Brian Stableford - Gry wojenne.docx

(268 KB) Pobierz

 

Brian Stableford

 

Gry wojenne

Tłumaczył Juliusz P. Szeniawski

War Games - 1981

Pl - 1990

      

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

“Kto walczy z potworami powinien się strzec, by walka nie uczyniła go jednym z nich. Bo kiedy długo patrzysz w odchłań, odchłań zaczyna patrzyć w ciebie”

        F.W. Nietzche (1844-1900)

       

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1.

       

        Remy sięgnął do niszy umieszczonej na wysokości ramienia i pociągnął za sznur dzwonka. Jego technika polegała na ostrym szarpnięciu i szybkim wypuszczeniu sznura z dłoni. Sposób, w jaki odzywał się dzwonek, był czymś w rodzaju wizytówki; nie było dwóch ludzi, którzy pociągaliby za jego sznur w dokładnie taki sam sposób. W Ziaracie bogaty człowiek zawsze zawczasu wiedział, kto stoi u jego drzwi.

        Otworzył mu siocoński służący; wyprostowany, ze wzrokiem utkwionym wprost przed siebie, odsunął się bez słowa na bok i przepuścił Remy’ego do głównego hallu. Na dworze powietrze było ciepłe i ciężkie od zapachu nocnych kwiatów, którymi gęsto obsadzono całe centrum miasta, by uchronić je od odoru niesionego przez wiatr z zamieszkanych przez biedotę przedmieść. Wewnątrz domu powietrze było chłodniejsze, a pokrywające ściany girlandy żółtych pnączy rozsiewały zapachy znacznie subtelniejsze, lecz mimo to szybko usuwające z pamięci wspomnienie intensywnych woni miasta. Mrok hallu rozjaśniał kandelabr woskowych świec. W większości pokojów Yerema zainstalował oświetlenie elektryczne, lecz idąc za przykładem Calvarów pozostawił miejsca, gdzie naśladowano zwyczaje siocońskiej arystokracji. Każdy siocoński wielmoża przestępujący próg jego domu dowiadywał się od razu, że gospodarz, tak jak wszyscy obcy w tym mieście, szanuje miejscowe zwyczaje i pielęgnuje tradycje Ziaratu. Był to element ceny za tolerancję, a tej potrzebują nawet dobroczyńcy. Ziarat zawdzięczał swój dobrobyt kupcom z klanu Calvarów, a bezpieczeństwo najemnikom Yeremy, ale veichowie nie stali się przez to wcale mniej obcy i nie mogli sobie pozwolić na lekceważenie nawet subtelności międzyrasowej dyplomacji. Odnosiło się to również do Remy’ego, z tym że jego sytuacja była jeszcze bardziej skomplikowana: żył w mieście sioconów, pod protekcją veicha, sam będąc człowiekiem.

        Nie czekając aż służący zamknie za nim ciężkie drzwi, ruszył dalej. Skierował się do pokoju zarezerwowanego do przyjmowania gości nie będących sioconami, sam otwierając i zamykając za sobą drzwi przedpokoju i rozsuwając ciężkie zasłony.

        Stół zastawiony był do lekkiego posiłku, będąc raczej symbolem gościnności gospodarzy, niż obiecując pełne zaspokojenie głodu. Yeremy nie było w pokoju; na gościa czekała jego córka, Valla. Koniuszkami palców dotknęła delikatnie koniuszki palców jego dłoni, a potem przyłożyła je do swego czoła. Remy postąpił podobnie, kończąc powitanie rytualnym pochyleniem głowy. Usiedli na wysokich krzesłach o twardych, prostych oparciach. Siocońska arystokracja biesiadowała na miękkich poduszkach, ale nawet - Calvarowie, którzy nie byli klanem wojowników, uważali nadmierną dbałość o wygody ciała za przejaw dekadencji i upadku ducha.

        - Przyszedłeś za wcześnie - powiedziała Valla w języku klanów. - Yerema bierze jeszcze kąpiel.

        - Dał mi do zrozumienia, że to pilne - odparł Remy w tym samym języku. Sięgnął odruchowo do kieszeni koszuli, jakby chciał pokazać list, ale nie dokończył tego gestu.

        - To nie ma znaczenia - powiedziała, przechodząc na język nie należących do klanów; z trzech języków, które znali oboje, tym właśnie najwygodniej było im się posługiwać. Obyczajom stało się już zadość.

        - Na przedmieściach zaczęła krążyć pogłoska o gromadzeniu się plemion kreshów. Czy to o tym Yerema chce ze mną mówić?

        - Częściowo - odparła. - Dziś w południe próbowano zamordować króla. Niedoszły zabójca należał do jednego z tych plemion.

        Remy pozwolił sobie na okazanie zaskoczenia i przez dłuższą chwilę trawił w milczeniu usłyszaną wiadomość. Zdecydował nie analizować jej w tej chwili; w odpowiednim momencie Yerema sam mu powinien wszystko wyjaśnić. Odłożył całą sprawę na bok i powrócił do języka klanów, by powiedzieć Valli:

        - Pięknie wyglądasz.

        Uśmiechnęła się na sposób swej rasy, bardziej oczami niż ustami. Delikatne, srebrzyste futerko, tworzące maskę wokół jej oczu, było jedwabiście gładkie, starannie wyczesane i wypielęgnowane. Przy każdym jej ruchu czuł subtelny zapach, ledwie wyczuwalny przez jego powonienie. Ubrana była w białą tunikę, tradycyjny letni ubiór wszystkich wyższych klas Ziaratu, obojga płci. Szata była oczywiście nieskazitelnie czysta - właśnie ta czystość była głównym symbolem statusu jej właściciela. Valla nie nosiła jej z tą samą niedbałą pewnością siebie, z jaką robiły to na przykład dziewczęta z klanu Calvarów. Jako członek klanu wojowników przyzwyczajona była do bardziej praktycznych ubiorów.

        Remy spojrzał na nakrycie stołu. Przygotowano zimne mięso, solone pokrojone na bardzo cienkie plastry, równie cienkie kromki twardego chleba i chłodzone owoce. Także wytrawne wino chłodziło się w kubełku lodu, który zaczynał się dopiero topić.

        - Czy przy twoich siocońskich gościach również stawiacie na stole lód? - spytał. - Czy też przeszkadzałoby im to, że wasze lodówki zasilane są elektrycznością?

        - Calvarowie codziennie dostarczają lód do pałacu - odparła. - Lód jest w końcu tylko zestaloną wodą. Mądry człowiek po prostu jej używa. I nie pyta w jaki sposób została ona zestalona w ostatnich miesiącach lata.

        Jego spojrzenie powędrowało ku oknu, nie oszklonemu, lecz przesłoniętemu jakimś zwiewnym, błękitnym muślinem, który jednak powstrzymywał jakoś napływ natrętnego zapachu nocnych kwiatów.

        - A więc lato się kończy? - spytał z nutą zaskoczenia w głosie. - Mieszkam tu już piętnaście lat, a jednak ciągle jeszcze nie potrafię się zorientować, kiedy następuje zmiana pory roku.

        Tego nie da się wyczytać z kalendarza - powiedziała. - Oznakami są zapachy godzin południa i nocy. Veichowie znacznie łatwiej potrafią je wykrywać niż ludzie. Jesteśmy w tym bliżsi sioconom. Ale wy za to znacznie lepiej przystosowaliście się do życia w pełnym słońcu.

        To, że ludzie lepiej widzą w dzień, zaledwie równoważy wasze i sioconów lepsze widzenie nocą - odparł uprzejmie. - Jeżeli otrzymaliśmy w ogóle jakąś rekompensatę za niedoskonałość powonienia, to może nią być tylko większa wrażliwość naszego dotyku. Wy macie nosy; ja mam czubki palców.

        Uważnym spojrzeniem obrzuciła opuszki swoich palców, cieńszych niż u ludzi, pokrytych twardszą powłoką i zakończonych węższymi paznokciami. - Tak - powiedziała po chwili. - Chyba masz rację.

        - Ale to jest tylko kwestia mniejszej lub większej wrażliwości tego samego zmysłu - dodał Remy. - Są ludzie o wzroku i powonieniu takim jak u veichów, są veichowie równie zręczni jak ludzie. Byłoby niedorzecznością przesadzać w ocenie występujących między nami różnic. Pochodzimy ze wspólnego pnia. Tak przynajmniej o nas mówią.

        - Wierzysz w to? - spytała cicho.

        - Że pochodzimy z jednego pnia? Na to wygląda, choć ja sam nie jestem zagorzałym wyznawcą teorii zasiedlenia.

        Z tej części ścieżki naszego ewolucyjnego rozwoju, którą udało się poświadczyć jakimikolwiek dowodami, wynika jasno, że wszyscy jesteśmy potomkami małych lemuroidalnych stworzeń niemal identycznego rodzaju. Ale dlaczego pytasz?

        - To nie ma znaczenia - odparła.

        Remy przyglądał się jej przez chwilę uważnie, zupełnie zaskoczony. Nigdy do tej pory nie zadawała takich pytań. Jako członek klanu wojowników nie miała najmniejszych skłonności do oddawania się rozmyślaniom na podobne tematy. Choć z drugiej strony klan Syroleth trudno byłoby nazwać typowym klanem wojennym, choćby tylko dlatego, że skazany był na wymarcie. Nie licząc setek veichów nie należących do klanu, którzy w dalszym ciągu uznawali swą wasalną zależność od Yeremy, ród liczył sobie już tylko dwóch członków.

        Pomyślał, że za jej pytaniem kryło się zapewne wspomnienie wojny. Wojna ludzi z veichami trwała już sześćset lat, od XXI wieku według ziemskiego kalendarza. Jej początki zostały już dawno zapomniane, a na koniec trudno było mieć nawet nadzieję. Tym niemniej tutaj, w mieście Ziarat, na kontynencie Azreon planety o nazwie Haidra, rozciągała się przestrzeń, w której wojna należała już do przeszłości, kiedy to veichowie byli raczej obywatelami niż najeźdźcami i kiedy to ludzie walczyli nie przeciwko nim, a u ich boku. Była to swego rodzaju anomalia historyczna, ale pewnie nie ewolucyjna, jeżeli to, że kosmos został niegdyś zasiedlony było rzeczywiście prawdą i jeżeli wszystkie lemuroidalne rasy były ze sobą spowinowacone. Sam Remy nie odbierał tego w taki właśnie sposób; nie uważał wcale, by próba eksterminacji rodów, podjęta przez nawet najbliższych sobie kuzynów, była w jakimkolwiek stopniu nienaturalna. Potrafił jednak zrozumieć tych, dla których taka sytuacja była prawdziwie kłopotliwą zagadką.

        A jednak był zadowolony, gdy w tym właśnie momencie otworzyły się drzwi i zza ciężkich zasłon pojawił się Yerema.

        Ostatni veich rodu Syroleth był stary, jak na przedstawiciela swojej rasy. Barwy jego maski wyblakły do najczystszej bieli i nie sprawiał już wrażenia tak wysokiego, jak wtedy, kiedy Remy ujrzał go po raz pierwszy. Wtedy wydawał się dorównywać wzrostem ludziom. Dziś jednak spojrzenie mu w oczy wymagało od Remy’ego pochylenia głowy. Był jednak w dalszym ciągu silny, wytrzymały i bardzo aktywny. Ubrany w identyczną białą tunikę jak jego córka, nosił ją jak wojownik. I już na pierwszy rzut oka widać było, że źle się w tym stroju czuje, że jest on przeciwny jego naturze.

        Remy wstał i obaj mężczyźni powitali się dotknięciem palców, a potem przyłożeniem ich do pochylonych czół.

        - Dziękuję ci za tak szybkie przybycie - powiedział Yerema w języku klanów.

        - Wdzięczny ci jestem, że zechciałeś przyjąć mnie w swoim domu - odparł cicho Remy, mając nadzieję, że prawidłowo moduluje głos. Mowa klanów była nie tyle językiem w pełnym tego słowa znaczeniu, co pewnym zestawem reguł zachowania i form zwracania się do innych, podkreślającym wyższość członków klanów nad ich nie należącymi do rodów poddanymi i skutecznie utrzymującym właściwe dystanse społeczne. Nie było sposobu, by Remy mógł kiedykolwiek opanować wszystkie subtelności i niuanse tego języka, ale już samo to, że pozwolono mu się w nim kształcić, świadczyło o specjalnych względach jakimi darzył go Yererna i klan Syroleth. Więc też sumiennie korzystał ze wszystkich sposobności do cieszenia się tym przywilejem. Tylko w ten sposób mógł mieć nadzieję, że poważanie, jakim cieszył się u Calvarów ze względu na swoje związki z Yeremą, będzie trwałe.

        Zasiedli do stołu i zaczęli jeść, wymieniając konwencjonalne uwagi wyłącznie w języku klanów. Ten rytuał wydawał się Remy’emu bardzo nudny, ale potrafił docenić jego znaczenie.

        Jadł bardzo niewiele, a pił nawet jeszcze mniej. W domu czekał na niego jeszcze jeden obfity posiłek, a do Yeremy przyszedł tylko po to, by porozmawiać. Jak na veichianskie stosunki, otrzymany przez niego list był praktycznie rozkazem natychmiastowego stawienia się u Yeremy - jego treść sugerowała, że zaistniała nie cierpiąca zwłoki potrzeba przedyskutowania jakiegoś ważnego i trudnego problemu. Odczekał tylko 12 minut, nim dał znak, że nie ma już ochoty na jedzenie. Cierpliwość była kardynalną cnotą veichów, ale nie widział potrzeby, dla której sam miałby ją sobie przyswoić. Właśnie fetysz cierpliwości ponosił znaczną część odpowiedzialności za utracenie przez veichów ponad pięćdziesięciu światów - w tym Haidry - w ciągu ostatniego tylko pokolenia. Właśnie przez niego przegrywali wojnę, której wygrania byli niegdyś niemal zupełnie pewni.

       

        Wstali od stołu i przez zawieszone kotarą, sklepione przejście udali się do innego pokoju - mniejszego, pozbawionego okien, bardziej odpowiedniego do prowadzenia poufnych rozmów. Usiedli na masywnych krzesłach z wysokimi oparciami, ustawionych wokół prostokątnego stołu, którego pocięty blat wskazywał, że nie służy on wyłącznie do ozdoby.

        Yeremą wsunął rękę w fałdę swojej tuniki i wydobył z niej małe, cylindryczne zawiniątko z jakiegoś materiału. Rozpostarł je na stole, ukazując niewielki zwój pergaminu, szerokości mniej więcej jego kciuka. Pergamin nie bardzo chciał się rozwinąć, więc przyszpilił jeden jego koniec do blatu cienkim jak sztylet nożem. Rozprostowany na całą długość zwój mierzył około trzydzieści centymetrów. Remy musiał mocno pochylić się do przodu, żeby dojrzeć zapisany na nim tekst, lecz mimo to w dalszym ciągu nie potrafił rozpoznać ideogramów. Przypominały one pismo sioconów, ale nie były z nim identyczne.

        - Co to jest? - spytał Remy, przechodząc już teraz na język nie należących do klanów.

        - Posłannictwo bogów niebios, Ducha Wód i duchów z Zielonego Raju, przodków wszystkich ludzi. Z tym oczywiście, że “wszyscy ludzie” oznaczają tu wyłącznie “er’kresha”. Jest to święty rozkaz zawierający obietnicę, że jeśli jego posiadacz zostanie w trakcie próby jego wykonania zabity, to uzyska natychmiastowy wstęp do raju, i to ze wszystkimi honorami, zarezerwowanymi normalnie tylko dla Wybranych.

        Remy spojrzał na swojego gospodarza i powiedział:

        - Nawet nie wiedziałem, że er’kresha potrafią posługiwać się pismem.

        - W zasadzie nie potrafią - odparł Yerema. - Pismo nie jest im specjalnie potrzebne. Pisać i czytać potrafią tylko ich święci mężowie. Ale to nie znaczy, że kreshowie zawsze byli dzikusami. Dawno temu, kiedy zjawili się tutaj po raz pierwszy, zbudowali cywilizację niewiele mniej rozwiniętą niż późniejsza kultura sioconów z okresu najazdu veichów. Sioconowie przybyli tutaj z Omeru kilkaset lat po osiedleniu się er’kresha i wyparli ich w rejon północnych wzgórz i obrzeży Syrenę. Ustne przekazy kreshów w dalszym ciągu pełne są podań o Złotym Wieku przeszłości i krzywdzie doznanej od złych sioconów, którzy wyzuli ich z prawego dziedzictwa. Właśnie w ten sposób usprawiedliwiają swój łupieżczy tryb życia, uważając to za rodzaj zemsty za zbrodnie, których ofiarami padli w przeszłości. Wierzą także, że ich ostatecznym celem jest odzyskanie całego Azreonu, zniszczenie Ziaratu i Tzary i wszystkich ziem uważanych przez te miasta za część swoich imperiów. Nie mogłeś nigdy do tej pory widzieć pisma kreshów; w normalnych okolicznościach stosowane jest wyłącznie do ozdabiania obiektów kultu. Uczeni Calvarów zdołali zbadać sporą ilość takich obiektów, zarówno współczesnych jak i starożytnych, ale dopiero bardzo niedawno udało im się to pismo odcyfrować. Samych sioconów, co bardzo dla nich typowe, nigdy ono nie interesowało.

        Remy odczekał cierpliwie, aż Yerema skończy, po czym powrócił do sedna sprawy. - Co ten rozkaz nakazywał jego posiadaczowi zrobić? - spytał bez ogródek.

        - Zabić króla - włączyła się do rozmowy Valla.

        - Zgadza się - potwierdził Yerema, nie zwracając na nią uwagi. - Niedoszły morderca został zabity na terenie pałacu i już samo to, że udało mu się przedrzeć tak daleko, budzi spore zaniepokojenie. Można przypuszczać, że po nim mogą się pojawić następni.

        - Kto go nasłał? - spytał Remy. - I z jakiego powodu?

        - Na ten temat krąży wiele różnych pogłosek i wcale niełatwo jest wydobyć z nich element prawdy. Ale kiedy doda się ich treść do tego, co uczeni Calvarów wiedzą na temat er’kresha, to wszystko zaczyna się układać w logiczną całość. Wygląda na to, że w jednym z pustynnych plemion pojawił się nowy prorok: człowiek rodem z Syrenę, szaman i wizjoner. Tacy ludzie zdają się pojawiać periodycznie, zawsze wtedy, kiedy życie er’kresha zakłóca jakiś groźny dla nich czynnik, taki jak na przykład głód czy zaraza. On nie jest zwykłym szamanem, jest także wojownikiem roszczącym sobie pretensje do statusu półboga. Pergamin precyzuje jego imię na Sigor Belle Yella, ale to nie jest właściwe nazwisko, tylko pseudonim, nom de guerre. Zdobył sobie uznanie i pozycję przywódcy nie tylko wśród członków swojego plemienia, ale także wśród plemion sąsiednich i er’kresha koczujących dalej na północy. Jego celem jest zjednoczę nie plemion i utworzenie wielkiej wspólnej armii, która mogłaby odzyskać wszystkie terytoria należące niegdyś do rasy kreshów. Jedyną drogą do tego celu jest zepchnięcie sioconów i ich pozaplanetarnych sprzymierzeńców - my w tych opowieściach nabieramy cech demonicznych potworów - wprost do morza.

        - Jaką rolę w tym wszystkim odgrywa próba zamordowania króla?

        - Plemiona er’kresha walczą ze sobą równie zawzięcie jak z sioconami. Nienawiść istniejąca między nimi jest niemal równie wielka jak ta, którą darzą Ziarat i Tzarę. Zjednoczyć ich dla osiągnięcia wspólnego celu wcale nie jest łatwo. Można ich do tego nakłonić tylko dlatego, że ich tradycja zna takie chwilowe sojusze i że takie zjednoczenie może być zwiastunem spełnienia marzeń wszystkich kreshów, marzeń o własnym imperium. Tym niemniej zanim takim namowom ulegną, oczekują znaków. Oczekują na zdarzenie, które można byłoby poczytać za szczęśliwy omen. Obserwują uważnie wszystkie miejsca, w których tradycyjnie takie wróżby mogą się pojawić, wyglądając jakiegoś cudu. Oczekują proroczych snów od swych szamanów, a ci z kolei śnią o uzyskaniu na ziemi statusu półbogów. Ale przede wszystkim oczekują od Belle Yelli, że on sam dokona czegoś nadprzyrodzonego. Gdyby król został zabity, Belle Yella ogłosiłby, że to znak, a wszyscy plemienni wodzowie poparliby go. Jest oczywiście mało prawdopodobne, by Belle Yella postawił wszystko na kartę zamachu, którego powodzenie jest bądź co bądź niepewne; równolegle będzie zabiegał o różne inne znaki. W końcu uda mu się zrobić coś, co wodzowie zgodzą się uznać za wróżbę, a zrobią to, bo bardzo tego chcą... Być może nawet bardzo tego potrzebują. Według mnie Belle Yella jest wytworem swoich czasów. Ten rodzaj ruchów społecznych jest typową reakcją na to, co er’kresha uważają za totalny kryzys; jest to tysiącletni kult, którego mitologia próbuje poczuciu rozpaczy nadać sens nieuchronnie zbliżającego się i triumfalnego przeznaczenia.

        - Nie rozumiem tego - powiedział Remy, poruszając się niespokojnie w krześle. - Mówisz, że ostatecznym celem tego kresha jest zjednoczenie wszystkich plemion i zepchnięcie sioconów i veichów do morza?

        - Poprawniej byłoby powiedzieć, że jest to cel er’kresha jako rasy - odparł Yerema. - Cel na nowo w nich rozbudzony rozpaczliwością ich położenia. Belle Yella jest tylko narzędziem; jest środkiem, który pozwoli rytualnie pogrzebać wszystkie dzielące plemiona różnice i zgodnie wystąpić we wspólnej sprawie.

        - Ale to przecież niemożliwe! - zaprotestował Remy. - Sioconi są dziesięciokrotnie liczniejsi od er’kresha. Dzięki Calvarom mają znacznie lepsze uzbrojenie, a dzięki nam, kilkutysięczną armię doskonale wyszkolonych najemników. I to tylko w samym Ziaracie. Gdyby zaszła taka potrzeba, król mógłby postawić pod broń dziesięć tysięcy ludzi, a gdyby nakazał mobilizację także w sąsiednich okręgach, to może nawet dwa razy tyle. Calvarowie nie mogliby co prawda uzbroić takiej masy żołnierzy, ale i tak armia ta miałaby znacznie lepszą broń niż jakakolwiek siła, którą mogą wystawić wszystkie plemiona kreshów razem wzięte. Większość z tych plemion liczy sobie tylko dwustu czy trzystu zdolnych do walki kreshów; jeśli przypada na nich tuzin strzelb, to plemię uważa się za zamożne. Nawet gdyby istniało pięćset plemion, a nie ma ich tyle, to i tak nie mogłyby one wystawić żadnej liczącej się armii.

        - Prawdę mówiąc - odparł Yerema spokojnie - jeżeli policzymy wszystkie plemiona pustynne i górskie, to jest ich nieco ponad pięćset pięćdziesiąt. Ty walczyłeś do tej pory niemal wyłącznie z plemionami pustynnymi; plemiona zamieszkujące wzgórza na północy są znacznie liczebniejsze, choć gorzej uzbrojone. Teoretycznie er’kresha mogliby wystawić armię liczącą około stu tysięcy żołnierzy, choć w praktyce jest mało prawdopodobne, by udało im się postawić pod broń choćby jedną dziesiątą tego. Najrozsądniej byłoby chyba założyć, że jakieś osiem tysięcy wojowników, podzielonych na kilkanaście odrębnych oddziałów jest wszystkim, na co ich stać. Walka, którą będą prowadzili, będzie bardzo odbiegała od tego co ty i ja rozumiemy pod pojęciem wojny. Nie opracują, żadnej ogólnej strategii. Po prostu będą najeżdżać wszystkie ziemie uznające zwierzchnictwo Ziaratu, a także oczywiście Tzary, niszcząc i mordując wszystko, co napotkają na swej drodze. Będzie to raczej cały łańcuch przypadkowych rzezi niż wojna. Er’kresha nie są w stanie postawić sobie żadnych celów w militarnym znaczeniu tego słowa.

        - Chcesz przez to powiedzieć, że hasło walki o odzyskanie Azreonu jest tylko pustym sloganem, mitem, który pozwoli im oddać się pełnemu szaleństwa mordowaniu dla samego mordowania?

        - Właśnie - powiedział stary veich. - To nie jest wojna w naszym rozumieniu. To jest reakcja na całkowitą beznadziejność sytuacji, w jakiej znaleźli się er’kresha. Nie mogą polepszyć swego położenia w kategoriach praktycznych, zmuszeni są zatem do szukania rozwiązań transcendentalnych. Oczekują, że wybawienie ześlą im bogowie i przodkowie z Zielonego Raju i że Belle Yella będzie w tym pośredniczyć.

        - I tak właśnie reagowali w przeszłości na zagrożenie głodem czy zarazą?

        - Mniej więcej - potwierdził Yerema. - Tego typu społeczne reakcje na beznadziejność położenia obserwuje się u wielu kultur niemal wszystkich światów. Można byłoby przytoczyć podobne przykłady z historii veichów, a pewnie też i ludzi.

        - Ale dlaczego teraz? - spytał Remy. - Nie było przecież żadnego głodu, w każdym razie większego niż zwykle. Nie było też żadnej zarazy.

        Yerema uśmiechnął się blado. - To, co się stało - powiedział - jest w pewnym sensie jeszcze gorsze. Głód i zaraza ustępują. A tym razem er’kresha stanęli wobec konieczności zmiany całego trybu życia. Przez setki lat, a być może nawet tysiące, prowadzili żywot koczowniczych pasterzy i rabusiów. Ziemia, na której wypasają swoje bydło, jest zbyt uboga, by sioconom chciało się ją sobie przywłaszczyć. Tam, gdzie jest uprawiana, a metody tej uprawy są bardzo prymitywne, daje bardzo niskie plony. Przetrwanie er’kresha zawsze zależało od ziarna, które mogli uzyskać od sioconów. Wymuszali ziarno z wiosek zagrożonych ich najazdem; napadali na jego transporty i plądrowali spichrze. Czasami nawet je kupowali, ale zawsze za towary i pieniądze zrabowane sioconom, głównie podczas napadów na karawany wędrujące drogami łączącymi Ziarat z wybrzeżem. Er’kresha zawsze żyli z łupienia sioconów, a sioconi, pomimo swoich otoczonych murami miast i licznych armii, nie byli w stanie się przed tym uchronić.

        Wszystko to zmieniło się mniej więcej w zeszłym pokoleniu. Z Omeru przyjechali do Azreonu Calvarowie, przynosząc ze sobą zupełnie nowe technologie. Uzbroili armie sioconów i wyposażyli karawany w nowe pojazdy. A potem, kiedy wojna ogarnęła także Haidrę, zjawiło się tu wielu ludzi zaprawionych w walkach. Ludzi takich jak ty i ja, Remy, którzy stworzyli nową armię złożoną z veichów, sioconów i nawet ludzi - zawodowych żołnierzy, wyszkolonych w używaniu broni, w które Calvarowie nie wyposażyliby samych tylko sioconów. Dzięki broni Calvarów wszystkie ziemie pozostające pod nominalnym zwierzchnictwem Ziaratu zostały po raz pierwszy w historii całkowicie zabezpieczone przed napadami kreshów i już samo to oznaczało dla kreshów początek końca. Dziś nasi najemnicy zapewniają bezpieczeństwo na wszystkich drogach łączących Ziarat z innymi miastami. Sprowadziliśmy specjalne zwierzęta, wyhodowane głównie z myślą o rozwijaniu na nich jak największej szybkości i wierzchowce er’kresha, które są produktem doboru naturalnego, a nie inżynierii genetycznej, nie są w stanie z nimi konkurować. Jesteśmy ruchliwsi od nich i znacznie lepiej uzbrojeni. I dlatego właśnie wszyscy er’kresha stanęli w obliczu kulturowej zagłady. Jedyne co im pozostało, to podporządkować się sioconom, dać się wchłonąć ich cywilizacji i stać się jej najpodlejszymi, pogardzanymi przez wszystkich obywatelami najniższej z niskich kategorii. Wojownicy kreshów nie mogą tego zaakceptować. Dla nich jest to rzecz po prostu nie do pomyślenia.

        Remy znów poruszył się na krześle, patrząc uparcie na ciągle jeszcze rozpostarty na stole pergamin. Czekał, by usłyszana historia dotarła do każdego zakątka jego mózgu i rozjaśniła treść mglistych pogłosek, które już wcześniej dotarły do jego uszu. Powoli zaczęła do niego docierać cała złożoność sytuacji przedłożonej jego analizie.

        - No dobrze - powiedział po chwili. - Załóżmy, że to wszystko prawda. Co możemy na to poradzić?

        - Pewnie nic - odparł spokojnie veich. - Ale być może jesteśmy w stanie ich powstrzymać. Przynajmniej na jakiś czas. Musimy wytropić Sigor Belle Yellę, zabić go i rozpędzić wyznawców jego kultu.

        - Doskonale - powiedział z chłodnym spokojem Remy.

        - Ale jak?

       

       

2.

       

        Justina Magna wyszła przed swój namiot i zadrżała od przejmującego chłodu nocnego powietrza. Była całkowicie ubrana, ale w strój, który nosiła zwykle podczas dnia. Z nastaniem nocy dodała do niego jedynie lekką kurtkę, Przez chwilę stała w zupełnym bezruchu, hartując się i przezwyciężając dojmujące zimno, a potem ruszyła przed siebie. Gwiazdy nad jej głową świeciły zaskakująco jasno - tutaj, na obrzeżach Syrenę, powietrze było krystalicznie czyste.

        Obóz pogrążony był w zupełnej ciszy. W ciemności majaczyły dwie linie wartowników: jedna wystawiona przez eskortę wynajętą w Pirze dla ochrony karawany handlowej; druga - przez żołnierzy plutonu towarzyszącego ekspedycji, w której ona sama brała udział. Wozy karawany i pojazdy, które ludzie przywieźli ze sobą z Omera, ustawiono z dala od siebie; ani kierujący karawaną veich, ani jego najemnicy za grosz nie ufali ludziom, a nieufność ludzi do veichów była chyba jeszcze większa. Tym niemniej, mając przed sobą długą drogę do Ziaratu, obie grupy zgodziły się podróżować wspólnie, kierując się głównie obawą przed napadem er’kresha. Porucznik Verdi, oficer dowodzący plutonem, protestował przeciwko tej decyzji, twierdząc, że podróżowanie w towarzystwie uzbrojonych veichów może się okazać znacznie bardziej niebezpieczne niż jakikolwiek napad bandytów, ale jego protesty nie zostały uwzględnione. Cesar Scapaccio, organizator i kierownik grupy ekspedycyjnej, doskonale zdawał sobie sprawę, że w Azreonie faktyczną władzę sprawują veichowie i że na tym kontynencie prowadzenie wojny wymaga stosowania bardziej dyplomatycznych metod.

        Justina Magna minęła wartownika strzegącego obozu od wschodu, gdzie ciągnęły się rozległe połacie mizernych, zeschniętych zarośli. Mężczyzna wpatrywał się w nią uważnie, kiedy przechodziła obok niego, ale udała, że tego nie dostrzega. Kilka kroków dalej natknęła się na sierżanta Garstona, zajętego najwyraźniej pilnym obserwowaniem wartownika. Poczęstowała go papierosem, ale odmówił, patrząc przy tym na nią badawczo swymi wodnistymi oczami, w których odbijało się światło lampy zawieszonej na podpórce kopuły któregoś z wozów.

        - Zuchwali tubylcy jeszcze się nie pojawili? - spytała z ledwie wyczuwalną nutą drwiny w głosie.

        - Nie - odparł krótko.

        - Żadna banda pustynnych dzikusów nie odważy się na nas napaść - powiedziała. - Przy naszym uzbrojeniu moglibyśmy odeprzeć atak całej armii.

        - Tylko że oni mogą o tym nie wiedzieć - zauważył Garston.

        - W czasie tych długich nocy najgorszy jest chłód - podjęła po chwili, nie zrażona jego brakiem zainteresowania rozmową. - Nawet tu, na pustyni, wraz z zachodem słońca robi się przeraźliwie zimno... A w dzień smaży się człowiek jak na patelni. Gdyby Haidra obracała się wokół swej osi nieco szybciej, życie na niej nie byłoby dla tych ludzi takim piekłem.

        Ponieważ w tym, co powiedziała, nie było żadnego pytania, Garston nie czuł się w obowiązku odpowiedzieć.

        - Nie jest pan zbyt rozmowny - zauważyła kobieta.

        - Nie - zgodził się sierżant.

        - Nie mogłam zasnąć. Człowiek chyba nigdy nie potrafi w pełni przywyknąć do innego rytmu czasu.. Licząc w ziemskich kategoriach, spędziłam tu już dziesięć lat. Jedną trzecią całego życia. I ciągle jeszcze nie mogę się przyzwyczaić do doby, która ma czterdzieści godzin i cywilizacji funkcjonującej w oparciu o siedmiogodzinny sen w środku nocy i drugi taki sam w ciągu dnia. Przypuszczam, że kiedy świat naszych narodzin raz zakoduje w zachodzących w nas procesach chemicznych swój własny rytm, to już nic nie może tego zmienić. Mam wrażenie, że nawet ludzie urodzeni na obcych planetach tak naprawdę nigdy się do nich nie przystosowują... Może jest to zapisane w naszych ge...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin