordy amerykańskich żołnierzy. Pachniało stęchlizną,
smutkiem, jak w domu nie sprzątanym, nie wietrzonym od lat, a ponadto zmęczeniem ciał od
dawna nie mytych, nie zadbanych, nie kochanych. A przecież nikomu na myśl nie przyszło, że
można by otworzyć okno. Nikt by się nie odważył. Stare kobiety wrzeszczałyby jak napadnięte,
gdyby nagle owionęło je ciepłe nocne powietrze. Poczułyby się wprost znieważone. Wszystko je
denerwowało. I przecież nie bez powodu. Były wyczerpane. Były chore. Były tak długo nękane
głodem, zimnem, gorącem i strachem. Miały za sobą piekło czteroletniej wojny. Ale wojna się
skończyła. Trzy miesiące po wojnie minęły teraz, w sierpniu 1945 roku. Pociąg sunął
niezmordowanie już dwie, zdawałoby się nie mające kresu, doby.
Serena wsiadła do tego pociągu w Paryżu i nie odzywając się do nikogo ani słowem
przejechała przez Francję, Szwajcarię i część Włoch. Dojeżdżam... dojeżdżam... dojeżdżam...
turkotały koła na szynach, gdy na pół leżała skulona w kącie przedziału, z oczami zamkniętymi, z
twarzą przyciśniętą do szyby. Zmęczona. Boże, okropnie zmęczona. I obolała. Nawet ręce ją bolały
od obejmowania się, jak gdyby dla rozgrzewki, chociaż upał w pociągu panował nieznośny. Długie
jasne włosy zmierzwiły jej się na spoconym karku. Pociąg zaczął zwalniać i po paru minutach
zatrzymał się, a ona siedziała nadal nieruchomo. Może wysiąść, bodaj tylko na chwilę, przejść się,
żeby rozruszać zdrętwiałe nogi? Była w podróży od dziewięciu dni, od wieków całych i jeszcze nie
dotarła do domu.
Wciąż o domu myślała, wspomnienia opadały ją raz po raz. Z trudem powstrzymywała
okrzyk radości, gdy jadąc przez Alpy pojęła, że jest z powrotem we Włoszech. Ale to dopiero
początek. Wolno otworzyła oczy w łunie świateł dworca i znów się upomniała: to dopiero
początek, bo właściwie ta podróż jeszcze się nie rozpoczęła. Rozpocznie się o którejś godzinie
jutro, kiedy już dojadę, i zobaczę, i dowiem się... wreszcie.
Wyprostowała się sennie, wyciągnęła swe smukłe nogi pod siedzenie naprzeciwko.
Siedziały tam i spały dwie staruszki, jedna szczuplutka, druga opasła i między nimi wciśnięte
wychudzone dziecko, jak żałosny płat różowego mięsa pomiędzy czerstwą bułką paryską i krągłym
bochenkiem czerstwego chleba. Popatrzyła na tę trójkę obojętnie. Nic nie dałoby się wyczytać w jej
szmaragdowozielonych oczach, niewiarygodnie pięknych, ale zimnych, z ledwie tylko tlącą się w
nich znikomą odrobiną ciepła. Miały jednak w sobie coś intrygującego - drzwi do duszy szczelnie
zamknięte, tak że nie można było zobaczyć nic poza doskonałością rysów arystokratycznej twarzy,
cerą jak podświetlony biały marmur. Jej młodość i uroda nie wabiły, nie przyzywały, dziwnie
lodowate. Całą czułość i wrażliwość tej dziewczyny maskował wypracowany dystans.
- Scuzi - szepnęła Serena przechodząc na palcach obok śpiących staruszek i dalej po nogach
chrapiącego staruszka. Uważała, że to podle z jej strony, ale chwilami miała naprawdę dosyć
starych ludzi. Odkąd przyjechała do Europy, co krok widziała starych i starych - czy tylko tacy
zostali? Starzy i garstka dzieci, które brykały idiotycznie, popisywały się przed amerykańskimi
żołnierzami. Jedynie ci żołnierze byli młodzi. Amerykanie w jasnobrunatnych mundurach, parada
promiennych uśmiechów, zdrowych zębów, błysków oczu. Mrowie ich, widok wystarczający
chyba do końca życia. I nieistotne, po czyjej są stronie - rozmyślała. Należą do wojny. Jaką więc
różnicę sprawia kolor mundurów? Czarne czy brązowe, czy zielone, czy... fioletowe, jeśli już o to
chodzi, czy szkarłatne... czy turkusowe. Popuściła wodze fantazji w ciepłym nocnym powietrzu na
peronie. Popatrzyła, jak strumienie amerykańskich mundurów kaskadami wylewają się z pociągu, i
odwróciła się do nich tyłem. Ale i tak słyszała głosy tych żołnierzy: rozmowy, śmiechy w ciszy
późnej nocy przerywanej zgrzytaniem i szczękaniem metalu wagonów.
- Papierosa? - Zobaczyła czyjąś rękę przysłaniającą jej pole widzenia, chociaż tak
wymownie odwróciła się plecami.
Zaskoczona potrząsnęła głową, zgarbiła się, jak gdyby wciąż jeszcze musiała się chronić,
nie inaczej niż przed laty.
Wyczuwało się w Serenie jakąś ranę, pomimo jej młodości i wspaniale rozkwitłej urody,
coś rozbitego, uszkodzonego, może raz na zawsze. Odnosiło się wrażenie, że dźwiga jakiś straszny
ciężar, udręczona prawie nie do wytrzymania.
A przecież nic w jej powierzchowności nie świadczyło o tym. Oczy miała czyste, twarz
idealnie gładką. Nawet w swej pomiętej, brzydkiej sukience prezentowała się imponująco. Tylko
przyglądając się bardziej wnikliwie musiało się zauważyć tę udrękę. Tak właśnie przyjrzał jej się
jeden z Amerykanów i teraz, gdy zaciągnął się ostatni raz dymem papierosa i upuścił niedopałek na
peron, mimo woli znów skierował na nią wzrok. Boże, jaka ładna! Jasnoblond włosy wymykają się
spod ciemnozielonego bawełnianego szalika, zawiązanego na głowie po chłopsku, ale nie
przekonująco. Ta dziewczyna nie może uchodzić za chłopkę, w cokolwiek byłaby ubrana.
Zdradzają postawa, zdradzają ruchy, wdzięk młodej gazeli. Jest w niej coś prawie zbyt pięknego.
Prawie boli jej widok, gdy się patrzy na nią za długo bez przerwy. I ten sprany ciuch na niej...
wprost żenujący. Aż by się chciało klepnąć ją w ramię i zapytać: dlaczego tak się przebrałaś, co
robisz tutaj, w ścisku, wśród mętów z zatłoczonego pociągu? I następnie: skąd przybyłaś? Dokąd
jedziesz? Dlaczego wyraz oczu masz taki daleki?
Stojąc na peronie w tę ciepłą noc Serena nie sugerowała żadnej odpowiedzi. Po prostu stała
tam, strzelista, bardzo wysoka i smukła, młoda w pogniecionej bawełnianej sukience. Spojrzała na
głębokie załamania taniej tkaniny i obciągnęła sukienkę długą, delikatną ręką. Od razu nasunęło się
wspomnienie. Mama... Mama... wypielęgnowana dłoń wygładzająca dół sukni... białej, jedwabnej...
na przyjęciu w ogrodzie palazzo... Przez chwilę z zaciśniętymi powiekami odpychała myśl.
Musiała robić to często. Ale wspomnienia nadal się nasuwały.
Otworzyła oczy i zobaczyła, że jeden z żołnierzy uporczywie patrzy na nią, więc pobiegła z
powrotem do pociągu. Zdawałoby się, że przed czymś ucieka - aż zastanowił się przed czym, gdy
po stopniach weszła do wagonu z rozmachem pełnym wdzięku, jak gdyby dosiadała wspaniałego
wierzchowca, żeby pogalopować w noc. Dopóki nie zniknęła mu z oczu, patrzył na jej wysoką,
smukłą, pięknie wyprostowaną postać. Cóż za nadzwyczajny wdzięk wytworności. Wielka dama
-myślał żołnierz. I nie mylił się.
- Scuzi - znów szepnęła wracając na swoje miejsce w przedziale. Usiadła, westchnęła cicho,
znów oparła głowę, ale pomimo zmęczenia tym razem nie próbowała zasnąć. Jakże spać teraz? Już
za kilka godzin dojedzie... za kilka godzin... za kilka godzin. Pociąg ruszył, podchwycił ten refren,
gdy wpatrywała się w ciemność za oknem. Czuła sercem, duszą, nawet kośćmi, że cokolwiek się
stało, przecież wróciła i przynajmniej będzie w domu. Samo to, że słyszy wokoło włoski język,
sprawiało ulgę.
Za oknem przelatywały po ciemku spokojne okolice swojskie, przynależne do niej nawet
teraz, po bez mała czterech latach życia wśród zakonnic, w klasztorze na północy stanu Nowy Jork.
Aby się znaleźć w Ameryce, odbyła przed czterema laty podróż, zdawało jej się nie mającą końca,
tak samo jak ta powrotna. Najpierw z babcią i Flaviem, jednym z nielicznych służących, którzy
zostali, przedostała się przez granicę do Ticino. Tam, we włoskiej części Szwajcarii, czekały na
nich cztery kobiety: dwie uzbrojone przewodniczki i dwie zakonnice. I właśnie tam musiała
pożegnać się z babcią, płacząc niepohamowanie, tuląc się do babci ostatni raz, mocno, z całej siły, i
błagając, żeby jej pozwoliła zostać. Tyle już utraciła dwa lata wcześniej w Rzymie... Nie mogła
znieść myśli o tym, gdy w chłodnym powietrzu włoskich Alp stała w serdecznych objęciach
babci... po raz ostatni. „Pojedziesz z nami, Sereno, i będziesz bezpieczna”. Wszystko zgodnie z
planem starannie ułożonym już prawie miesiąc wcześniej. Ameryka. Tak strasznie daleko. „To się
skończy i wrócisz do domu”.
To się skończy... ale kiedy? Tam w Alpach Serenie wydawało się, że to trwa całe życie,
wieczność. Miała wtedy czternaście lat, a za sobą już dwa długie lata tej wojny, i żałoby, i lęku.
Nie tyle nawet lęku własnego, ile wszystkich wokoło. Dorośli lękali się nieustannie, żyjąc pod
terrorem Mussoliniego. Dzieci z początku próbowały udawać, że ich to nie obchodzi. Ale to
musiało obchodzić każdego. Wcześniej czy później wydarzenia każdego dopadały. Wcześniej czy
później to chwytało za gardło i dusiło, jak gdyby miało zadusić na śmierć.
Serena wciąż pamiętała takie uczucie. Widziała, jak jej ojca wywlekają z domu ludzie
Mussoliniego... widziała, jak ojciec powstrzymuje krzyk, usiłuje być dzielny, usiłuje bezradnie,
wzrokiem chronić swoją żonę. Potem słyszała okropne odgłosy znęcania się nad nim na dziedzińcu
palazzo i straszliwe krzyki, których w końcu nie zdołał powstrzymać. Wówczas jednak go nie
zabili. Poczekali do następnego dnia i zastrzelili go razem z sześcioma innymi na dziedzińcu
Palazzo Venetia, gdzie Mussolini miał Kwaterę Główną. Matka Sereny była przy tym. Prosiła,
błagała, krzyczała i płakała, a ci żołnierze się śmiali. Principessa di San Tibaldo czołgała się
błagając, a ci mężczyźni w mundurach urągliwie się z nią drażnili. Jeden złapał ją za włosy,
pocałował brutalnie, splunął i cisnął ją na bruk. W parę minut później było już po wszystkim.
Ojciec Sereny stał zwiotczały przy słupie, do którego go przywiązano. Jej matka rozszlochana
podbiegła do niego i trzymała przez chwilę, zanim prawie jak dla zabawy ją też zastrzelili.
Dlaczego? Dlatego że oboje byli arystokratami. Dlatego że ojciec Sereny nienawidził
Mussoliniego. Włochy chorowały, zatrute szczególną trucizną, ekstraktem nienawiści, paranoi,
chciwości i lęku. W tej zgrozie brat obracał się przeciw bratu, nieraz mąż przeciw żonie. Stryj
Sereny obrócił się przeciw jej ojcu i to z dziwną pasją, której Serena nie mogła zrozumieć. Ojciec
uważał Mussoliniego za barbarzyńcę, bufona i głupca, stryj nie dopuszczał do żadnej różnicy zdań.
Na początku wojny Sergio di San Tibaldo stał się pieskiem pokojowym Mussoliniego. Za jego
sprawą Umberta aresztowano, bo brat twierdził, że Umberto jest niebezpieczny, niespełna rozumu i
ma powiązania z aliantami, co absolutnie nie było zgodne z prawdą. Rzeczywiście Sergio mógł
zyskać sporo, gdyby pozbył się starszego brata, więc się go pozbył. Jako młodszy syn odziedziczył
po ojcu tylko farmę w Umbrii, której od dzieciństwa nie cierpiał. I to bez prawa sprzedaży. Miał
korzystać z niej do końca życia i zostawić ją swoim dzieciom, czy też w braku takowych dzieciom
Umberta. A tymczasem, jak gdyby ku jego upokorzeniu, Umberto posiadał wszystko: prezencję,
wdzięk, tytuł, pieniądze, pałac będący siedzibą rodu od siedmiu pokoleń, dzieła sztuki, wysoką
pozycję i Graziellę - oczywiście to była ta ostatnia iskierka, by rozgorzała jego nienawiść do
starszego brata.
Sergio nienawidził ojca Sereny szczególnie jako męża Grazielli, bajecznej królowej elfów o
niewiarygodnie zielonych oczach i włosach niczym złocista przędza. Graziella była szczytem
wykwintu, kochał ją we wczesnej młodości, małą jeszcze dziewczynkę, gdy wszyscy razem
spędzali lato w Umbrii czy w San Remo, czy w Rapallo. I potem kochał ją zawsze. Ale ona zawsze
kochała Umberta. Wszyscy kochali Umberta. Wszyscy... a najbardziej Graziella.
W czasie pogrzebu w Santa Maria Maggiore szlochając Sergio zadawał sobie pytanie,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin