Smith Wilbur - 10 - Monsun.rtf

(2030 KB) Pobierz

                                Wilbur Smith

                                   

                                    Monsun

 

Dedykuję tę książkę mojej żonie Danielle Antomette,

której miłość od lat jest dla mnie niczym monsun, prawdziwy i niezmienny, nadający memu życiu kierunek

 

 

Trzej chłopcy wspinali się stromym wąwozem, biegnącym na tyłach kaplicy. Tu nie mógł ich zauważyć nikt z dworu ani ze stajni. Tom, jako najstarszy, jak zwykle szedł przodem, ale najmłodszy brat deptał mu po piętach, a kiedy przystanęli przy pierwszym zakolu strumienia za wioską, podjął dyskusję na nowo.

- Dlaczego ja zawsze muszę być kotem? Dlaczego nie mogę się też zabawić, Tom?

- Bo jesteś najmniejszy - odparł brat lordowskim tonem.

Przyglądał się uważnie małej osadzie, widocznej w prześwicie wąwozu. Z komina kuźni unosił się dym, na podwórku wdowy Evans łopotało na wietrze pranie, ale poza tym nie widział oznak życia. Była pełnia żniw; o tej porze dnia większość mężczyzn pracowała na polach ojca, a kobiety albo im pomagały, albo miały jakieś zajęcie we dworze.

Tom uśmiechnął się z satysfakcją, myśląc o nadchodzących wydarzeniach.

- Nikt nas nie zauważył - powiedział. A więc nikt nie doniesie na nich ojcu.

- To niesprawiedliwe. - Doriana nie tak łatwo było odwieść od tematu dyskusji. Z opadającymi na czoło miedziano-złotymi lokami wyglądał jak zagniewany cherubin. - Nigdy mi na nic nie pozwalasz.

- A kto ci pozwolił w zeszłym tygodniu puszczać swojego sokoła? - Natarł na niego Tom. - Kto ci wczoraj dał wystrzelić z muszkietu? Kto ci pozwolił posterować kutrem?

- No tak, ale...

- Żadne tam ale - przerwał mu Tom. - Kto tu jest w końcu kapitanem, co?

- Ty, Tom. - Widząc groźne spojrzenie brata, Dorian opuścił wzrok. - Ale ja...

- Możesz iść z Tomem zamiast mnie, jeśli chcesz - po raz pierwszy cichym głosem odezwał się Guy. - Ja mogę być kotem.

- Mogę, Guy? Naprawdę się zgadzasz?! - wykrzyknął radośnie Dorian. Kiedy się uśmiechał, jego uroda jaśniała w całej pełni, jak słońce, które właśnie wyjrzało zza chmur.

- Nie, nie zgadzam się - rzucił ostro Tom, odwracając się raptownie do swego bliźniaka. - Dorry to jeszcze dzieciuch. Nie może iść z nami. Ma siedzieć na dachu i koniec!

- Nie jestem żaden dzieciuch! - zaprotestował ze złością chłopiec. - Mam prawie jedenaście lat!

- Skoro nie jesteś, to pokaż nam swoje włosy na jajkach - rzucił mu wyzwanie Tom. Odkąd sam mógł pochwalić się pierwszym zarostem, uważał to za probierz męskości.

Dorian zignorował zaczepkę; nie mógł przeciwstawić imponującemu owłosieniu brata choćby marnego rudego puszku. Spróbował z innej beczki.

- Tylko bym sobie popatrzył, nic więcej - powiedział błagalnym tonem.

- Oczywiście. Popatrzysz sobie, ale z dachu. - Tom uciął dalszą dyskusję. - Chodźcie, bo się spóźnimy! - Zaczął się wspinać stromym jarem.

Obaj bracia poszli za jego przykładem, ociągając się... każdy z innej przyczyny.

- Przecież nikt nie przyjdzie - próbował jeszcze Dorian. - Wszyscy pracują. Nawet my powinniśmy pomagać w polu.

- Może przyjść Czarny Billy - rzucił Tom przez ramię.

Dźwięk tego imienia uciszył nawet Doriana. Czarny Billy był najstarszym z braci Courtneyów. Jego matkę, etiopską księżniczkę, sir Hal Courtney przywiózł ze swojej pierwszej wyprawy na tajemniczy kontynent afrykański. Oprócz żony z królewskiego rodu stał się wówczas właścicielem olbrzymich skarbów, zdobytych w walkach z Holendrami i poganami. Dzięki tej fortunie podwoił niemal obszar rodowych włości, a Courtneyowie dołączyli do najbogatszych posiadaczy ziemskich w hrabstwie Devon. Mogli się odtąd równać nawet z Grenville’ami.

William Courtney, dla młodszych braci Czarny Billy, kończył niedługo dwadzieścia cztery lata; był o osiem lat starszy od bliźniaków. Inteligentny i bezwzględny, przystojny na swój mroczny, wilczy sposób, dawał młodszym Courtneyom wszelkie powody ku temu, żeby się go bali i nienawidzili zarazem. Jego imię przejęło Doriana dreszczem i ostatnie pół mili wspinał się w milczeniu.

W końcu opuścili łożysko strumienia i przystanęli na krawędzi jaru, pod wielkim dębem, w którym wiosną uwiła gniazdo samica błotniaka. Tom usiadł i oparł się o pień drzewa, by złapać oddech.

- Jeżeli wiatr się utrzyma, rano możemy popływać na kutrze - powiedział, ściągając z głowy czapkę i ocierając rękawem pot z czoła. Czapkę zdobiło pióro krzyżówki, pierwszego ptaka, którego upolował jego sokół.

Rozejrzał się po okolicy. Rozpościerał się stąd widok na niemal połowę posiadłości Courtneyów - piętnaście tysięcy akrów łagodnych wzgórz i stromych wąwozów, lasów, pastwisk i pól uprawnych, rozciągających się aż po klifowe wybrzeże i graniczących z przedmieściami Plymouth. Tom nie podziwiał zbyt długo znanego mu doskonale krajobrazu.

- Pójdę zobaczyć, czy droga wolna - oznajmił, wstając. Nisko pochylony, podbiegł do otaczającego kaplicę kamiennego muru i wyjrzał zza niego ostrożnie.

Kaplicę zbudował jego pradziadek. Sir Charles Courtney dochrapał się szlachectwa w służbie Dobrej Królowej Elżbiety, gdy jako jeden z jej kapitanów wyróżnił się w walkach przeciwko armadzie Filipa hiszpańskiego. Święty przybytek kazał wznieść przed z górą stu laty na chwałę Boga i dla upamiętnienia działań floty angielskiej pod Calais. Podczas tej bitwy, która przyniosła mu tytuł lordowski, liczne hiszpańskie galeony stanęły w płomieniach i zostały wyrzucone na brzeg, a pozostałe rozpierzchły się w sztormach, które admirał Drakę nazwał „Wichrami Boga”.

Kaplica, zgrabny ośmioboczny budyneczek z szarego kamienia, zwieńczona była wysoką iglicą, którą przy dobrej widoczności dało się dostrzec aż z Plymouth, oddalonego o piętnaście mil. Tom, przeskoczywszy zwinnie mur, przemknął przez sad jabłoniowy pod okute żelazem dębowe drzwi budowli. Uchylił je odrobinę i nadstawił ucha. Panowała nieprzenikniona cisza. Wśliznął się do środka i podszedł do wewnętrznych drzwi.

Zajrzał do nawy. Wnętrze skąpane było w tęczowym świetle słońca, przesączającym się przez wysokie witrażowe okna. Te nad ołtarzem przedstawiały flotę Anglii w bitwie przeciwko Hiszpanom. Na płonące hiszpańskie statki spozierał z góry łaskawym okiem sam Bóg Ojciec.

Witraże nad głównym wejściem polecił wykonać ojciec Toma. Tym razem Anglicy zmusili do kapitulacji nie tylko Holendrów, lecz także hordy muzułmanów. Bitwie przyglądał się sir Henry, ze wzniesionym do góry mieczem i etiopską księżniczką u boku. Oboje odziani byli w półpancerze, a na ich tarczach widniał croix patte Zakonu Świętego Jerzego i Świętego Graala.

Kaplica była pusta. Przygotowania do ślubu Czarnego Bil-ly’ego, planowanego na przyszłą sobotę, jeszcze się nie rozpoczęły. Tom mógł wykorzystać to miejsce do swoich celów. Podbiegł z powrotem do drzwi wejściowych, wytknął głowę na dwór i włożywszy dwa palce do ust, zagwizdał przeciągle. Bracia natychmiast przeskoczyli mur i podbiegli do niego.

- Na górę, Dorry! - rozkazał Tom, a kiedy spostrzegł, że najmłodszy z Courtneyów zamierza znów protestować, postąpił groźnie krok ku niemu.

Dorian jęknął płaczliwie, lecz zniknął posłusznie na schodach.

- Czy już przyszła? - zapytał Guy lekko drżącym głosem.

- Jeszcze nie. Ale ma czas.

Tom przeszedł przez nawę i zniknął na pogrążonych w ciemności schodkach prowadzących do krypty. Znalazłszy się na dole, odpiął klapę skórzanej torby, wiszącej obok sztyletu u jego pasa. Wyciągnął ciężki żelazny klucz, ściągnięty rano z gabinetu ojca, i otworzył kutą w żelazie kratę. Uchyliła się ze zgrzytem zawiasów. Chłopak bez chwili namysłu wszedł do mrocznego pomieszczenia, w którym w kamiennych sarkofagach spoczywało jakże wielu jego przodków. Guy nieco niepewnie podążył za nim. Towarzystwo zmarłych zawsze budziło w nim lekki niepokój i wolał stać tuż przy wejściu.

Na poziomie ziemi znajdowały się tu wysokie okienka, przez które wpadało słabe światło, nadające wnętrzu atmosferę tajemniczości. Pod kolistą ścianą krypty stały kamienne i marmurowe trumny. Było ich szesnaście i we wszystkich leżeli Courtneyowie - poczynając od pradziadka Charlesa - oraz ich liczne żony.

Guy instynktownie spojrzał ku trumnie zawierającej doczesne szczątki jego matki. Stała między dwoma innymi sarkofagami zmarłych żon ojca. Na jej wieku znajdował się reliefowy wizerunek nieboszczki. Była bardzo piękna, pomyślał chłopiec, jak biała lilia.

Nie było mu dane widzieć jej za życia ani possać jej piersi: trwający trzy dni poród bliźniąt okazał się ponad siły dla tak delikatnej kobiety. Umarła z upływu krwi i z wyczerpania kilka godzin po tym, gdy chłopiec wydał z siebie krzyk nowo narodzonego. Chłopców niańczyły liczne mamki, a potem także macocha - matka Doriana.

Podszedł do marmurowej trumny i klęknąwszy u jej wezgłowia, przeczytał inskrypcję: „Tu spoczywa Margaret Courtney, ukochana druga żona sir Henry’ego Courtneya, matka Thomasa i Guya, która odeszła z tego świata 2 maja 1667 roku. Bezpieczna w sercu Chrystusa”. Guy zamknął oczy i zaczął się modlić.

- Ona cię i tak nie słyszy - rzucił szorstko Tom.

- A właśnie, że tak - odparł Guy, nie podnosząc głowy i nie otwierając oczu.

Tom przestał się nim interesować i poszedł wzdłuż rzędu trumien. Na prawo leżała matka Doriana, ostatnia żona ich ojca. Zaledwie trzy lata temu kuter, na którym płynęła, wywrócił się u wejścia do zatoki i przypływ poniósł ją na otwarte morze. Hal próbował ją ratować, lecz prąd był zbyt silny i omal nie porwał i jego. Morze zaniosło oboje do smaganej wiatrem zatoczki pięć mil w dół wybrzeża, Elizabeth jednak już nie żyła, a Hal był niemal u kresu sił.

Tom czuł, jak gdzieś w głębi jego istoty wzbiera płacz; kochał Elizabeth tak mocno, jak nie mógł kochać własnej matki, której nie dane mu było poznać. Odkaszlnął i przetarł oczy, starając się powstrzymać łzy, zanim Guy dostrzeże tę dziecięcą słabość. Chociaż Hal ożenił się z Elizabeth głównie po to, żeby zapewnić matczyną opiekę swym osieroconym synom, wkrótce pokochali ją wszyscy, tak jak kochali Doriana, od dnia w którym go urodziła. Wszyscy, z wyjątkiem oczywiście Czarnego Billy’ego. William Courtney nie kochał nikogo poza ojcem i był zazdrosny o niego niczym tygrys o swe młode. Elizabeth chroniła chłopców przed jego mściwym zainteresowaniem, ale odkąd zabrało ją morze, po^estafrJaez obrony.

- Nie powinnaś była nas opuszczać - rzekł cicho Tom i zerknął zmieszany na Guya, ale on był zbyt pogrążony w modlitwie, żeby go usłyszeć.

Tom przeszedł do sarkofagu stojącego za trumną ich rodzonej matki. Spoczywała w nim Judith, etiopska księżniczka i matka Czarnego Billy’ego. Wykuty w marmurze wizerunek na wieku trumny ukazywał atrakcyjną kobietę o dzikich, niemal jastrzębich rysach twarzy, które odziedziczył po niej syn. Była w półzbroi, jak przystało na osobę prowadzącą wojska przeciwko poganom. U pasa miała miecz, a na jej piersi spoczywał hełm i tarcza ozdobiona krzyżem koptyjskim, symbolem Chrystusa starszym nawet od instytucji Rzymu. Głowę miała odkrytą, a gęste kędziory wieńczyły ją niczym korona. Przyglądając się Judith, Tom poczuł, jak wzbiera w nim nienawiść do jej syna. - Szkoda, że cię ten koń nie zrzucił, zanim powiłaś swój pomiot - powiedział tym razem głośno.

Guy wstał z klęczek i podszedł do niego.

- Nie wolno mówić źle o zmarłych, bo to przynosi nieszczęście - ostrzegł brata.

- A co mi ona zrobi? Przecież już nie żyje - wzruszył ramionami Tom.

Guy wziął go pod ramię i poprowadził do następnego sarkofagu. Obaj wiedzieli, że jest pusty, a wieko nie zapieczętowane.

- „Sir Francis Courtney, urodzony szóstego stycznia tysiąc sześćset szesnastego roku w hrabstwie Devon. Rycerz Zakonu Podwiązki oraz Zakonu Świętego Jerzego i Świętego Graala. Nawigator i Żeglarz. Odkrywca i Żołnierz. Ojciec Henry’ego i Mężny Szlachcic - przeczytał na głos Guy. - Niesłusznie oskarżony o piractwo przez nikczemnych osadników holenderskich na Przylądku Dobrej Nadziei i okrutnie przez nich zgładzony piętnastego lipca tysiąc sześćset sześćdziesiątego ósmego roku. Choć jego śmiertelne szczątki spoczywają na odległym i dzikim wybrzeżu Afryki, pamięć o nim żyć będzie zawsze w sercu jego syna Henry’ego Courtneya i w sercach wszystkich dzielnych i wiernych marynarzy, przemierzających ocean pod jego dowództwem”.

- Po co ojciec postawił tu tę pustą trumnę? - mruknął pod nosem Tom.

- Chyba zamierza pewnego dnia sprowadzić szczątki dziadka - odparł Guy. Tom zerknął na niego kosym okiem.

- Powiedział ci o tym? - Czuł zazdrość na myśl, że być może bratu powiedziano o czymś, a jemu, choć starszemu, nie. Wszyscy chłopcy darzyli ojca prawdziwym uwielbieniem.

- Nie, nie powiedział - przyznał Guy. - Ale ja bym to zrobił dla mojego ojca.

Tom stracił zainteresowanie rozmową i przeszedł na środek pomieszczenia, którego posadzkę tworzyła dziwna mozaika barwnych granitów i marmurów, układających się w kolisty wzór. W czterech punktach koła stały miedziane kotły, które wypełniano pradawnymi żywiołami ognia, ziemi, wody i powietrza podczas konwentu Świątyni Zakonu Świętego Jerzego i Świętego Graala. Odbywał się on zawsze przy pełni księżyca w czasie letniego zrównania dnia z nocą. Sir Henry Courtney był Nawigatorem Zakonu, tak jak przedtem jego ojciec i dziad.

W centrum kopuły kaplicy znajdował się otwór. Budynek skonstruowano tak pomysłowo, że przez ów prześwit wpadało do wnętrza światło księżyca w pełni, oświetlając mozaikę i ułożone w niej z czarnego marmuru zawołanie zakonu: In Arcadia habito. Żaden z chłopców nie pojął jeszcze głębszego znaczenia tej herbowej dewizy.

Tom stanął na czarnych gotyckich literach, położył rękę na sercu i zaczął recytować słowa liturgii, według której także i on miał zostać pewnego dnia wprowadzony do zakonu: „Oto dogmaty, w które wierzę, których będę bronił do ostatniej kropli krwi. Wierzę w jednego Boga w Trójcy jedynego, w wiecznego Ojca, wiecznego Syna i wiecznego Ducha Świętego”.

- Amen! - zawołał półgłosem Guy. Obaj studiowali pilnie katechizm zakonu i znali na pamięć wszystkie odpowiedzi.

- „Wierzę we wspólnotę Kościoła Anglii i w prawa jego boskiego pomazańca, obrońcy wiary, Wilhelma Trzeciego, Króla Anglii, Szkocji, Francji i Irlandii”.

- Amen - powtórzył Guy. Któregoś dnia także i oni zostaną powołani do tego prześwietnego zakonu, staną w świetle księżyca i z przejęciem złożą te śluby.

- „Będę stał na straży Kościoła Anglii i walczył z nieprzyjaciółmi Wilhelma, mojego pana i suwerena...”. - Tom recytował dalej podniosłym tonem, w którym nie było już niemal nic dziecięcego. Przerwał mu cichy gwizd, dobiegający z otworu w kopule.

- To Dorry! - zawołał nerwowo Guy. - Ktoś idzie! Zamarli obaj w bezruchu, czekając na drugi przenikliwy gwizd, oznaczający alarm i niebezpieczeństwo. Lecz kolejnego ostrzeżenia nie było.

- Ona! - Tom uśmiechnął się szeroko do brata. - Już się bałem, że nie przyjdzie.

Guy nie podzielał jego radości.

- Tom, mnie się to wcale nie podoba - powiedział, drapiąc się nerwowo po karku.

- No to na reję z tobą, Guyu Courtneyu - zakpił z niego brat. - Nie dowiesz się, co dobre, dopóki nie spróbujesz.

Usłyszeli szelest tkaniny, odgłos lekkich kroków na kamiennych schodach i do krypty wbiegła dziewczyna. Przystanęła w drzwiach, zdyszana, z policzkami pałającymi rumieńcem od biegu pod górę.

- Czy nikt nie zauważył, że wychodzisz, Mary? - zapytał Tom.

- Zupełnie nikt, paniczu - pokręciła głową Mary. - Zażerali się polewką i nic nie widzieli. - W jej głosie pobrzmiewał lokalny, irlandzki akcent, lecz jego ton był lekki i miły dla ucha.

Była dziewczyną dobrze zbudowaną, o kształtach wydatnych zarówno z przodu, jak i z tyłu. Starsza od chłopców, raczej dwudziesto- niż piętnastoletnia, cerę miała bez skazy i gładką jak sławna śmietanka z Devonu, a jej ładną pucołowatą twarz okalała gęstwa ciemnych kędziorów. Wargi miała różowe, miękkie i wilgotne, a w oczach zdradzających znajomość życia kryła się przebiegłość.

- Czy jesteś pewna, Mary, że panicz Billy cię nie widział? - dopytywał się Tom. Pokręciła głową, kędziory zatańczyły.

- Nie widział. Nim wyszłam, zajrzałam do biblioteki. Siedzi z nosem w książkach jak zawsze.

Położyła drobne dłonie na biodrach. Choć szorstkie i poczerwieniałe od pracy w pomywalni, niemal obejmowały wąską talię. Bliźniacy śledzili wzrokiem jej ruchy i wpatrywali się w zgrabne ciało. Halki i poszarpane spódnice sięgały jej do połowy pulchnych łydek, a nogi, chociaż bose i brudne, w kostkach były smukłe. Zauważyła ich spojrzenia i wyraz twarzy i uśmiechnęła się w poczuciu władzy, jaką miała nad nimi.

Sięgnęła do stanika i zaczęła się bawić jego wstążkami. Obie pary oczu śledziły jej ręce, gdy ścisnęła piersi, tak że naparły na przytrzymujące je wiązanie.

- Obiecałeś mi za to sześciopensówkę - przypomniała Tomowi, wytrącając go z transu.

- Obiecałem, Mary - skinął głową. - Sześciopensówka za nas obu, Guya i mnie.

Odrzuciła głowę do tyłu i pokazała mu różowy język.

- Szczwany z ciebie młodzieniec, paniczu Tomie. Miało być sześć pensów za każdego, razem pół szylinga.

- Nie bądź głupia, Mary. - Tom sięgnął do sakiewki u pasa i wyjął srebrną monetę. Podrzucił ją w powietrze. Zalśniła w świetle, a chłopak złapał ją i podsunął ku dziewczynie na otwartej dłoni. - Cała srebrna sześciopensówka, zobacz.

Pokręciła głową i pociągnęła za kokardę stanika.

- Szylinga - powtórzyła. Przód stanika rozchylił się o cal. Obaj chłopcy utkwili wzrok w białym pasku skóry, kontrastującym mocno z opalonymi i piegowatymi ramionami. - Szylinga albo dla was figa z makiem! - Wzruszyła ramionami z udawaną obojętnością. Przy tym ruchu jedna pierś obnażyła się niemal do połowy; sam czubek pozostał ukryty, lecz rubinowa otoczka sutka wyjrzała wstydliwie znad postrzępionego brzegu bluzki. Chłopcom odjęło mowę.

- Myszy ci język odgryzły? - rzuciła butnie Mary. - Chyba nic tu po mnie. - Zawróciła ku schodom, kręcąc okrągłym tyłeczkiem.

- Zaczekaj! - krzyknął Tom zduszonym głosem. - Niech będzie szyling, Mary, moja ty śliczna.

- Wpierw mi go pokaż, paniczu Tomie - obejrzała się przez piegowate ramię, podczas gdy chłopak grzebał pośpiesznie w sakiewce.

- Masz, Mary. - Wyciągnął ku niej monetę, a dziewczyna podeszła doń powoli, kołysząc biodrami, tak jak to podejrzała u dziewcząt z doków Plymouth.

Wyjęła monetę z jego dłoni.

- Podobam ci się, paniczu Tomie? - zapytała.

- Jesteś najładniejszą dziewczyną w całej Anglii - odrzekł żarliwie i z pełnym przekonaniem.

Sięgnął do wielkiej, krągłej piersi, która uwolniła się już całkiem ze stanika. Mary z chichotem odtrąciła jego rękę.

- Panicz Guy chyba miał być pierwszy? - spojrzała ponad ramieniem Toma. - Jeszcze tego nie robiłeś, prawda, paniczu Guyu?

Chłopiec przełknął z wysiłkiem, lecz słowa utkwiły mu w gardle. Opuścił wzrok i zaczerwienił się.

- To jego pierwszy raz - potwierdził Tom. - Niech będzie pierwszy. Ja po nim.

Mary podeszła do młodszego z bliźniaków i wzięła go za rękę.

- Nie bój się - powiedziała z uśmiechem, mrużąc oczy. - Nic złego ci nie zrobię, paniczu Guyu.

Pociągnęła go ku ciemnemu kątowi krypty. Przycisnęła się do niego i poczuł jej zapach. Nie kąpała się najpewniej co najmniej od miesiąca i biła od niej potężna woń kuchni, w której pracowała, woń topionego tłuszczu i dymu z bierwion, a także zapach gotujących się homarów i koński odór własnego potu.

Guy poczuł, że zbiera mu się na mdłości.

- Nie! - wrzasnął, odpychając od siebie dziewczynę. - Ja nie chcę... nie mogę... - Był już bliski łez. - Ty idź pierwszy, Tom.

- Wziąłem ją specjalnie dla ciebie - odparł szorstko jego brat. - Kiedy poczujesz, jak to jest, będziesz za tym szalał. Mogę się założyć.

- Proszę, Tom, nie każ mi tego robić - błagał Guy drżącym głosem, oglądając się rozpaczliwie ku schodom. - Chodźmy do domu, bo ojciec się dowie.

- Dałem jej naszego szylinga - próbował mu przemówić do rozsądku Tom. - Chcesz go zmarnować?

Mary ponownie chwyciła młodszego z bliźniaków za rękę.

- No, chodźże! - Pociągnęła go do siebie. - Bądź grzecznym chłopcem. Wpadłeś mi w oko, uczciwie mówię. Chłopczyk z ciebie jak ta lala, słowo!

- Najpierw Tom! - powtórzył Guy, niemal już oszalały ze strachu.

- No to dobrze! - odepchnęła go zniecierpliwiona i odwróciła się do Toma. - Niech ci panicz Tom pokaże, jak się to robi. Był tam już dość razy, żeby trafić choćby i na ślepo. - Chwyciła Toma za ramię i pociągnęła ku najbliższemu sarkofagowi.

Tak się złożyło, że była to akurat trumna sir Charlesa, bohatera spod Calais. Mary oparła się o nią plecami. - Nie tylko u mnie był - zachichotała w twarz chłopakowi - ale też i u Mabel, i u Jill, chyba że kłamią obie, i u połowy dziewuch z wioski. Tak powiadają. Niezły ogierek z ciebie, paniczu Tomie! - Sięgnęła do jego bryczesów i pociągnęła ich wiązanie, jednocześnie stając na palcach i przywierając ustami do jego ust.

Tom pchnął ją z powrotem na sarkofag. Usiłował powiedzieć coś do brata i wywracał oczami w jego stronę, lecz kneblowały go miękkie, wilgotne wargi Mary i jej długi koci język, który wpychała mu głęboko w usta.

Wreszcie uwolnił się i łapiąc haustami powietrze, z podbródkiem mokrym i lśniącym od jej śliny, wyszczerzył się w uśmiechu do Guya.

- Teraz pokażę ci najrozkoszniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek zobaczysz w życiu, choćbyś żył nawet sto lat - oznajmił.

Mary wciąż opierała się o kamienną trumnę. Tom pochylił się i wprawnymi palcami rozwiązał tasiemki jej spódnicy, która zsunęła się w dół i ułożyła wokół kostek dziewczyny. Pod spodem była naga, a jej gładkie i białe ciało wyglądało jak uformowane z najlepszego wosku. Przyglądali mu się wszyscy troje; bliźniacy w oszołomieniu, Mary z odcieniem dumy. Po długiej chwili ciszy, przerywanej jedynie urywanym oddechem Toma, Mary obiema rękami ściągnęła bluzkę przez głowę i rzuciła ją na trumnę. Odwróciła twarz, by spojrzeć na Guya.

- Nie chcesz ich? - zapytała, ujmując każdą ze swych pulchnych, białych piersi w jedną dłoń. - Na pewno? - drażniła go, a chłopak stał oniemiały i wstrząśnięty. Następnie przejechała powoli palcami w dół swego śmietankowego ciała, mijając głęboką jamę pępka. Kopnięciem odsunęła spódnicę i rozstawiła szeroko nogi, nie odrywając spojrzenia od twarzy Guya. - Chybaś nigdy jeszcze nie widział takiego kociątka, co, paniczu? - zapytała go. Kręcone włoski zaszeleściły cicho pod jej palcami.

Chłopak wydał z siebie zduszony jęk, a Mary zaśmiała się triumfalnie.

- Za późno, paniczu Guyu! - urągała mu. - Szansa przepadła. Musisz teraz poczekać na swoją kolej!

Tom tymczasem opuścił już spodnie do kostek. Mary położyła mu ręce na ramionach i wybiwszy się lekko, wskoczyła na niego, oplatając ciasno ramionami wokół karku, a nogami w pasie. Na szyi miała sznur tanich szklanych paciorków, który dostał się pomiędzy ich ciała. Sznurek pękł i kaskada lśniących perełek potoczyła się na kamienną podłogę. Nawet tego nie zauważyli.

Guy patrzył z dziwną mieszaniną przerażenia i fascynacji w oczach, jak jego brat bliźniak przyciska dziewczynę do kamiennego wieka sarkofagu pradziadka, jak ją szturcha i popycha całym ciałem, z twarzą czerwoną z wysiłku, a dziewczyna odpowiada pchnięciami bioder. Nagle zaczęła wydawać krótkie miauknięcia, z każdą chwilą głośniejsze i bardziej przenikliwe, aż przeszły w skowyt.

Guy chciał odwrócić wzrok, ale nie mógł. Patrzył więc dalej, wystraszony i podniecony jednocześnie, jak jego brat odrzuca głowę w tył, otwiera szeroko usta i wydobywa z siebie straszliwy, pełen boleści krzyk.

Zabiła go! - pomyślał. Co teraz powiem ojcu? Twarz Toma mocno poczerwieniała i lśniła od potu.

- Tom, nic ci nie jest? - Słowa same wymknęły mu się z ust, nie potrafił ich powstrzymać.

Tom spojrzał na niego i wykrzywił się w uśmiechu.

- Nigdy nie czułem się lepiej - odparł. Pozwolił Mary stanąć na podłodze i odsunął się, a ona znów oparła się plecami o trumnę. - Teraz twoja kolej - wydyszał. - Wykorzystaj swoją sześciopensówkę, chłopcze!

Mary także dyszała ciężko, ale parsknęła urywanym śmiechem.

- Daj mi tylko minutkę, żebym złapała, dech, a potem pokażę ci taki galop, że zapamiętasz do końca życia, paniczu Guyu - oznajmiła.

Nagle ze świetlika w kopule krypty posłyszeli dwa ostre gwizdnięcia. Guy aż podskoczył, ze strachu i ulgi jednocześnie. Nie było żadnych wątpliwości, że tym razem ostrzeżenie jest poważne.

- To kot! - zawołał. - Ktoś nadchodzi! Tom, przeskakując z nogi na nogę, naciągał już bryczesy i wiązał je w pasie.

- Znikaj, Mary - rzucił.

Dziewczyna na czworakach usiłowała pozbierać rozsypane paciorki.

- Zostaw to! - krzyknął Tom, lecz zignorowała jego polecenie. Na jej nagich pośladkach odcisnęła się różowymi paskami krawędź sarkofagu. Chłopak miał wrażenie, że może wręcz odczytać odbitą na białej skórze inskrypcję i miał ochotę się roześmiać. Zamiast tego jednak chwycił za ramię Guya. - Uciekamy! To może być ojciec!

Ta myśl dodała im skrzydeł i popędzili w górę schodami, potrącając się nawzajem w pośpiechu. Kiedy wydostali się na dwór, znaleźli Doriana w gęstym bluszczu porastającym mury świątyni.

- Kto to, Dorry? - wydyszał Tom.

- Czarny Billy! - pisnął Dorian. - Wyjechał ze stajni na Sułtanie i jedzie ścieżką pod górę. Będzie tu lada chwila.

Tom wyrzucił z siebie najpotężniejsze ze znanych mu przekleństw, którego nauczył się od Dużego Daniela Fishera, bosmana ojca.

- Nie może nas tu złapać. Chodźcie! - zawołał.

Cała trójka popędziła pod ogrodzenie. Tom podsadził Doriana, a potem wraz z Guyem przeskoczyli na drugą stronę i pomogli zleźć najmłodszemu.

- Cisza, jeden z drugim! - Tom aż parskał z podniecenia i zadowolenia.

- Co się stało? - popiskiwał Dorian. - Widziałem, jak Mary wchodziła. Zrobiłeś to z nią, Guy?

- Nawet nie wiesz co, a się pytasz - próbował wykręcić się od odpowiedzi młodszy bliźniak.

- Pewnie, że wiem - odparł z oburzeniem Dorian. - Widziałem, jak psy to robią, i barany, i koguty, i byk Herkules, o tak. - Stanął na czworakach i przedstawił niesamowitą imitację aktu, bodąc i pompując biodrami, wywiesiwszy język w kąciku ust i wywróciwszy straszliwie oczy. - Robiłeś to z Mary, Guy?

Twarz Guya oblała się rumieńcem.

- Przestań w tej chwili, Dorianie Courtneyu! Słyszysz! - wykrzyknął.

Tom jednak, zachwycony, parsknął rubasznym śmiechem, wciskając twarz młodszego brata w darń.

- Ty zbereźna małpko. Stawiam gwineę, że uwinąłbyś się z tym lepiej niż Guy, obrośnięty czy nie.

- Pozwolisz mi spróbować następnym razem, Tom? - poprosił Dorian stłumionym głosem, twarz miał bowiem przy samej ziemi.

- Pozwolę ci, jak będziesz miał czym spróbować - odparł Tom i puścił go. W tym momencie usłyszeli odgłos końskich kopyt na drodze.

- Cisza - polecił Tom, powstrzymując chichot.

Przypadli do ziemi, starając się powściągnąć uciechę i uspokoić oddechy. Nasłuchiwali, jak jeździec zbliża się galopem do kaplicy, a potem, ściągnąwszy cugle, podjeżdża powoli po chrzęszczącym żwirze do jej wrót.

- Nie wychylać się - szepnął Tom do braci, sam jednak, zdjąwszy czapkę z piórem, ostrożnie wyjrzał ponad kamiennym ogrodzeniem.

William Courtney siedział na Sułtanie. Był znakomitym jeźdźcem; panowanie nad koniem przychodziło mu z naturalną swobodą; być może był to instynkt odziedziczony wraz z afrykańską krwią po matce. Wysoki i smukły, jak zawsze odziany był od stóp do głów na czarno. Dlatego właśnie, pominąwszy już barwę jego skóry i włosów, przyrodni bracia nadali mu przydomek, którego zresztą szczerze nienawidził. Choć był tym razem z gołą głową, najczęściej chodził w kapeluszu z szerokim rondem, ozdobionym pękiem strusich piór. Czarne miał nawet wysokie buty, a także siodło i uprząż konia. Sułtan był karym ogierem, wyczesanym tak, że jego hebanowa sierść aż lśniła w bladym słońcu. Jeździec i jego rumak prezentowali się imponująco.

Oczywiste było, że przyjechał sprawdzić, jak postępują przygotowania do zaślubin. Ślub zaplanowano tutaj, a nie w kaplicy domowej panny młodej, ponieważ miały po nim nastąpić jeszcze inne ważne ceremonie. Ich obrządek wymagał, by odbywały się w Świątyni Nawigatorów.

William zatrzymał się przy głównych wrotach kaplicy i pochyliwszy się nisko w siodle, zajrzał do wnętrza. Potem się wyprostował i objechawszy powoli budynek, zbliżył się do drzwi zakrystii. Rozejrzał się uważnie i jego spojrzenie pobiegło wprost ku Tomowi. Chłopak zamarł. Powinien być teraz razem z innymi chłopcami u ujścia rzeki i pomagać załodze Simona przy sieciach na łososia. Wędrowni robotnicy, których William najął do żniw, karmieni byli niemal wyłącznie łososiem. Połowy były obfite, więc nie kosztował wiele, ale żniwiarze protestowali przeciwko tak jednostajnej diecie.

Konary jabłoni musiały zasłonić Toma przed bystrym wzrokiem brata, Billy bowiem zsiadł z konia i przywiązał go do żelaznego pierścienia przy drzwiach. Tom utwierdził się w przekonaniu, że brat przyjechał do kaplicy sprawdzić, jak jest przygotowana do ceremonii ślubnej. Zaręczony był ze średnią córką Grenville’ów. Ich związek zapowiadał się wspaniale, a Henry Courtney przez ponad rok negocjował z Johnem Grenville’em, hrabią Exeter, wysokość posagu.

Czarny Billy aż się ślini, żeby jej wreszcie dopaść, pomyślał Tom drwiąco, przyglądając się, jak brat przystaje na schodach kaplicy, by ciężką, obciążoną ołowiem szpicrutą, z którą się nie rozstawał, otrzepać ze swych lśniących czarnych butów kurz. Nim zniknął w środku, William jeszcze raz spojrzał w jego stronę. Cery nie miał bynajmniej czarnej, lecz jasnobursztynową. Wyglądał raczej na Hiszpana czy Włocha niż Afrykanina. Włosy jednak miał kruczoczarne, gęste i błyszczące, zaczesane gładko do tyłu i związane czarną wstążką w kucyk. Ze swym wąskim i prostym etiopskim nosem i skrzącymi się oczami drapieżcy wyglądał niewątpliwie przystojnie, choć groźnie. Ekscytacja i poruszenie, jaką na widok starszego brata okazywały młode panny, budziły w Tomie zazdrość. William zniknął we wnętrzu zakrystii i Tom się wyprostował.

- Poszedł sobie - szepnął do braci. - Chodźcie. Wracajmy do... - Nim skończył zdanie, w kaplicy rozległ się krzyk.

- To Mary! - wykrzyknął Tom. - Myślałem, że uciekła, ale ta mała ślicznotka jeszcze tam jest!

- Czarny Billy ją złapał! - jęknął Guy.

- Ależ będzie kabała! - rzekł Dorian z uciechą i zerwał się na równe nogi, żeby móc lepiej widzieć spodziewane atrakcje. - Jak myślisz, Tom, co on teraz zrobi?

- Nie wiem i nie będziemy czekali, żeby to zobaczyć - odparł Tom, lecz nim zdążył poprowadzić ich rejteradę w dół stromego wzgórza, z drzwi zakrystii wypadła Mary. Nawet z oddalenia widać było, że jest śmiertelnie przerażona. Pędziła, jakby goniła ją sfora wilków. Za moment wybiegł na dwór także William i puścił się za nią w pogoń.

- Wracaj, ty mała wywłóko!

Jego głos dobiegał wyraźnie aż do kryjówki chłopców. Mary jednak się nie zatrzymała, ale podkasawszy wyżej spódnicę, pobiegła jeszcze szybciej. Kierowała się wprost na nich.

William tymczasem odwiązał Sułtana i wskoczywszy lekko na siodło, puścił konia pełnym galopem za dziewczyną. Po chwili bez trudu zajechał jej drogę i z uniesioną w górę szpicrutą zakrzyknął:

- Stój natychmiast, ty mała plugawa kurewko! Niezłe z ciebie ziółko. Powiedz mi w tej chwili, coś tam robiła. - Zamachnął się na nią, lecz Mary zdołała odskoczyć.

- Nie umkniesz mi, suko - znów z zimnym, okrutnym uśmiechem zagrodził jej drogę.

- Proszę, nie, paniczu Willi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin