Smith Wilbur - 09 - Drapieżne Ptaki.doc

(2999 KB) Pobierz
WILBUR SMITH DRAPIEŻNE PTAKI



Wilbur Smith

 

Drapieżne ptaki

 

 


WlLBUR SMITH urodził się w 1933 roku w Zambii. Ukończył Rhodes University w Rodezji (obecnie Zimbabwe). Jako pisarz debiutował w 1964 roku powieścią Gdy poluje lew, która odniosła znaczny sukces w wielu krajach. Była to pierwsza pozycja z najbardziej znanego cyklu Smitha - historyczno-przygodowej sagi rodziny Courteneyów, w której skład weszły m.in. Odgłos gromu (1966), Płonący brzeg (1985), Prawo miecza (1986) i Złoty lis (1990). Smith napisał blisko 30 powieści. Do najbardziej znanych należą, oprócz wymienionych wyżej: Zakrzyczeć diabła (1968), Oko tygrysa (1975), czterotomowa saga rodziny Ballantyneów oraz dwa najnowsze utwory - Bóg Nilu (1993) i Siódmy papirus (1995). Bóg Nilu, porywająca opowieść przygodowa, której akcja rozgrywa się w starożytnym Egipcie, to jak dotąd najbardziej popularny tytuł Smitha; w samej Wielkiej Brytanii sprzedano ponad milion egzemplarzy książki. W 1997 roku na rynku pojawił się pierwszy tom nowej sagi historycznej zatytułowany Drapieżne ptaki (Birds of Prey).

Powieści Wilbura Smitha ukazują się w blisko 20 językach, a ich łączny nakład przekroczył 70 milionów. Kilka z nich zostało sfilmowanych, m.in. Gold Minę, Zakrzyczeć diabła (w obu filmach główną rolę zagrał Roger Moore), Ciemność w słońcu (The Dark of the Sun). Na podstawie Płonącego brzegu i Prawa miecza powstał miniserial telewizyjny, wyświetlany kilka lat temu przez Telewizję Polską.

Smith jest miłośnikiem dzikiej przyrody; pasjonuje się współczesną historią Afryki, co znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości literackiej. Sporo podróżuje, zwykle w okresie zimowym - zarówno po kontynencie afrykańskim, jak po Australii i Europie; odwiedził nawet Alaskę. Mieszka w Kapsztadzie w Republice Południowej Afryki z żoną Danielle, której dedykował większość swoich książek.

WILBUR SMITH W WYDAWNICTWIE PRIMA

WILBUR SMITH - BÓG NILU

WILBUR SMITH - PAPIRUS

WILBUR SMITH - DRAPIEŻNE PTAKI

WILBUK SMITH - OKO TYGRYSA

Wkrótce

PTAK SŁOŃCA

ŁOWCY DIAMENTÓW

CIEMNOŚĆ W SŁOŃCU

Przełożył ANDRZEJ SZULC PRIMA WARSZAWA 1998

 


Książkę tę poświęcam Danielle Antoinette.

Przez trzydzieści lat twoja miłość była mają tarczą;

twoja siła i odwaga była moim mieczem.

 


OD AUTORA

Chociaż akcja powieści osadzona jest w połowie siedemnastego wieku, galeony i karawele, na których pokładzie żeglują jej bohaterowie, kojarzą się na ogół z szesnastym wiekiem. Siedemnastowieczne statki często przypominają do złudzenia te, którymi żeglowano w szesnastym stuleciu, ponieważ jednak przeciętny czytelnik może nie znać ich nazw, użyłem bardziej znanych, choć może nieco anachronicznych określeń, aby można było sobie lepiej wyobrazić ich wygląd. Ze względu na jasność stylu uprościłem również terminologię dotyczącą broni palnej i posługiwałem się czasami słowem działo w znaczeniu ogólnym, występuje ono bowiem jako takie w języku potocznym.

Chłopak zacisnął palce na skraju obszytego płótnem bocianiego gniazda, w którym kulił się sześćdziesiąt stóp nad pokładem. Maszt zaśpiewał cienko, gdy zawrócili dziobem pod wiatr. Karawela nosiła nazwę Lady Edwina, na cześć matki, której chłopiec prawie nie pamiętał.

Słyszał, jak na dole wielkie odlane z brązu kolubryny szarpią się w blokach i uderzają o mocujące je talie. Z dygotem i drżeniem kadłuba Lady Edwina wykonała pełny zwrot i ruszyła z powrotem na zachód. Gnana południowo-wschodnim wiatrem zza rufy wydawała się lżejsza i bardziej zwinna nawet ze zrefowanymi żaglami i trzema stopami wody w zęzach.

Hal Courteney znał to wszystko na pamięć. Od sześćdziesięciu pięciu dni witał świt z tego samego miejsca na szczycie masztu. Jego młode oczy, najbystrzejsze na całym statku, miały dostrzec w pierwszych promieniach wschodzącego słońca dalekie żagle obcego okrętu.

Znajomy był nawet chłód. Hal naciągnął na uszy grubą wełnianą czapkę. Wiatr przewiewał go na wskroś, choć miał na sobie skórzany kubrak, lecz chłopak przywykł do tak drobnych niedogodności. Nie zwracając uwagi na zimno, natężał wzrok, wpatrując się w ciemność.

- Holender na pewno się dziś pokaże - powiedział na głos, czując, jak jego sercem targa jednocześnie lęk i podniecenie.

Wysoko nad jego głową zaczynały blednąc i gasnąć gwiazdy. Niebieski firmament wypełniała obietnica nowego dnia. Na dole Hal dostrzegał teraz niewyraźne sylwetki marynarzy. Widział stojącego za sterem Neda Tylera i swego ojca, który pochylał się nad kompasem, by odczytać nowy kurs. W świetle latarni widać było jego pociągłą ciemną twarz i długie pukle włosów, które porywał i plątał wiatr.

Hala ogarnęło poczucie winy i utkwił z powrotem wzrok w ciemnościach; nie wolno mu było gapić się na pokład w ciągu tych kilku kluczowych minut, gdy w każdym momencie na horyzoncie mógł pojawić się nieprzyjaciel.

Było dość jasno, by mógł zobaczyć powierzchnię wody, która połyskiwała niczym świeżo rozłupany węgiel. Zdążył już dobrze poznać południowe morza; szeroką wstęgę oceanu, która omywała od wieków wschodnie wybrzeża Afryki - niebieską, ciepłą i pełną życia. Pod kierunkiem ojca studiował te wody dostatecznie długo, by znać ich kolor, smak i prądy, każdy przypływ i odpływ.

Któregoś dnia on także zostanie pasowany na Rycerza Zakonu Świątyni Świętego Jerzego i Świętego Graala. Któregoś dnia stanie się, podobnie jak ojciec, Nawigatorem Zakonu. Sir Francis pragnął tego równie gorąco jak Hal i obecnie, gdy chłopak skończył siedemnaście lat, ów zamiar nie wydawał się tylko czczym marzeniem.

Tym szlakiem musiał żeglować Holender, jeśli podążał na zachód i chciał dobić do brzegu tajemniczego kontynentu, który wciąż krył się za nimi w mroku. Tę bramę musiał pokonać każdy, kto pragnął okrążyć burzliwy przylądek, oddzielający Ocean Indyjski od południowego Atlantyku.

Dlatego właśnie sir Francis Courteney, ojciec Hala, Nawigator Zakonu, postanowił zaczaić się na trzydziestym czwartym stopniu i dwudziestej piątej minucie szerokości południowej. Czekali tu przez sześćdziesiąt pięć długich dni, pływając monotonnie w tę i z powrotem, lecz dzisiaj Holender naprawdę mógł się pojawić i Hal przygryzał wargi i wypatrywał zielone oczy, obserwując rodzący się na wschodzie dzień.

W odległości jednego kabla po prawej stronie dziobu, wysoko na niebie zobaczył lśniące w pierwszych promieniach słońca skrzydła głuptaków, które sunęły ze śnieżnobiałymi piersiami i żółtoczarnymi łbami od strony kontynentu. Prowadzący ptak zszedł trochę niżej, łamiąc klucz i celując dziobem w ciemne fale. Na dole zakipiała woda i zamigotały łuski ławicy ryb, przepływającej tuż pod powierzchnią. Hal patrzył, jak pierwszy ptak zwija skrzydła i pikuje, a potem, dokładnie w tym samym miejscu, nurkują za nim jego towarzysze.

Morze pobielało wkrótce od nurkujących ptaków i srebrzystych sardeli, które stanowiły ich pożywienie. Hal odwrócił od nich wzrok i kiedy omiótł oczyma wyłaniający się z mroku horyzont, zabiło mu szybciej serce.

W odległości zaledwie jednej mili zobaczył na wschodzie prostokątne żagle wysokiego statku. Nabrał powietrza w płuca i krzyknął w dół, nim jeszcze go rozpoznał. Nie był to jednak Holender z Indii Wschodnich, lecz fregata Guli of Moray. Najwyraźniej zeszła ze swojej pozycji, co bardzo go poruszyło.

Guli of Moray wspólnie z Lady Edwiną zasadziły się na Holendra. Kapitan fregaty, Myszołów, powinien pływać daleko za wschodnim horyzontem. Hal przechylił się przez skraj bocianiego gniazda i spojrzał na pokład. Jego ojciec wpatrywał się w niego, zadzierając głowę.

- Guli po nawietrznej! - zawołał Hal.

Ojciec skierował wzrok na wschód. Po chwili dostrzegł na granatowym niebie czarny zarys statku Myszołowa i podniósł do oka wąską miedzianą tubę teleskopu. Po sposobie, w jaki złożył instrument i odrzucił do tyłu grzywę czarnych włosów, Hal poznał, że ojciec jest wściekły. Zanim ten dzień dobiegnie końca, dwaj kapitanowie zamienią ze sobą kilka mocnych słów. Hal uśmiechnął się pod wąsem. Ze swą żelazną wolą i niewyparzonym językiem, mocnymi pięściami i ostrą szpadą, sir Francis siał popłoch wśród tych, przeciw którym obrócił się jego gniew - bali się go nawet bracia w zakonie. Hal dziękował Bogu, że tym razem ojciec wyładuje złość na kimś innym.

Jego wzrok pobiegł ponad Guli of Moray, ku horyzontowi wyłaniającemu się z nadejściem dnia. Nie potrzebował żadnych instrumentów, żeby pomóc swoim bystrym młodym oczom - poza tym na pokładzie był tylko jeden, kosztujący krocie, teleskop. Dostrzegł kolejne żagle dokładnie w tych miejscach, w których powinny się znajdować: dwie drobne blade plamki na tle ciemnego morza. Dwie barki szły wyznaczonym kursem piętnaście mil po prawej i lewej stronie Lady Edwiny, tworząc oka sieci, w którą jego ojciec chciał złowić Holendra.

W każdej z odkrytych łodzi płynęło dwunastu uzbrojonych po zęby marynarzy. Kiedy były niepotrzebne, rozmontowywano je i składano w ładowni Lady Edwiny. Sir Francis zmieniał regularnie ich obsadę, bo nawet twardzi Walijczycy i jeszcze bardziej od nich zahartowani dawni niewolnicy, z których w większości składała się jego załoga, nie nadawali się do walki po dłuższym czasie spędzonym na łodziach.

Słońce wynurzyło się wreszcie ze wschodniego oceanu i niebo wypełniło stalowe światło poranka. Hal przyjrzał się biegnącej przez fale ognistej smudze i nie widząc żadnego obcego żagla, upadł na duchu. Ten świt, podobnie jak sześćdziesiąt pięć poprzednich, również nie przyniósł upragnionego widoku.

A potem spojrzał na północ, ku masie lądu, który wznosił się na horyzoncie niczym wielki kamienny sfinks, mroczny i nieodgadniony. Przed oczyma miał przylądek Agulhas, najdalej na południe wysunięty skrawek Afryki.

Afryka! Na sam dźwięk tej tajemniczej nazwy ramiona pokrywała mu gęsia skórka i gęste ciemne włosy jeżyły się na karku.

Afryka! Niezbadana kraina zamieszkana przez smoki i inne straszne stworzenia pożerające ludzi, a także ciemnoskórych dzikich, którzy również żywili się ludzkim mięsem i nosili naszyjniki z ludzkich kości.

Afryka! Kraj złota, kości słoniowej, niewolników i innych skarbów, czekających tylko na śmiałka, który je odszuka bądź zginie podczas wyprawy.

Zawarte w tej nazwie: obietnica, groźba i wyzwanie napełniały go jednocześnie lękiem i fascynacją.

W kabinie swego ojca spędził nad mapami długie godziny zamiast wykuwać na pamięć tablice ekliptyk albo odmieniać łacińskie czasowniki. Studiował wnętrze kontynentu, ozdobione rysunkami słoni, lwów i potworów, śledził zarysy Gór Księżycowych, a także potężnych rzek, jezior i krain, oznaczonych nazwami tak egzotycznymi, jak: Kłioikoi, Cambedoo, Sofala czy Królestwo Księdza Jana. Wiedział od ojca, że żaden cywilizowany człowiek nie zapuścił się dotąd w te dzikie ostępy, i zastanawiał się, czy nie będzie pierwszym, który to zrobi. Szczególnie fascynował go Ksiądz Jan, legendarny władca rozległego i potężnego chrześcijańskiego mocarstwa, od wielu wieków obecny w europejskiej mitologii. Zastanawiał się, czy to imię oznacza jednego panującego, czy też całą dynastię.

Z zadumy wyrwały go wydawane z rufy rozkazy. Poczuł, że statek zmienia kurs, i spoglądając w dół zorientował się, że ojciec zamierza podejść do Guli of Moray. Idąc wyłącznie pod topslami, oba statki zbliżały się do siebie, płynąc w stronę Przylądka Dobrej Nadziei i Atlantyku. Ich szybkość nie była zbyt imponująca - spędziły za dużo czasu na południowych wodach i ich kadłuby przeżarły świdraki. Żaden statek nie mógł się tu długo ostać. Straszliwe robaki potrafiły osiągnąć grubość ludzkiego palca i długość ręki, i borowały drewno tak blisko siebie, że przypominało plaster miodu. Ze swego miejsca na szczycie masztu Hal słyszał pracujące na obu statkach pompy. Ich łoskot nigdy nie ustawał; był niczym bicie serca, dzięki któremu żaglowiec utrzymywał się na wodzie. To stanowiło kolejny powód, dla którego nie mogli pozwolić uciec Holendrowi; musieli zmienić statek. Lady Edwinę zżerały robaki.

Gdy oba żaglowce zbliżyły się na odległość krzyku, marynarze wylegli na pokład i wspięli się na liny, żeby obrzucić się wzajemnie docinkami.

Liczba ludzi, którzy mieścili się na statku, nigdy nie przestawała dziwić Hala. Lady Edwina miała sto siedemdziesiąt ton wyporności, jej długość zaś nie przekraczała siedemdziesięciu stóp, a mimo to załoga liczyła stu trzydziestu mężczyzn po dodaniu tych, którzy płynęli na barkach. Niewiele od niej większa Guli miała na pokładzie prawie dwustu ludzi.

Potrzebny był im każdy członek załogi, jeśli mieli zamiar zaatakować jeden z wielkich galeonów Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Sir Francis zebrał skrupulatnie informacje od innych żeglujących w tym rejonie kawalerów zakonu i wiedział, że co najmniej pięć tych wielkich statków wciąż znajduje się na Oceanie Indyjskim. Do tej pory do niewielkiej bazy zaopatrzeniowej położonej na południowym krańcu kontynentu, u podnóża Góry Stołowej, czyli, jak nazywali ją Holendrzy, Tafelbergu, dotarło dwadzieścia jeden galeonów Kompanii. Skręciły one następnie na północ, biorąc kurs na Amsterdam.

Pięć spóźnionych statków, wciąż prujących fale Oceanu Indyjskiego, musiało okrążyć Przylądek, nim wiatry zmienią się z południowo-wschodnich na północno-zachodnie. Miało to nastąpić całkiem niedługo.

Zanim Guli of Moray wzięła udział w guerre de course, który to eufemizm oznaczał kaperstwo, jej kapitan Angus Cochran, lord Cumbrae, napełniał trzos, kupując niewolników na targach Zanzibaru. Po przykuciu nieszczęśników do łańcucha, biegnącego przez całą długość ciasnej ładowni, wypuszczano ich na pokład dopiero wtedy, gdy statek dobijał do któregoś ze wschodnich portów. Oznaczało to, że ci, którzy zmarli podczas długiej skwarnej podróży, leżeli i gnili wśród żywych. Wyziewy rozkładających się zwłok zmieszane z odorem ekskrementów przesycały statki niewolnicze niepowtarzalnym smrodem, po którym można je było poznać z odległości wielu mil. Nawet ciągłe szorowanie i najsilniejszy ług nie były w stanie zabić charakterystycznego fetoru, który bił od takiego statku.

Gdy Guli of Muray znalazła się po nawietrznej, wśród załogi Lady Edwiny rozległy się przesadzone mocno jęki obrzydzenia.

- Na Boga, ona śmierdzi jak krowi placek!

- Nie podcieracie sobie tyłków, zasyfione szczury? Czuć was aż tutaj! - krzyknął jeden z marynarzy w stronę małej eleganckiej fregaty.

Obelgi, jakie posypały się w odpowiedzi, wywołały uśmiech na twarzy Hala. Choć ludzkie wnętrzności nie miały dla niego tajemnic, nie wszystko rozumiał, nigdy w życiu nie widział bowiem tych części ciała kobiety, do których odwoływali się często marynarze obu statków, i nie miał pojęcia, do czego mogą służyć. Plastyczne opisy rozpaliły jego wyobraźnię i uśmiechnął się, wyobrażając sobie gniew, jaki budzą w ojcu.

Sir Francis był gorliwym chrześcijaninem i wierzył, że losy wojny mogą zostać odwrócone przez bezbożne zachowanie nawet jednego członka załogi.

Zabraniał hazardu, przekleństw i pijaństwa. Odmawiał dwa razy dziennie modlitwę i upominał swoich ludzi, by zachowywali się godnie i przyzwoicie, gdy zawijali do portu. Hal wiedział, że mało kto brał to sobie do serca. Słuchając teraz, jak marynarze obrzucają się wzajemnie obelgami, kapitan pociemniał na twarzy; ponieważ jednak nie mógł kazać wychłostać połowy załogi, by dać wyraz swej dezaprobacie, więc wolał milczeć, dopóki znajdowali się blisko fregaty.

Tymczasem zaś wysłał stewarda do kabiny po swój płaszcz. To, co miał do powiedzenia Cochranowi, nosiło oficjalny charakter i powinien wystąpić w paradnym ubiorze. Kiedy steward wrócił, sir Francis narzucił wspaniały aksamitny płaszcz na ramiona i dopiero wtedy podniósł do ust tubę.

- Dzień dobry, mój panie.

Cochran podszedł do relingu i pozdrowił go uniesioną ręką. Na szkocką kratę włożył półpancerz, który lśnił w promieniach porannego słońca, ale głowę miał gołą. Ruda czupryna i broda splątane były w jeden wielki kołtun, a włosy tańczyły na wietrze, jakby ktoś podpalił mu głowę.

- Jezus niech będzie z tobą, Franky! - ryknął w odpowiedzi, bez trudu przekrzykując wiatr.

- Twoja pozycja jest na wschodnim skrzydle! - Gniew i wiatr sprawiły, że sir Francis nie bawił się w dyplomację. - Dlaczego z niej zszedłeś?

Cochran rozłożył ręce w przepraszającym geście.

- Mam mało wody i skończyła się moja cierpliwość. Sześćdziesiąt pięć dni to dosyć dla mnie i dla moich dzielnych chwatów. Na wybrzeżu Sofali jest do zdobycia złoto i są niewolnicy - zawołał. Jego akcent przypominał szkocki huragan.

- Twój list kaperski nie pozwala na atakowanie portugalskich statków.

- Złoto portugalskie i hiszpańskie błyszczy tak samo pięknie jak holenderskie! - odkrzyknął Cochran. - Nie ma pokoju za Linią, wiesz o tym dobrze.

- Nie bez racji nadali ci przezwisko Myszołów - zawołał zawiedziony sir Francis. - Masz taki sam apetyt jak ten padlinożerca.

A jednak Cochran nie mijał się z prawdą. Nie było pokoju za Linią. Przed niespełna dwoma stuleciami, 25 września 1493 roku, na mocy ogłoszonej przez papieża Aleksandra VI bulli Mer Caetera, przez środek Atlantyku wytyczona została z północy na południe linia podziału świata między Portugalię i Hiszpanię. Czy można było mieć jakąkolwiek nadzieję, że pominięte chrześcijańskie narody będą przestrzegać takiej deklaracji? Spontanicznie powstała nowa doktryna: Nie ma pokoju za Linią!. Według powołujących się na nią kaprów i korsarzy, rozciągała się na wszelkie niezbadane połacie oceanów.

Akty piractwa i grabieży, które byłyby ścigane przez połączone floty chrześcijańskiej Europy i których sprawcę powieszono by na rei własnego okrętu, gdyby doszło do nich na wodach półkuli północnej, były dozwolone i nawet podziwiane, gdy dochodziło do nich za Linią. Każdy wojujący monarcha podpisywał listy kaperskie, które jednym pociągnięciem pióra zmieniały statki handlowe w okręty wojenne, posyłając je na łowy na nowo odkrytych oceanach poszerzającego się globu.

List sir Francisa Courteneya podpisał w imieniu Jego Królewskiej Mości Karola II Edward Hyde, książę Clarendon, lord kanclerz Anglii. Dokument pozwalał kapitanowi napadać i łupić statki Republiki Holandii, z którą Anglia była w stanie wojny.

- Opuszczając pozycję, pozbawiasz się prawa do udziału w łupach - zawołał sir Francis przez wąski pas wody, dzielący oba statki, lecz Myszołów odwrócił się już, żeby wydać rozkazy sternikowi.

- Zagraj sir Francisowi skoczną melodię, żeby nas zapamiętał - polecił po chwili dudziarzowi, który stał w gotowości.

W powietrzu zabrzmiały wibrujące tony Farewell of Isles, a ludzie Cochrana wspięli się niczym małpy po linach i poluzowali refy. Topsle Guli of Moray wydęły się lekko, a grotżagle rozwinęły z hukiem przypominającym armatnią salwę. Statek ugiął się pod uderzeniem południowo-wschodniego wiatru i oparł na następnej nadbiegającej fali, łamiąc ją.

Cochran podszedł z powrotem do relingu. Jego głos przebijał się wyraźnie przez pisk dud i szum wiatru.

- Niech ma cię w opiece nasz Pan, Jezus Chrystus, mój czcigodny bracie w zakonie! - ryknął. W jego ustach zabrzmiało to jak bluźnierstwo.

Sir Francis odprowadził go wzrokiem, stojąc nieruchomo w ozdobionym szkarłatnym krzyżem płaszczu, który powiewał i trzepotał na wietrze.

Powoli cichły docinki i wulgarne przekleństwa żeglarzy. Pogodny nastrój prysł, gdy załoga zdała sobie sprawę, że ich już przedtem niezbyt liczne siły skurczyły się za jednym zamachem do mniej niż połowy. Mieli teraz sami stawić czoło znacznie silniejszemu od nich Holendrowi. Stłoczeni na pokładzie Lady Edwiny i wiszący na wantach marynarze umilkli, nie mając odwagi spojrzeć sobie w oczy.

Sir Francis odrzucił nagle do tyłu głowę i głośno się roześmiał.

- Więcej zostanie dla nas do podziału - oznajmił, a oni roześmieli się razem z nim i wznieśli wiwat na jego cześć, kiedy zniknął w swojej kabinie pod pokładem rufowym.

Hal spędził na szczycie masztu jeszcze całą godzinę. Zastanawiał się, jak długo na statku utrzyma się wysokie morale. Dzienne racje wody ograniczone były do dwóch kubków. Chociaż ląd i słodka woda były oddalone zaledwie o pół dnia żeglugi, sir Francis nie odważył się zwolnić choćby jednej barki, żeby napełnili baryłki. Holender mógł pojawić się w każdej chwili, a wtedy będą potrzebowali każdego marynarza.

W końcu na górę wspiął się zmiennik Hala.

- Zobaczyłeś coś ciekawego? - zapytał, wślizgując się do bocianiego gniazda.

- Nic - przyznał Hal. - Nie wywiesili żadnego sygnału - dodał, wskazując bielejące na horyzoncie żagle obu barek. - Uważaj na czerwoną flagę. Będzie znaczyła, że wypatrzyli galeon.

- Niedługo zaczniesz mnie uczyć pierdzieć - mruknął marynarz, ale w kącikach jego ust błąkał się uśmiech. Chłopak był ulubieńcem całej załogi.

Hal wyszczerzył do niego zęby.

- To prawda, w tej dziedzinie nie trzeba was uczyć, mistrzu Simonie. Słyszałem was, kiedy natężaliście się nad wiadrem w latrynie. Wolałbym chyba wystawić się na salwę Holendra. O mało nie rozwaliliście kadłuba.

Simon parsknął głośnym śmiechem i trącił Hala w ramię.

- Złaź na dół, chłopcze, nim nauczę cię fruwać jak albatros.

Hal posłuchał jego rady. Z początku poruszał się sztywno - mięśnie zdrętwiały mu i zziębły po długiej wachcie - lecz wkrótce rozgrzał się i zwinnie zsunął na dół po linach.

Część ludzi przerwała pracę przy pompach i przy zszywaniu żagli porwanych przez wiatr i bacznie go obserwowała. Hal był krzepki i barczysty niczym dwudziestolatek i wzrostem dorównywał ojcu. Miał jednak gładką młodzieńczą twarz, nie pooraną przez wiatr cerę i pogodne chłopięce rysy. Spod czapki wystawały, połyskując granatowo w świetle poranka, związane rzemykiem włosy. W wieku siedemnastu lat miał prawie kobiecą urodę i po z górą czterech miesiącach spędzonych na morzu - sześciu, odkąd po raz ostatni widzieli kobietę - ci z załogi, których upodobania biegły w odmiennym kierunku, spoglądali na niego łapczywym okiem.

Hal stanął na grotrei i opuściwszy bezpieczne pobliże masztu, przebiegł po niej, balansując niczym akrobata czterdzieści stóp ponad grzywą dziobowej fali i deskami pokładu. Teraz utkwione były w nim oczy wszystkich - w tej sztuczce mało kto mógł się z nim równać.

- Tylko kogoś młodego i głupiego stać na takie rzeczy - burknął Ned Tyler, potrząsając głową, lecz ani na chwilę nie odrywał wzroku od Hala. - Lepiej, żeby nie zobaczył go teraz ojciec.

Hal dotarł do końca rei i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin