Smith Wilbur - 04 - Lampart Poluje w Ciemności.doc

(2012 KB) Pobierz

              WILBUR SMITH

LAMPART POLUJE W CIEMNOŚCI

 

AMBER

Tytuł oryginału THE LEOPARD HUNTS IN DARKNESS

Ilustracja na okładce KEVIN TWEDDELL

Redakcja stylistyczna ELŻBIETA MICHALSKA-NOYAK

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta JACEK RING

Copyright © Wilbur Smith 1984

Autor zastrzega swoje prawa moralne.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Pierwsze wydanie 1984 pod tytułem "The Leopard Hunts in Darkness" opublikowane przez William Heinemann Ltd.

part of Reed Consumer Books Limited,

Michelin House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB

and Auckland, Melbourne, Singapore and Toronto

For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1995

ISBN 83-7082-457-1

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62

Warszawa 1997. Wydanie II Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza

Dla Danielle, z colą moją miłością.

 

 

Ten lekki wiatr przewędrował sześćset kilometrów. Wyruszył z bezkresów pustyni Kalahari, którą mali żółci Buszmeni nazywają „Wielką Suchą". Teraz, po dotarciu do zbocza doliny Zambezi, między wzgórzami a nierównym nadbrzeżem rozbił się na wiry i podmuchy powietrza.

Słoń stał tuż poniżej szczytu jednego ze wzgórz. Był zbyt ostrożny, żeby pokazać się na tle nieba. Młode liście drzew masa przysłaniały jego cielsko, zlewające się z szarą skałą zbocza.

Wyciągnął wysoko trąbę, nabrał powietrza w szerokie, owłosione nozdrza, opuścił ją i delikatnie dmuchnął w otwarty pysk. Dwa organy węchowe w górnej wardze rozwarły się niczym pąki róży — badał smak powietrza.

Wyczuwał czysty, ostry piach dalekich pustyń, słodkie pyłki setek dzikich roślin, ciepły odór stada-bawołów z pobliskiej doliny i chłodny posmak wody, którą piły i w której się kąpały. Rozpoznał te i inne wonie i bezbłędnie oszacował odległości od źródła każdego z nich.

Jednak to nie one go interesowały. Szukał innego, drażniącego i przykrego zapachu przebijającego pozostałe: zapachu dymu tytoniowego zmieszanego ze specyficznym odorem piżma: zjełczałym potem w niepranej wełnie; woni nafty, mydła karbolowego i wyprawionej skóry — zapachu człowieka. A on tam był, tak samo uporczywie podążający jego tropem, jak każdego dnia od początku pościgu.

Jeszcze raz stary samiec poczuł, jak budzi się w nim atawistyczny gniew. Ten zapach prześladował niezliczone pokolenia jego gatunku. Od małego nauczył się nienawidzić i bać się go, niemal przez całe życie przed nim uciekał.

Ostatnia przerwa w nieustannym pościgu i ucieczce trwała jedenaście lat. Jedenaście lat spokoju dla stad znad rzeki Zambezi. Słoń nie mógł poznać ani zrozumieć tego przyczyny — miedzy jego prześladowcami toczyła się zacięta wojna domowa, która zamieniła rozległe tereny leżące wzdłuż południowego brzegu Zambezi w strefę buforową. Była ona zbyt

niebezpieczna dla łowców słoni, a nawet dla strażników przyrody, do których obowiązków należało wybijanie nadwyżek populacji. W tamtych latach stadom świetnie się żyło, ale teraz prześladowania zaczęły się od nowa z dawnym, nieprzejednanym okrucieństwem.

Ogarnięty gniewem i przerażeniem stary samiec znów podniósł trąbę i wciągnął straszną woń. Potem odwrócił się i bezszelestnie przeszedł na drugą stronę skalistego wzgórza, które było jedynie szarawą plamą, nieznacznie zakłócającą czysty błękit afrykańskiego nieba. Unosząc w nozdrzch zapach człowieka, zszedł na tylną skarpę, gdzie rozsiane było jego stado.

Wśród drzew rozproszyło się prawie trzysta słoni. Większość samic miała ze sobą młode, niektóre tak małe, że niczym tłuste prosiaczki, mieściły się pod brzuchami matek. Zwijały swoje niewielkie trąbki na czoła i dźwigały je wyżej, do sutków wiszących u nabrzmiałych wymion między przednimi nogami samic.

Starsze słoniątka dokazywały, brykając i ganiając się hałaśliwie, aż któryś z poirytowanych dorosłych osobników zrywał z drzewa gałąź i, dzierżąc ją w trąbie, bił na prawo i lewo. Rozpędzał w ten sposób dokuczliwe maluchy, które piszczały z udawanym przerażeniem.

Samice i młode samce pasły się z niespieszną rozwagą. Powoli wplatały trąby głęboko w gęste zarośla pełne kolców, skąd wyrywały garść dojrzałych jagód i dokładnie układały je w gardzieli, albo końcem poplamionego kła podważały korę drzewa msasa, oddzderały spory jej kawałek i z błogością wpychały go za opadający trójkąt dolnej wargi. Niektóre siadały na tylnych nogach, jak pies, co służy, i podnosiły cielsko, aby wyciągniętą trąbą dosięgnąć delikatnych liści na czubku wysokiego drzewa, lub, wykorzystując cztery tony wagi, napierały szerokim czołem na pień i potrząsały drzewem, które kołysało się i zginało, dopóki nie sypnęło gradem dojrzałych owoców. Trochę niżej dwa młode samce połączyły siły, aby przewrócić wysokie na osiemnaście metrów drzewo, którego górnych liści nawet one nie mogły dosięgnąć. Kiedy upadło z trzaskiem pękających włókien, na wzgórzu pojawił się przewodnik stada i w jednej chwili urwała się radosna wrzawa, zastąpiona nagle wstrząsającą przez kontrast ciszą.

Młode z niepokojem przytuliły się do matek, a dorosłe zwierzęta zamarły w pozycji obronnej, nastawiając uszu i poruszając jedynie czubkami trąb.

Samiec zszedł do nich kołyszącym krokiem. Grube żółte kły zadarł wysoko, a sposób uniesienia poobszarpywanych uszu świadczył o przerażeniu. Jego czaszkę wciąż wypełniał zapach człowieka. Gdy dotarł do najbliższej grupy samic, wyciągnął trąbę i rozdmuchał go nad nimi.

W mgnieniu oka rozpierzchły się, instynktownie stając pod wiatr, tak by zapach prześladowców cały czas leciał w ich stronę. Reszta stada zauważyła ten manewr i przygotowała się do biegu — karmiące matki z młodymi znalazły się w środku, otoczone przez stare, bezpłodne

8

królowe. Młode samce osłaniały stado z przodu, a starsze, ze swoimi adiutantami, z boków. I tak oddaliły się rozkołysanym, tratującym ziemię krokiem, którym mogły posuwać się naprzód dzień i noc, dzień i noc bez przystanku.

Stary uciekający samiec był zbity z tropu. Nie doświadczył nigdy podobnie uporczywego pościgu. Trwał on już osiem dni, a jednak ścigającym nie zdarzyło się zbliżyć na tyle, żeby bezpośrednio zaatakować stado. Znajdowali się na południu. Czuć było ich zapach, ale prawie nigdy nie weszli w ograniczone pole widzenia słoni. Wydawało się, że jest ich wielu, więcej niż wszystkich wcześniej spotkanych przez starego samca ludzi razem wziętych. Tworzyli linię rozciągniętą jak sieć w poprzek południowych szlaków. Widział ich tylko raz. Piątego dnia, będąc u kresu wytrzymałości, zawrócił stado i próbował przedrzeć się na drugą stronę, ale oni przecięli mu drogę. Małe figurki, proste jak patyki, tak zwodniczo kruche, a przecież tak zabójcze, wyskakując z żółtej trawy udaremniły mu ucieczkę na południe. Wymachiwały derkami i uderzały w puste puszki po nafcie, aż starego słonia opuściła odwaga i zawrócił, sprowadzając stado urwistą skarpą w stronę wielkiej rzeki.

Skarpę przecinały ścieżki, którymi od tysięcy lat chodziły stada słoni, ścieżki wiodące po mniej stromych zboczach, przez przejścia i bramy w murach z syderytu. Jednym z takich traktów stary słoń z mozołem sprowadził swoje stado, które w wąskich miejscach wyciągało się w pojedynczą nitkę, po czym znów się rozszerzało.

Nawet w nocy nie pozwolił im się zatrzymać. Wprawdzie nie było księżyca, ale nisko nad ziemią wisiały wielkie białe gwiazdy. Stado prawie bezgłośnie przemierzało ciemny las. Po północy stary słoń zszedł ze ścieżki i poczekał, aż stado pójdzie przodem; nim minęła godzina, wiatr znów przyniósł zepsuty zapach człowieka, słabszy i dużo bardziej odległy, ale wciąż wyczuwalny. Przewodnik stada pospieszył naprzód, aby dogonić swoje samice.

O świcie znaleźli się w okolicy, której nie widział od lat — na wąskim pasku ziemi wzdłuż rzeki. W czasie przeciągającej się wojny ziemia ta stała się sceną intensywnych działań człowieka i dlatego była przez starego słonia omijana aż do dziś, kiedy niechętnie pozwolił się tu zagnać.

Stado nie pędziło już tak szybko. Pościg pozostał daleko w tyle, słonie zwolniły więc i poruszały się w tempie, które nie przeszkadzało im jeść w drodze. Tutaj, w dolnych partiach doliny, las był bujniejszy i bardziej zielony. Lasy msasa ustąpiły drzewom mopani i gigantycznym, spuchniętym baobabom, którym upał wydawał się dodawać sił. Stary słoń wyczuł przed sobą wodę i z pragnienia zaburczało mu w brzuchu, jednak jakieś niejasne przeczucie mówiło mu o innym niebezpieczeństwie niż to nadchodzące od tym — o czymś, co czekało z przodu. Często zatrzymywał się, kołysząc powoli wielkim szarym łbem. Wachlował czujnie uszami, a małe oczka błyszczały mu, kiedy rozglądał się bacznie, nim ruszył w dalszą drogę.

Nagle zatrzymał się raz jeszcze. Coś na granicy wzroku przykuło jego uwagę; coś, co połyskiwało metalicznie w ukośnych promieniach porannego słońca. Z przerażenia odskoczył w tył, a pod wpływem zaraźliwego strachu cofnęło się też całe stado.

Samiec wpatrywał się w plamkę odbitego światła. Powoli trwoga go opuszczała, nic się bowiem nie poruszało prócz lekkiego wiatru przeczesującego las, nic nie było wokół słychać, jedynie jego szum w konarach oraz usypiający świergot i brzęczenie beztroskich ptaków i owadów. Mimo to stary słoń wpatrywał się przed siebie i czekał. W miarę jak słońce się przesuwało, zauważał inne, identyczne metalowe przedmioty i prze-stępował z nogi na nogę, pomrukując gardłowo z niezdecydowania.

Starego samca niepokoił szereg małych kwadratowych płytek z cynkowanej blachy. Były przymocowane do żelaznych rur wbitych w ziemię przed laty, tak. że zapach człowieka dawno już wywietrzał.

Na każdej płytce ludzie wymalowali lakoniczne ostrzeżenie: UWAGA! POLE MINOWE oraz stylizowaną czaszkę i skrzyżowane piszczele. W ostrym słońcu litery ze szkarłatnych zmieniły się w bladoróżowe.

Pole zaminowały wiele lat wcześniej siły bezpieczeństwa rozwiązanego obecnie, składającego się z białych, rządu Rodezji. Miało ono tworzyć swego rodzaju kordon sanitarny — była to próba powstrzymania sił partyzanckich ZIPRA i ZANU przed wejściem na ten teren z ich baz znajdujących się za rzeką w Zambii. Miliony min przeciwpiechotnych i cięższych daymore'ów pokrywały całe pole wzdłuż i wszerz tak gęsto, że jego rozbrojenie stawało się niemożliwe. Koszt takiego przedsięwzięcia był zaś na pewno za wysoki dla nowego, czarnego rządu kraju, który i tak borykał się z poważnymi trudnościami ekonomicznymi.

Stary słoń wciąż się wahał, podczas gdy powietrze zaczął wypełniać huczący łoskot, dziki odgłos huraganu. Dźwięk dochodził zza'stada, znów od południa. Samiec odwrócił się szybko, żeby stawić mu czoło.

Nisko nad szczytami drzew sunął ciemny groteskowy kształt, zawieszony na srebrnym, świszczącym dysku. Napełniając niebo hałasem, obniżył lot nad stłoczonym stadem, tak bardzo że wzbudzony przez wirujące śmigła pęd powietrza wygiął górne gałęzie drzew i poderwał z suchej powierzchni ziemi chmurę czerwonego piachu.

W obliczu nowego niebezpieczeństwa słoń odwrócił się i ruszył naprzód, przekraczając linię rzadko rozsianych, metalowych płytek, a za nim na pole minowe wpadło przerażone stado.

Przebiegł pięćdziesiąt metrów w głąb pola, zanim wybuchła pod nim pierwsza miną. Eksplodowała w górę, prosto w grubą warstwę skóry na jego prawej tylnej nodze, przecinając ją wpół niczym uderzeniem topora. Surowe, czerwone mięso wisiało w strzępach, a głęboka rana odsłaniała białą kość, kiedy zwierzę słaniając się szło dalej na trzech nogach. Następna mina wybuchła pod prawą przednią i zamieniła kopyto w zakrwawione, siekane mięso. Słoń ryknął z bólu i przerażenia i opadł na zad,

10

podczas gdy jego stado, razem z młodymi, mijając go wbiegało na pole minowe. Początkowo głuche odgłosy detonacji rozlegały się sporadycznie wzdłuż skraju pola, ale szybko przeszły w urywane staccato, przypominając grę obłąkanego perkusisty. Czasami cztery czy pięć min wybuchało jednocześnie, wywołując głośną eksplozję dźwięku, który odbijał się od wzgórz skarpy i powracał zwielokrotnionym echem.

Akompaniował temu, niczym sekcja smyczkowa piekielnej orkiestry, świszczący łoskot wirnika śmigłowca, który pikował, kołysał się, opadał i wznosił wzdłuż krańców pola. Zaganiał spłoszone słonie, jak pies pilnujący stada owiec. Pilot to rzucał śmigłowiec, żeby oddać drogę grupie zwierząt, które odłączyły się od reszty, to znów pędził, żeby złapać pięjcnego młodego samca, któremu jakimś cudem udało się przebiec pole bez szwanku i dotrzeć w bezpieczne miejsce na brzegu rzeki. Zmuszał go do odwrotu i zaganiał na pole, gdzie wybuch odrywał zwierzęciu stopę — słoń padał, trąbiąc i rycząc przeraźliwie.

Grzmot rozrywających się min był nieprzerwany jak odgłos bitwy morskiej. Każda eksplozja wyrzucała słup piachu wysoko w spokojne powietrze nad doliną, tak że dziejące się w niej okropieństwa przysłaniała po części czerwona mgła. Piach kręcił się i wirował w górę aż do szczytów drzew, a oszalałe zwierzęta, niczym ciemne, udręczone widma, miotały się oświetlane błyskami wybuchających min.

Jednej ze starszych samic wybuch oderwał wszystkie nogi. Leżała na bolcu i usiłując wstać waliła głową w twardą ziemię. Inna szorowała brzuchem po piachu, ciągnąc za sobą tylne nogi. Trąbą ochraniała malutkie słoniątko u swego boku, aż w końcu mina eksplodowała pod jej klatką piersiową, wyginając żebra na zewnątrz i odrywając jednocześnie zad tulącego się do matki maleństwa.

Inne młode, oddzielone ód matek, biegały z piskiem w chmurze pyłu, aż wybuch i krótkie błyski ognia kładły temu kres, gruchocząc im kończyny.

Długo trwało, zanim spowolniało tempo salw, a eksplozje stały się znów przerywane i w końcu ucichły. Śmigłowiec wylądował przed linią znaków ostrzegawczych. Silnik zamarł i ustało wirowanie śmigła. Słychać było jedynie porykiwania okaleczonych i dogorywających zwierząt, leżących na skotłowanej ziemi pod pokrytymi piachem drzewami. Wejście do śmigłowca było otwarte. Jakiś mężczyzna zeskoczył lekko na ziemię.

Był to Murzyn ubrany w wyblakłą dżinsową kurtkę bez rękawów i obcisłe dżinsy farbowane w plamy. Podczas wojny w Rodezji dżinsowy przyodziewek był nieoficjalnym umundurowaniem żołnierzy opozycji. Mężczyzna miał na nogach kolorowe zachodnie buty' z tłoczeniami, na czubku głowy lotnicze okulary przeciwsłoneczne Polaroida w złotych oprawkach, a o górną kieszeń kurtki zaczepił rząd długopisów — wśród partyzantów kombatantów świadczyło to o wysokiej randze. Pod prawym ramieniem niósł kałasznikowa. Podszedł do skraju pola minowego i stał

11

 

tam pełne pięć minut, patrząc beznamiętnie na zamieniony w rzeźnię las. Później zawrócił w stronę śmigłowca.

Z kabiny spoglądał uważnie w jego stronę pilot, wdąż w słuchawkach na misternej afro, ale oficer zignorował go i zajął się kadłubem maszyny.

Wszystkie oznaczenia i numery identyfikacyjne pokryto starannie taśmą maskującą, a następnie spryskano czarną emalią w sprayu. W jednym miejscu taśma się odkldła, odsłaniając róg napisu. Oficer krawędzią dłoni ją przylepił; krótkim, ale krytycznym spojrzeniem obrzucił swoje „dzieło" i schronił się w rieniu najbliższego drzewa mopani.

Postawił karabin przy pniu drzewa, rozłożył na ziemi chustkę do nosa, żeby nie pobrudzić spodni, i usiadł, opierając się plecami

0   chropowatą korę. Złotą zapalniczką Dunhilla przypalił papierosa

1  zadągnął się głęboko, nim pozwolił dymowi przesączyć się powoli przez pełne, demne usta.

Wtedy po raz pierwszy uśmiechnął się, chłodno i refleksyjnie, na myśl o tym, jak wielu ludzi, ile czasu i amunicji było trzeba do zabida trzystu słoni w sposób konwencjonalny. „Od czasu wojny w buszu towarzysz komisarz nie stracił nic ze swego sprytu — kto inny wpadłby na coś takiego?" Pokręcił głową z podziwem i szacunkiem.

Wypaliwszy papierosa, palcami rozgniótł niedopałek — ot, taki sobie mały nawyk z tamtych minionych dni — i zamknął oczy.

Straszny chór jęków i ryków nie przeszkodził mu w zaśnięciu. Obudził go dopiero dźwięk ludzkich głosów. Szybko wstał, od razu czujny, i spojrzał na słońce. Było po południu.

Podszedł do śmigłowca i obudził pilota:

—  Nadchodzą.

Zdjął megafon z uchwytu na śdanie i czekał w otwartym luku, aż pierwsi wyłonią się spośród drzew. Spojrzał na nich z rozbawionym lekceważeniem.

— Pawiany! — wycedził z pogardą człowieka wykształconego dla wieśniaka, pogardą jednego Afrykanina dla drugiego, z innego plemienia.

Zbliżali się, idąc długim sznurem po śladach słoni: dwie czy trzy setki mężczyzn otwierających ten pochód i kobiet go zamykających, w okrydach ze skór zwierzęcych i w starej, wystrzępionej odzieży z Zachodu. Wiele kobiet miało nagie piersi. Niektóre z nich były młode. Zuchwale przechylały głowy i lirycznie kołysały krągłymi pośladkami pod krótkimi spódniczkami z ogonów zwierząt. Kiedy odziany w dżins oficer przyglądał się im, pogarda zamieniła się w uznanie —może później znalazłby chwilę dla którejś z nich, pomyślał i włożył rękę do kieszeni dżinsów. Murzyni ustawili się wzdłuż skraju pola minowego, trajkotali i piszczeli z zachwytu. Niektórzy, chichocząc i podskakując, pokazywali sobie nawzajem cielska wielkich, ubitych zwierząt.

Oficer pozwolił im dać upust radości, zasłużyli na tę przerwę. Osiem dni byli w drodze, prawie bez odpoczynku. Pracowali na zmiany jako

12

naganiacze, żeby zapędzić stado słoni do podnóża skarpy. Kiedy czekał, aż się uspokoją, znów zadumał się nad charyzmą i charakterem jednostki, która potrafiła zespolić tę tłuszczę prymitywnych, niepiśmiennych wieśniaków, stworzyć z niej spójną i sprawną całość. Całą operację zorganizował bowiem jeden człowiek.

„To prawdziwy mężczyzna!", oficer pokiwał głową i otrząsnął się z fali uwielbienia. Podniósł do ust megafon.

—  Cicho! Cisza! — uspokoił ich i zaczął rozdzielać zadania do wykonania.

Z tych, którzy mieli topory i pangi, utworzył grupy rzeźników. Kobietom kazał ustawić wędzarnie i wypleść kosze z kory mopani, zaś innym zebrać drewno na ogniska. Potem znów zajął się rzeźnikami.

Żaden z członków plemienia nigdy nie leciał śmigłowcem czy samolotem. Oficer musiał więc ostrym czubkiem swego budora przekonać pierwszych z nich, by weszli do luku. W ten sposób mogli przeledeć nad wąskim, usianym minami paskiem i dostać się do najbliższego martwego słonia.

Wychylając się z luku, oficer spoglądał w dół na starego samca. Oceniał grube, wygięte kły i zauważył, że bestia wykrwawiła się na śmierć. Dał pilotowi znak do obniżenia lotu.

Zbliżył usta do ucha najstarszego mężczyzny.

—  Tylko pamiętaj, żeby wasze stopy nie dotknęły ziemi! — wykrzyczał. Człowiek krótko kiwnął głową. — Najpierw kły, potem mięso.

Tamten powtórzył gest. Oficer poklepał go po ramieniu, a on zeskoczył na puchnący już od gazów gnilnych brzuch słonia i zręcznie na nim balansował. Reszta grupy, ściskając w dłoniach topory, poszła w jego ślady.

Na dany przez oficera znak ręką śmigłowiec podniósł się i pomknął jak ważka do następnego zwierzęcia, z którego pyska sterczała cenna kość —wdąż jeszcze żyło. Dźwignęło się do pozycji siedzącej i wydągniętą trąbą, oblepioną krwią i piachem, próbowało schwytać unoszący się w powietrzu obiekt.

Ubezpieczony sznurem oficer wycelował z kałasznikowa i wystrzelił  ij        łi kk         k   Si         dł i lżł

py            y                  y

jedną kulę w miejsce połączenia karku z czaszką. Samica upadła i leżała bez ruchu obok nieruchomego dała jej dziecka. Oficer dał głową znak szefowi następnej grupy rzeźników.

Balansując na gigantycznych szarych głowach, uważając, by nie tknąć stopą ziemi, robotnicy oddosywali kły od wielkich czaszek. Była to delikatna praca, ponieważ nieostrożne uderzenie mogłoby drastycznie zmniejszyć wartość cennego materiału. Widzieli, jak oficer w plamiastych dżinsach dobrze wymierzonym machnięciem kolby złamał szczękę mężczyźnie, który jedynie wyraził wątpliwość co do otrzymanego rozkazu. Co zrobiłby z kimś, kto uszkodziłby kieł? Pracowali ostrożnie. Gdy kły były już*oddęte, śmigłowiec wdągnął je w górę i przeniósł grupę na następnego trupa.

13

T

Do zapadnięcia zmroku większość słoni zmarła od ciężkich ran albo została dobita, ale jęki tych, które nie otrzymały jeszcze coup de gróce, połączone z odgłosami nadciągających sfor hien i szakali, nadawały nocy przeraźliwe oblicze. Mężczyźni z toporami pracowali dalej przy świetle pochodni z trawy i przed pierwszym brzaskiem zebrali całą kość słoniową.

Teraz mogli zająć się oprawianiem i rozczłonkowywaniem dał. Jednak rosnący upał był szybszy od nich. Odór psującego się mięsa, zmieszany z gazami z rozerwanych wnętrzności, przyprawiał podkradających się padlinożerców o nowe paroksyzmy żarłocznej radośd. Śmigłowiec od razu przenosił każdy oddęty udziec czy łopatkę w bezpieczne miejsce poza polem minowym. Kobiety dęły mięso na pasy i rozwieszały je na prowizorycznych wędzarniach nad tlącymi się ogniskami z zielonych gałęzi.

Podczas nadzorowania prac oficer liczył łupy. Szkoda że nie mogli ocalić skór. Każda była warta z tysiąc dolarów, ale zajmowały za dużo miejsca i nie można ich było odpowiednio zakonserwować, a nadgniłe pozbawione zostałyby wartości. Z drugiej strony lekko nadpsute mięso bardziej odpowiadałoby afrykańskiemu podniebieniu — Anglik zresztą też lubi, kiedy dziczyzna jest skruszała.

Pięćset ton świeżego mięsa straciłoby połowę wagi w czasie suszenia. Na szczęście kopalnie miedzi w sąsiedniej Zambii, z dziesiątkami tysięcy robotników do nakarmienia, były chłonnym rynkiem zbytu protdn. Uzgodniono już cenę — dwa dolary za funt z grubsza uwędzonego mięsa. To dawało około miliona dolarów amerykańskich. No i oczywiście była jeszcze kość słoniowa.

Śmigłowiec przeniósł ją w zadszne miejsce leżące wśród wzgórz, niecały kilometr od chaotycznie rozbitego obozu. Tam ułożono ją w rzędach i wybrany zespół przystąpił do pracy. Wieśniacy usuwali z zagiętych do środka końców kłów tłustą, białą tkankę nerwową w kształcie stożka i oczyszczali kośd z krwi i wszelkich zanieczyszczeń, których zapach mógłby podrażnić wyczulony nos celnika.

Było czterysta kłów. Niektóre, należące do bardzo młodych osobników, ważyły tylko po kilka funtów, ale dężar każdego z kłów przewodnika stada znacznie przekraczał osiemdziesiąt funtów — w sumie średnia waga kła wynosiła dwadzieścia funtów. W Hongkongu płacono sto dolarów za funt, czyli za samą kość można by dostać osiemset tysięcy dolarów. Jeden dzień pracy przyniósłby ponad milion dolarów zysku — w kraju gdzie przedętny roczny dochód dorosłego mężczyzny nie przekraczał sześciuset...

Oczywiśde, z operacją wiązały się również koszty. Jeden z mężczyzn stradł równowagę i spadł ze szczytu martwego delska. Wylądował płasko na pośladkach, prosto na minie przedwpiechotaej. „Syn obłąkanego pawiana", oficer wdąż był zdenerwowany głupotą wieśniaka. Przez nią musieli przerwać pracę na prawie godzinę, żeby zabrać dało i przygotować je do pochówku. Ktoś inny stracił stopę od źle wymierzonego dosu

14

toporem, kilku Murzynów odniosło lżejsze rany od wymachiwania pangami, jeden umarł w nocy z kulą kałasznikowa w brzuchu, kiedy zaprotestował, widząc, co oficer robi z jego młodszą żoną w krzakach za wędzarniami. Kiedy jednak wzięło się pod uwagę zysk, koszty były doprawdy niewielkie. Towarzysz komisarz będzie zadowolony, i nie bez powodu.

Nadszedł ranek trzedego dnia, zanim zespół pracujący nad kośdą ku zadowoleniu oficera wypełnił swoje zadanie. Został potem wysłany w dół doliny do pomocy przy wędzarniach — żadnym oczom nie wolno odkryć tożsamośd ważnego gośda, który miał właśnie przybyć na przegląd łupów.

Przyledał śmigłowcem. Oficer stał na baczność w przerwie między długimi rzędami lśniącej kośd. Wzbudzony przez maszynę pęd powietrza szarpał mu kurtkę i trzepotał nogawkami spodni, ale on trwał nieugięty.

Maszyna osiadła na ziemi. Wyszedł z niej przystojny mężczyzna

0   władczej postawie, silny i wyprostowany, z olśniewająco białymi kwadratowymi zębami na tle mahoniowoczaraej twarzy. Kędzierzawe, typowe dla Murzynów, włosy miał przystrzyżone prawie przy samej kształtnej czaszce. Ubrany był w białą koszulę, demnoniebiesld krawat

1 drogi perłowoszary garnitur włoskiego kroju oraz czarne buty ręcznej roboty z miękkiej delęcej skóry.

Uśmiechając się wydągnął rękę do oficera. Młodszy mężczyzna natychmiast porzudł swą pełną szacunku postawę i podbiegł do niego jak dziecko do ojca.

— Towarzysz komisarz!

—  Nie, nie! — łagodnie, wdąż się uśmiechając, gość zbeształ oficera.— Już nie towarzysz komisarz, ale towarzysz minister. Nie dowódca garstki nie umytych żołnierzy z buszu, ale minister suwerennego rządu. I największy łowca kośd słoniowej wszechczasów, nieprawdaż?

Craig Mełlow skrzywił się, gdy taksówka podskoczyła na kolejnym wyboju na Piątej Aid przy samym wejśdu do Bergdorfa Goodmana. Jej zawieszenie, podobnie jak większość nowojorskich taksówek, bardziej pasowałoby do czołgu Shermana. „Lepiej mi się jechało landroverem przez depresję Mbabwe", pomyślał Craig i nagle poczuł przypływ nostalgii, kiedy przypomniał sobie krętą, porytą koleinami drogę wiodącą przez nieprzystępne tereny leżące na południe od rzeki Chobe, szerokiego zielonego dopływu wielkiej Zambezi.

To było tak daleko stąd i tak dawno temu. Porzudł wspomnienia i powródł do rozmyślań nad sobą. Czuł się zlekceważony. Musiał jechać taksówką na lunch z wydawcą i samemu zapładć za przejazd. Kiedyś wysłaliby po niego limuzynę z szoferem, a miejscem przeznaczenia byłoby JRour Seasons" albo, ,La Grenouille", a nie jakaś makaroniarska spelunka w Village. W ten subtelny sposób wydawcy okazywali niezadowolenie,

15

kiedy pisarz nie dostarczał żadnego maszynopisu przez trzy lata i więcej czasu spędzał ze swoim maklerem i na hulankach w „Studio 54" niż przy maszynie do pisania.

„Tak, chyba mnie to czeka", skrzywił się Craig. Sięgnął po papierosa, ale znieruchomiał, bo przypomniał sobie, że rzucił palenie. Odgarnął więc z czoła gruby kosmyk ciemnych włosów i zaczął przyglądać się twarzom ludzi w tłumie na chodniku. Kiedyś taka krzątanina pobudzała i ożywiała go po ciszy afrykańskiego buszu. Nawet liche fasady z neonami, wychodzące na zaśmiecone ulice, były jakąś odmianą i intrygowały go. Teraz czuł, że dusi się w zamknięciu, i tęsknił za choćby przelotnym widokiem otwartego nieba zamiast tej wąskiej wstążki prześwitującej między wysokimi budynkami.

Taksówka zatrzymała się gwałtownie, przerywając jego rozmyślania, a kierowca nie obracając się wymamrotał:

—  Szesnasta Ulica.

Craig wsunął banknot dzieaędodolarowy w otwór w pancernej szybie z perspeksu, która chroniła taksówkarza przed pasażerami.

—  Reszty nie trzeba — powiedział i wyszedł na chodnik.

Od razu zauważył restaurację—przemyślne włoskie zasłony i butelki chianti w plecionce z rafii w oknie.

Krocząc chodnikiem, Craig poruszał się sprawnie, niemal nie utykając, tak że właściwie trudno było zauważyć tę ułomność. Mimo jego obaw wnętrze restauracji okazało się czyste i chłodne, a zapach potraw pobudzał apetyt.

Od stolika w głębi sali podniósł się Ashe Levy, który skinął mu głową:

—  Craig, mój drogi! — Objął go ramieniem i ojcowsko poklepał po policzku. — Dobrze wyglądasz, ty stary byku!

Ashe wypracował własny, eklektyczny styl. Miał ścięte na jeża włosy i okulary w złotych oprawkach. Nosił kaszmirową marynarkę z wąskimi klapami, koszulę w paski z kontrastującym białym kołnierzykiem, platynowe spinki do mankietów i krawata oraz brązowe buty z surowej skóry z dziurkowanym wzorkiem na noskach. Oczy miał bardzo jasne i unikał patrzenia prosto w oczy rozmówcy. Craig wiedział, że Ashe pali tylko najlepsze cygara — złote tijuańskie.

—  Miły lokal, Ashe. Jak udało ci się go znaleźć?

—  Znudziły mi się stare „Seasons".—Ashe uśmiechnął się szelmowsko, ucieszony, że gest niezadowolenia został dostrzeżony.

—  Craig, chciałbym, żebyś poznał pewną niezwykle utalentowaną damę.     '

Do tej pory siedziała ukryta w cieniu z tyłu stołu, ale teraz pochyliła się i wyciągnęła rękę, która znalazła się w zasięgu światła lampy — na początku Craig nie widział nic więcej.

Dłoń miała wąską, o arystokratycznych palcach, ale paznokcie, choć wypielęgnowane, były krótko przycięte i nie pomalowane. Spod złotej

16

opalenizny prześwitywały błękitem wyraźne żyły. Kości miała delikatne, ale u nasady długich, prostych palców wyczuwało się zrogowacenia skóry — to była dłoń przyzwyczajona do ciężkiej pracy.

Craig uścisnął tę rękę. Poczuł jej siłę, delikatność suchej, chłodnej skóry na wierzchu i stwardniałe miejsca wewnątrz dłoni; spojrzał w twarz nieznajomej.

Miała grube, ciemne jaskółcze brwi. Jej oczy, nawet przy tak słabym świetle, były zielone z miodowymi plamkami wokół źrenic, spojrzenie zaś szczere i bezpośrednie.

—  Sally-Anne Jay — powiedział Ashe. — To jest Craig Mellow. Nos miała prosty, ale trochę za duży, a usta zbyt szerokie, by można

0  nich powiedzieć, że są piękne. Jej gęste ciemne włosy były mocno ściągnięte w tył. Twarz pokrywała miodowa opalenizna, taka sama jak na dłoniach, a policzki były lekko przyprószone piegami.

—  Czytałam pańską książkę — powiedziała. Głos miała czysty

1 spokojny, ze środkowoatlantyddm akcentem. Dopiero gdy usłyszał jego brzmienie, zdał sobie strawę z jej młodego wieku. — Myślę, że zasłużyła na to, co ją spotkało.

—  Komplement czy policzek? — starał się, żeby zabrzmiało to lekko i obojętnie, ale miał gorącą nadzieję, że dziewczyna nie zalicza się do tych, którzy dowodzą swych wysokich wymagań literackich, mieszając z błotem dzieło znanego pisarza, patrząc mu przy tym prosto w oczy.

—  Spotkała się z dobrym przyjęciem — stwierdziła, a Craig się ucieszył, choć najwyraźniej temat uważała za wyczerpany. Aby okazać zadowolenie, uścisnął jej dłoń i przytrzymał chwilę dłużej, aż ona wysunęła ją i położyła z powrotem na kolanach.

Nie była więc łowcą skalpów ani nie miała zamiaru mu nadskakiwać. W każdym razie, pomyślał, dość już miał zachwyconych literatami panienek usiłujących wejść mu do łóżka, a pochlebcy wcale nie byli lepsi od malkontentów — w każdym razie niewiele.

—  Zobaczmy, czy uda się namówić Ashe'a, żeby postawił nam drinka — zaproponował i usiadł naprzeciwko niej.

Ashe jak zwykle narobił zamieszania studiując kartę win, ale w końcu zdecydował się na frascati za dziesięć dolarów.

—  Wspaniały, łagodny smak. — Spróbował wino.

—  Jest zimne i mokre — zgodził się Craig i Ashe znów się uśmiechnął. Obu przypomniało się, że zeszłym razem pili Corton Cha-rlemagne z 1970 roku.

—  Spodziewamy się jeszcze jednego gościa — Ashe poinformował kelnera. — Zamówimy, jak się pojawi. — Obrócił się do Craiga. — Oirialem rtworzyć Sally-Anne okazję, żeby mogła pokazać ci swoje dzieło.

^^—zachęcił ją pisarz, w jednej chwili znów gotów do obrony, ¦ych, co chcieli wypłynąć na jego sukcesie — tych z nie sami, które miał poprzeć, doradców finansowych, którzy

17

mogliby dla niego zająć się jego świetnymi honorariami, innych, którzy pozwoliliby mu spisać swoje biografie i wspaniałomyślnie podzieliliby się z nim zyskiem czy też sprzedaliby mu ubezpieczenie albo raj na morzach południowych, zamówiliby scenariusz filmowy za niewielką zaliczkę albo jeszcze mniejszy udział w zyskach — oni wszyscy zbierali się niczym hieny nad łupem lwa.

Sally-Anne podniosła leżącą na podłodze obok niej teczkę i położyła ją przed Craigiem na stole. Kiedy Ashe poprawiał światło, dziewczyna rozwiązała tasiemki i wyprostowała się na krześle.

Craig otworzył teczkę i znieruchomiał. Poczuł, że na ramionach robi mu się gęsia skórka i kłują go włosy na karku — tak reagował na wielkość, na piękno doskonałe. W Metropolitan Museum przy Central Parku znajdował się obraz Gauguina: polinezyjska madonna z Dzieciątkiem Jezus na ręku. Na jego widok Craiga kłuły włosy. Podobne wrażenie wywołały fragmenty poezji Tomasa Stearnsa Eliota i prozy Lawrence'a Durrella, za każdym razem kiedy je czytał.

Pierwszy takt V Symfonii Beethovena, niewiarygodne jętka Rudolfa Nuriejewa, sposób, w jaki Nicklaus i Borg uderzali piłkę za swoich dobrych czasów — to wszystko przyprawiało go o kłucie. Teraz tego samego dokonała ta dziewczyna.

Przyniosła zdjęcie. Wywołano je techniką drobnoziarnistą, więc każdy szczegół był wyraźny, kolory czyste i bardzo realistyczne. Przedstawiało ono słonia, starego samca. Patrzył w aparat z wyraźnym przerażeniem, uszy rozkładał jak ciemne flagi. W jakiś sposób oddawał bezmiar i nieskończoność kontynentu, a mimo to był osaczony. Wyczuwało się, że na nic się nie zdawała jego ogromna siła, że wprawiały go w popłoch zjawiska wykraczjące poza doświadczenie jego i jego przodków, że niedługo ugnie się pod ciężarem zmian — tak jak sama Afryka.

Fotografia ukazywała też ląd, żyzną, czerwoną ziemię pooraną wiatrem, spieczoną słońcem, zniszczoną suszą. Craig prawie czuł smak kurzu na języku. A ponad wszystkim rozciągało się bezkresne niebo, niosące obietnicę pomocy — srebrne cumulonimbusy przypominające pokryty śniegiem łańcuch górski, przetykane purpurą i fioletem, przekłute jednym tylko promieniem skrytego za nim słońca, który padał na zwierzę, niczym błogosławieństwo.

Dziewczyna uchwyciła treść i tajemnicę jego rodzinnego lądu w jedną setną sekundy potrzebną na otwarcie i zamknięcie się przesłony, podczas gdy on pracował mozolnie przez długie, bolesne miesiące i nawet nie zbliżył się do celu. Uznał już skrycie swą porażkę i bał się spróbować jeszcze raz. Wypił mały łyk mdłego wina, które otrzymał jako naganę za nagły kryzys zaufania we własne możliwości. Wino miało posmak chininy, czego wcześniej nie zauważył.                                                     -¦ A

—  Skąd jesteś? — spytał, nie podnosząc głowy.                     ,

—  Z Denver w Kolorado — odpowiedziała. — Ale mój ojciec wiele

18

lat pracował w ambasadzie w Londynie. Uczyłam się prawie wyłącznie w Anglii. — To wyjaśniało jej akcent. — Wyjechałam do Afryki, kiedy miałam osiemnaście lat, i zakochałam się w niej. — W ten prosty sposób opowiedziała historię swego życia.

Dotknięcie fotografii i odwrócenie jej na drugą stronę wymagało od Craiga wysiłku fizycznego. Pod nią leżało następne zdjęcie, ukazujące młodą kobietę siedzącą na czarnej skale magmowej obok pustego wodopoju. Na głowie miała uszy królika — charakterystyczne dla plemienia Owahimba nakrycie głowy. Stało przy niej dziecko, które karmiła piersią. Skóra kobiety lśniła natarta tłuszczem i ochrą. Jej oczy przypominały oczy malowideł na grobowcach faraonów. Była piękna.

„Zaiste, Denver w Kolorado!" — pomyślał Craig i zdziwiła go własna zawziętość, głębia nagłej niechęci. Jak śmiała ta cholerna, smarkata cudzoziemka utrafić tym portretem młodej kobiety w samo sedno złożonego ducha narodu. Spędził z tymi ludźmi całe życie i nigdy nie widział Afrykanina tak wyraźnie jak w tej chwili, we włoskiej restauracji w Greenwich Village.

Z tłumioną pasją odwrócił zdjęcie. Na następnym obiektyw zaglądał w trąbkowatą gardz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin