(Kroniki Brata Cadfaela 05) - Trędowaty z hospicjum świętego Idziego - Ellis Peters.pdf

(592 KB) Pobierz
PASTELROK Z LASS EYTOR
ELLIS PETERS
TRĘDOWATY
OD ŚWIĘTEGO
IDZIEGO
Przełożyła Maria Grabska
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1993
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pewnego poniedziałkowego popołudnia w październiku roku pańskiego 1139 brat
Cadfael przekroczył furtkę opactwa z niejasnym przeświadczeniem, że zanim wróci na wielki
dziedziniec, wydarzy się coś strasznego. Nie miał powodu przypuszczać, że jego nieobecność
potrwa dłużej niż godzinę. Wybierał się tylko na drugi koniec podgrodzia, do szpitala w Saint
Giles, odległego ledwie o pół mili od opactwa w Shrewsbury, jedynie zaś po to, by uzupełnić
w szpitalnej aptece zapas olejków, balsamów i maści.
W Saint Giles zużywano mnóstwo takich leków. Nawet gdy trędowatych - dla opieki
nad którymi założono szpital - było niewielu, zawsze tuliło się tam parę biednych i chorych
duszyczek, natomiast ziołowe leki Cadfaela koiły i leczyły nie tylko rany, ale i umysły.
Zwykle co trzy tygodnie Cadfael dreptał do leprozorium zaopatrzony w zestaw świeżych
specyfików. Ostatnio czynił to tym chętniej, iż brat Marek, jego nieoceniony i dotąd
nieodżałowany pomocnik w herbarium, poczuł powołanie, by przez rok służyć
nieszczęśnikom pozostającym pod patronatem świętego Egidiusza. Wizyta w Saint Giles była
więc zawsze okazją do miłych wspomnień dni, które przeminęły.
Aby bowiem wszystko było jasne, trzeba zaznaczyć, że złe przeczucia Cadfaela nie
miały nic wspólnego z doniosłymi wydarzeniami, jakich świadkiem miało być wkrótce
opactwo pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła w Shrewsbury. Nie myślał o
przygotowywanych tu zaślubinach. Żaden omen nie wieścił też czyjejś nagłej i gwałtownej
śmierci. Cadfael podejrzewał raczej, że w czasie jego nieobecności stłucze się naczynie pełne
cennego wywaru, wykipi syrop albo przepali się rynka. Bał się, że płomień z przepełnionego
drewnem piecyka sięgnie ziół, suszących się w pęczkach pod sufitem, lub też, co gorsza,
pójdzie z dymem całe herbarium.
Marek był spokojny, sumienny i zręczny. Kiedy odszedł, Cadfael za wszystkie swoje
grzechy został pokarany pomocą najbardziej roześmianego, naiwnego, nieuważnego i
niezdarnego spośród świętych młodzianów. Był to rozpieszczony, obdarzony przesadnie
pogodnym usposobieniem dziewiętnastoletni żółtodziób, który w rozwoju swojego umysłu na
zawsze chyba zatrzymał się na poziomie szczęśliwego dwunastolatka. Miał dwie lewe ręce,
za to jego zapał i wiara w siebie były niewzruszone. Uważał, że dobrymi chęciami można
zdziałać wszystko, lecz nie potrafił sobie poradzić z najmniejszym kłopotem. Efekty
własnych poczynań niezmiennie zaskakiwały go i przerażały. By dopełnić miary problemu,
jaki sobą przedstawiał, trzeba przyznać, że był najbardziej dobrodusznym i uczuciowym
człowiekiem pod słońcem. I głuchym jak pień na wszelkie nauki, nadzieja jego nigdy bowiem
nie gasła. Besztany za stłuczenie, zniszczenie, pomieszanie czy przypalenie czegoś,
przyjmował karę z nieodmiennie cichą pokorą. Przy każdym przewinieniu był pewien
przebaczenia i święcie przekonany, że podobna katastrofa już mu się nie przydarzy. Cadfael
lubił go tak samo, jak się na niego wściekał - bez miary. W końcu posępnie machał ręką na
szkody, jakich zawsze należało się spodziewać, gdy chłopiec miał wykonać polecenie bez
nadzoru. Oczywiście prócz dobroci miał on i inne zalety. W kopaniu ziemi - a jesienią była to
najważniejsza praca - nie miał sobie równych. Zagłębiał łopatę w ziemię z zapałem, z jakim
inni oddawali się modlitwom, a odwracał skibę z miłością i braterskim uczuciem, które
Cadfael wysoko u niego cenił. Broń Boże tylko, by miał sadzić tam, gdzie już skopał!
Niestety, brat Oswin miał drewniane palce.
1
Tak więc brat Cadfael nie mógł sobie pozwolić na rozmyślania o świetnych
zaślubinach, jakie za dwa dni miały się odbyć w przy klasztornym kościele. Prawdę mówiąc -
całkowicie o nich zapomniał. Dopiero przechodząc przez podgrodzie, zauważył, że ludzie
zbierają się przed domami w luźne grupki i spoglądają wyczekująco za miasto, na drogę
prowadzącą do Londynu. Dzień był pochmurny i chłodny, w powietrzu wisiała mżawka, ale
szacowne matrony ze Shrewsbury nie miały zamiaru z tego powodu dać się pozbawić
widowiska. Tą drogą miały nadjechać oba orszaki weselne i najwyraźniej rozeszła się właśnie
wieść, że zbliżają się już do miasta. Jako że opactwo leżało za murami, spora liczba
mieszczek przeszła przez bramę i zmieszała się z ludźmi z podgrodzia. Panował ruch i zgiełk
jak w zwykły dzień targowy. Nawet żebracy zebrali się wokół bramy w świątecznym
podnieceniu. Kiedy pan na tak wielkich włościach zjeżdża, by poślubić dziedziczkę równie
rozległego majątku, można mieć nadzieję, że świetnej uroczystości towarzyszyć będą hojne
jałmużny.
Cadfael obszedł mur, otaczający targ koński, i ruszył głównym traktem. Tu domy stały
już rzadziej, a pola i zagajniki wyciągały zielone palce, by dotknąć skraju drogi. Tu także
kobiety stały przed drzwiami, chcąc choć przez chwilę popatrzeć na pannę i jej narzeczonego.
Przed dużym domostwem w połowie drogi do Saint Giles zebrał się tłumek gapiów, którzy
przez otwartą bramę z zaciekawieniem przyglądali się krzątaninie na dziedzińcu. Słudzy i
pachołkowie biegali między domem a stajnią, na podwórzu migały kolorowe kubraki w
barwach barona. Tu miał się zatrzymać pan młody ze swoją świtą, natomiast panna i jej
orszak nocowali w gościnnych komnatach opactwa. Prosta ludzka ciekawość kazała
Cadfaelowi przystanąć na chwilę wraz z innymi. Dom był duży, otoczony solidnym wałem,
za którym znajdował się ogród i sad. Należał do Rogera de Clinton, biskupa Coventry, jednak
sam właściciel rzadko się tu pojawiał. Udzielenie gościny Huonowi de Domville, który
władał ziemiami w Shropshire, Cheshire, Stafford i Leicester, było po części przyjacielską
przysługą dla opata Radulfusa, a po części politycznym ukłonem w stronę potężnego barona,
o którego łaski i protekcję warto było zabiegać w tych niepewnych czasach. Co z tego, że król
Stefan niepodzielnie władał większą połacią kraju, skoro na zachodzie jego przeciwnicy
trzymali się mocno, a wielu lordów gotowych było przejść na drugą stronę, jeśli szala fortuny
choć trochę się przechyli. Ledwie trzy tygodnie wcześniej cesarzowa Matylda wysiadła na
brzeg w Arundel, a z nią jej przyrodni brat Robert, książę Gloucester i stu czterdziestu
rycerzy. Przez źle pojętą szczodrość, a może przez podstępne rady fałszywych przyjaciół, król
pozwolił jej zająć Bristol, gdzie znalazła popleczników swej sprawy i umocniła się już na
dobre. Z tych to przyczyn ludzie rozglądali się wokół nieufnie i z zapartym tchem słuchali
nowin. Tu, na wsi, pogodna jesień dawała złudzenie spokoju, ale mogło się zdarzyć, że nim
wojna domowa dobiegnie końca, nawet biskup potrzebować będzie wpływowych
sojuszników.
Za domem biskupa droga biegła wśród drzew, pozostawiając miasto w oddali. O strzał
z łuku, na rozdrożu, widać było niski, długi dach hospicjum, chruściany płot klauzury, a za
nim nieco wyższy dach kościoła z masywną, niską sylwetką dzwonnicy. Kościółek składał się
z prezbiterium i na- wy, do której od północy przylegała niższa nawa boczna. Za nim
rozciągał się cmentarz, a w jego centrum stał drewniany krzyż. Zabudowania te nie były zbyt
widoczne z obu prowadzących do miasta dróg. Trędowaci nie mają wstępu na ludne ulice
grodów, a gdy proszą o wsparcie za murami, też muszą trzymać się na uboczu. Święty, który
im patronował, z własnej woli zaszył się na pustyni, ale oni nie mieli innego wyboru, jak
pozostawać w przymusowej izolacji.
Jasne było jednak, że i oni nie wyzbyli się zwykłej ludzkiej ciekawości, bo tak samo
jak inni tłumnie wylegli na drogę. I dlaczegóż by biedakom nie wolno było przynajmniej
popatrzeć na szczęśliwych bliźnich? Pozazdrościć im, jeśli do wyższych uczuć nie byli już
zdolni, a życzyć pomyślności w małżeństwie, jeśli pozwalała im na to wielkoduszność
charakteru? Wzdłuż płotu ustawił się szereg postaci w ciemnych szatach, nie tak żwawych jak
ich zdrowi współziomkowie, lecz równie podekscytowanych. Cadfael znał wielu z nich.
Osiedli tu już na zawsze, z pomocą swych opiekunów starając się przeżyć resztkę
nieszczęśliwego żywota najlepiej jak umieli. Kilku było nowych. Wstępowali tu pielgrzymi,
wędrujący od leprozorium do leprozorium jak kraj długi i szeroki. Zatrzymywali się na krótko
2
w ustronnym sanktuarium jakiegoś świętego o szczególnej mocy, a potem znów samotnie
ruszali w dalszą drogę. Niektórzy wlekli się o kulach lub opierali ciężko na kosturach. Stopy
mieli okaleczone przez chorobę albo okryte bolesnymi wrzodami. Ktoś poruszał się na małym
drewnianym wózku. Inne obrzmiałe ciało jak bezwładny tobół kuliło się pod płotem, a
zniekształcona twarz kryła siew cieniu kaptura. Paru z tych, co mogli się swobodnie poruszać,
zasłaniało twarze szmatami, zza których widać było tylko oczy.
Liczba pacjentów zmieniała się w miarę, jak odchodzili pielgrzymi. Porzucali to
miejsce jak każde inne, ruszając do następnego przytułku, skąd rozpościerał się widok na inną
krainę. Zwykle jednak znajdowało tu schronienie i opiekę od dwudziestu do trzydziestu
chorych. Przełożonego szpitala mianował opat. Mnisi i świeccy bracia służyli tu na własną
prośbę. Wiadomo było, że pielęgniarz w każdej chwili może zostać pacjentem, ale nigdy nie
trzeba było długo czekać na kolejnego ochotnika, który go zastąpi i się o niego zatroszczy.
Cadfael pracował tu ponad rok. Nie czuł wstrętu, a tylko wyważoną litość i szacunek, który
tak często okazywał się najlepszą zachętą i wsparciem. Co więcej, przychodził tu tak
regularnie, że jego wizyty stały się jednym ze stale wypełnianych obowiązków, podobnie jak
posługa do mszy. Opatrywał już tyle i tak strasznych ran, że nie mógłby ich spamiętać. W
poskręcanych skorupach, które leczył, odkrywał czułe serca i żywe umysły. Kiedy jeszcze
wędrował po świecie, był świadkiem wielu bitew, dotarł z krucjatą aż do Akry, Askalonu i
samej Jerozolimy. Widywał śmierć okrutniejszą niż ta, którą przynosi choroba, pogan
łagodniejszych od chrześcijan, poznał trąd, który toczy serce i wrzody na duszy gorsze od
tych, które przecinał i leczył swoimi ziołami. Nie był zbytnio zdziwiony, kiedy Marek
zdecydował się pójść jego śladem. Doskonale wiedział, że i bez jego przykładu Marek ma
wszelkie dane, by pójść jeszcze krok dalej. Cadfael znał siebie zbyt dobrze, aby chcieć zostać
księdzem, ale prawdziwego kapłana rozpoznawał od razu.
Brat Marek dojrzał go z daleka i wybiegł mu na spotkanie. Gładka twarz jaśniała
uśmiechem, niesforne włosy koloru słomy sterczały wokół tonsury. Prowadził za rękę
skrofuliczne dziecko; jasna głowina chudziutkiego chłopczyka usiana była starymi,
przysychającymi ranami. Marek odgarnął włosy, które przywarły do ostatniego jątrzącego się
jeszcze miejsca i z dumą spojrzał na swoje dzieło.
- Tak się cieszę, że przyszedłeś, Cadfaelu. Kończy mi się już balsam z pomurnika, a
patrz, jakie cuda zdziałał! Ostatnia rana prawie się już zagoiła. Opuchlizna na szyi też jest
mniejsza. Bran, chłopcze, pokaż się bratu Cadfaelowi! To on robi dla nas lekarstwa, bez niego
byś nie wyzdrowiał. No, biegnij teraz do matki i stań przy niej, żebyś nie stracił przed-
stawienia. Niedługo nadjadą.
Dziecko puściło jego dłoń i odbiegło w stronę smutnej czeredy, która w tej właśnie
chwili wcale smutna nie była. Słychać było pogawędki, podśpiewywanie, nawet śmiechy.
Marek spojrzał w ślad za swym najmłodszym podopiecznym. Patrząc na niepewne,
koślawe nóżki dziecka, potykające się z niedożywienia, wyraźnie posępniał. Chłopiec był tu
dopiero od miesiąca i wciąż jeszcze wyglądał jak szkielet.
- Ten przynajmniej nie jest nieszczęśliwy - powiedział brat Marek, jak gdyby sam był
tym zdziwiony. - Kiedy ni- kogo nie ma w pobliżu, nie odstępuje mnie na krok i ani na chwilę
nie przestaje gadać.
- Walijczyk? - spytał Cadfael, przyglądając się dziecku w zadumie. Imię musiano mu
nadać na cześć błogosławionego Brana, który pierwszy zaniósł Ewangelię do Walii.
- Jego ojciec pochodził z Walii. - Marek odwrócił się i spojrzał przyjacielowi w oczy z
żarliwą nadzieją. - Czy myślisz, że można go uleczyć? Całkowicie uleczyć? Przynajmniej
teraz ma co jeść... Kobieta tutaj umrze. Zobojętniała na wszystko. Traktuje go dobrze, ale
najszczęśliwsza jest, kiedy go nie widzi. Naprawdę wierzę, że chłopiec może jeszcze wrócić
do świata.
Albo z niego odejść, pomyślał Cadfael. Jeżeli tak wytrwale za tobą biega, przesiąknie
na wylot kościelnym kadzidłem, a opactwo ma tuż pod ręką.
- Mały jest pojętny? - zapytał.
- Bardziej niż wielu takich, którzy umieją czytać i liczyć i uczą się łaciny. Mądrzejszy
od niejednego, co odziany jest w delikatne płótno, a niańka nie spuszcza go z oka. Spróbuję
zacząć go uczyć w miarę swoich sił.
3
Podeszli do drzwi leprozorium. Szmer podnieconych głosów narastał, a na drodze dały
się słyszeć zbliżające się szybko inne odgłosy - szczękanie uprzęży, nawoływania
sokolników, rozmowy, śmiechy, stłumione uderzenia podków na porośniętym trawą skraju
wydeptanego traktu. Zbliżał się jeden z weselnych orszaków.
- Mówią, że pierwszy ma przybyć pan młody - bąknął Marek, wchodząc z ganku do
ciemnej sieni i prowadząc Cadfaela do kąta, gdzie stała apteczna szafa. Jeden klucz do niej
miał Fulko Reynald, zarządca opactwa i przełożony szpitala. Brat Cadfael posiadał drugi.
Otworzył sakwę i zaczął z niej wykładać przyniesione specyfiki.
- Wiesz coś o nich? - spytał Marek, ulegając trawiącej go ciekawości.
- O kim? -wymamrotał Cadfael, zajęty lustracją pustych miejsc na półkach.
- Szlachetnie urodzonych, którzy przybędą, by tu się pobrać. Znam tylko ich imiona.
Wiem, że nie powinienem poświęcać im tyle uwagi - Marek zarumienił się, zawstydzony - ale
nasi biedacy, którzy na co dzień mają tylko swoje rany i kalectwo, wiedzą o nich więcej ode
mnie i Bóg jeden wie, skąd. To jest jak płomyczek, który ich ogrzewa. Jak gdyby każda
radość, o którą się otrą, pomagała im bardziej, niż ja jestem w stanie to uczynić. W końcu to
tylko wesele!
- Zaślubiny - przyświadczył Cadfael poważnie, ustawiając w rzędach słoiki maści i
flaszki balsamów z alkanny, zawilca, mięty i trędownika, którym przyświeca Wenus i
księżyc, oraz z ziaren owsa i jęczmienia. - Zaślubiny to węzeł, łączący dwa żywoty i jako taki
nie jest sprawą błahą - stwierdził, dodając gorczycę, która, choć jest zielem Marsa, w
maściach i okładach cudownie leczy najbardziej nawet złośliwe wrzody. - Każdy mężczyzna i
każda kobieta, którzy przeszli tę próbę, troszczą się o los młodych, którzy przed nią stają.
Nawet i ci, co nie doświadczyli życia w małżeńskim stadle, mogą życzyć im wszystkiego
dobrego.
Cadfael zebrał w życiu wiele rozlicznych doświadczeń, nim zamknęła się za nim
klasztorna furta, nigdy jednak nie zdecydował się na ożenek. Raz, co prawda, niemal już stał
przed ołtarzem, a więcej niż raz udało mu się w porę od tej możliwości wywinąć. Niekiedy
rozpamiętywał owe chwile i na to wspomnienie czuł jednak w sercu lekki żal.
- Baron ma słynne nazwisko, ale nie wiem o nim nic więcej, poza tym, że jak
powiadają, jest w dobrych stosunkach z królem - powiedział. - Zdaje mi się, że kiedyś znałem
starego krewniaka panny. Ale czy pochodzi z tej samej linii, tego już nie odgadnę.
- Mam nadzieję, że jest urodziwa - rzekł Marek.
- Przeor Robert z zaciekawieniem wysłuchałby twoich słów - zauważył sucho Cadfael,
zamykając drzwi szafy.
- Piękno potrafi leczyć -tłumaczył z przejęciem Marek, wcale nie zawstydzony. - Jeśli
jest młoda i śliczna, jeśli przejeżdżając uniesie głowę i uśmiechnie się do nich, jeśli się nie
wzdrygnie na ich widok, zrobi więcej dla tych moich biedaków, niż ja mogę zdziałać nożem i
okładami. Dopiero tutaj zaczynam pojmować, że łaska to coś, co można pochwycić z
przemijającego dnia i odłożyć sobie na później, by móc o tym rozmyślać. Oczywiście nie
musi to być czyjaś uroczystość weselna - dodał mniej pewnie - ale skoro to ona właśnie się
szykuje, szkoda byłoby tę okazję zmarnować.
Cadfael objął ramieniem wciąż szczupłe i wątłe barki Marka, i pociągnął go z
powrotem przez panujący w sieni półmrok do ożywionego zbiegowiska w jasnym świetle na
zewnątrz.
- Ufajmy i módlmy się - powiedział serdecznie - że sta- nie się ona źródłem łaski także
i dla pary, na cześć której to wszystko się dzieje. Z tego, co słyszę, jedno z nich już nadjeżdża.
Chodźmy popatrzeć!
Szlachetny pan młody zbliżał się wraz z orszakiem w splendorze wspaniałych barw, z
dźwiękiem rogów i cichym, nieustającym śpiewem dzwoneczków uprzęży. Kawalkada
rozciągała się na pięćdziesiąt kroków, a za nią biegli piesi słudzy, prowadząc juczne kuce i
dwie pary wielkich chartów na smyczach. Nędzna gromadka wyrzutków zebrała całą swą
odwagę i posunęła się o kilka kroków naprzód, by lepiej się przyjrzeć miękkim, przepięknie
barwionym tkaninom, jakie nigdy nie miały okrywać ich ciał. Kiedy procesja zrównała się z
chruścianym płotem, wokół rozległ się cichy, spłoszony szmer podziwu.
Na przedzie, na wielkim czarnym koniu, odzianym jak i jeździec w przepyszny
4
szkarłat i złoto, jechał tęgi, postawny mężczyzna o szerokiej piersi. Nie był szczególnie
wytworny, ale pewnie trzymał się w siodle, wysforowawszy się spory kawałek przed resztę
jeźdźców, tak by każdy na własne oczy mógł stwierdzić jego absolutne pierwszeństwo. Za
nim jechało konno trzech młodych giermków, cały czas czujnie wpatrzonych w swego pana,
jak gdyby w każdej chwili miał odwrócić się i poddać ich jakiejś ryzykownej próbie. To samo
napięcie, niemal lęk nawet, przenikało cały dwór, kredensowych, pokojowców, stajennych,
sokolników, aż po chłopców ciągniętych przez wyrywające się psy. Tylko zwierzęta - konie,
charty i jastrzębie na ramieniu sokolnika - dobrze utrzymane i zadowolone, nie zdradzały
strachu przed swoim panem.
Brat Cadfael stał wraz z Markiem u wrót na podwórze i przyglądał się z coraz większą
uwagą. Bo - choć każdy z trzech młodych giermków doskonale by się nadawał do roli pana
młodego -jasne było, że żaden z nich nie jest Huonem de Domville. Jakoś do tej pory nie
przyszło Cadfaelowi na myśl, że baron może być już nie pierwszej wiosny. Nie był to młody
kochanek, który bierze ślub w wieku odpowiednim do takiego przedsięwzięcia. W krótkiej,
gęstej brodzie więcej było srebrnych niż czarnych nitek. Spod wymyślnego biretu, włożonego
na bakier, wymykał się zwinięty pukiel siwych włosów i przebłyskiwała biegnąca od skroni
łysina. Krępe, potężne ciało wciąż było muskularne, ale w najlepszym wypadku przekroczyło
już pięćdziesiątkę, a co bardziej prawdopodobne - zbliżało się do sześćdziesiątki. Cadfael
zgadywał, że do tej pory baron pochował już jedną, jeśli nie dwie żony. Narzeczona - jak
głosiła plotka - miała ledwie kilkanaście lat i świeżo wyszła spod opieki piastunki. Cóż, takie
rzeczy się zdarzają. Takie rzeczy się robi.
Kiedy jeźdźcy zbliżyli się nieco, Cadfael poczuł, że nie może oderwać oczu od twarzy
tego człowieka. Szerokie, płaskie czoło, podwyższone przez przerzedzoną czuprynę, nie
rzucało niemal żadnego cienia na płytkie oczodoły, gdzie spoza skąpych rzęs błyskały
złośliwą inteligencją małe, czarne oczy o przenikliwym spojrzeniu. Fryzowana broda.
odsłaniała wąskie, bezlitosne usta. Była to masywna, brutal- na twarz, umięśniona jak ramię
zapaśnika, ale jakby nie do końca uformowana. Twarz, za którą nie szukało się
wyrafinowanego umysłu, jaki mieszkał w tej głowie, czyniąc jej właściciela jeszcze bardziej
imponującym człowiekiem. Taki był Huon de Domville.
Zbliżył się teraz na tyle, by widzieć, cóż to za istoty rozglądają się, wiercą i w
podnieceniu wymachują rękoma obok małego kościółka i wzdłuż kościelnego płotu. Nie
spodobało mu się to, co zobaczył. Czarne oczy, które przypominały dwie drobne śliwki
zanurzone w twardym cieście twarzy, nabiegły krwią jak rozżarzające się węgle. Choć z
drugiej strony drogi trawiaste pobocze było szersze, rozmyślnie skierował konie ku gapiom,
po to tylko, by zapędzić nieszczęśników z powrotem do ich więzienia. Rozwinął długi bicz,
który trzymał w dłoni i wywijał nim szeroko. Wątpliwe, czy kiedykolwiek dotknął nim swego
konia, zwierzęcia pełnej krwi i nieocenionej wartości, ale bicz nadawał się świetnie do
oczyszczenia drogi z trędowatych. Zaciśnięte usta otwarły się, by władczo zakrzyknąć:
- Z drogi, robactwo! Zabierajcie się razem z waszą zarazą!
Tłum zakotłował się i cofnął. Ludzie umykali pospiesznie z zasięgu bata, jeśli nie
wzroku samego pana. Wszyscy oprócz jednego. Przygarbiona zakapturzona postać, pół głowy
wyższa od całej reszty, pozostała na miejscu. Może człowiek ten nie mógł się szybko
poruszać, być może nie zrozumiał, może po prostu w ten sposób przejawiał niemy upór. Stał
wyprostowany i patrzył z napięciem przez otwory wycięte w zasłonie okrywającej twarz. W
końcu zdecydował się cofnąć o krok, nie odwracając głowy. Stąpnął ciężko na jedną nogę,
zbyt późno, by uniknąć smagnięcia biczem, jeśli rzeczywiście zamierzał go uniknąć. Cios
trafił w ramię i pierś. Okaleczona stopa powinęła się pod chorym i upadł bezwładnie na trawę.
Cadfael skoczył naprzód, ale Marek był pierwszy. Z nieartykułowanym okrzykiem
rzucił się na kolana przy wychudzonej postaci i wyciągnął ramię, żeby własnym ciałem
osłonić leżącego przed następnym ciosem. Ale Domville już ich minął, z odrazą odwróciwszy
twarz od mętów tego świata. Nie przyspieszył ani nie zwolnił; jechał nie rozglądając się na
boki, a za nim cała jego świta, choć orszak trzymał się gościńca, a część jeźdźców patrzyła w
inną stronę. Na twarzach giermków malowało się zakłopotanie i niepewność. Jadący w
środku wysoki, jasnowłosy młodzieniec od- wrócił się ku rozciągniętej na ziemi parze,
obrzucając ją przerażonym spojrzeniem niebieskich jak bławatki oczu. Je- chał tak z głową
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin