Ziegesar Cecily von - Plotkara - Wejście Carlsów 02.doc

(447 KB) Pobierz
pies musi się wybiegać

 

 

 

 

 

 

 

 

 

pies musi się wybiegać

 

W środę po szkole Baby ruszyła do Kompleksu Cashmanii, nie mogąc się już doczekać sam na sam z psami. Ze wszyli kich, których poznała w^Nowym Jorku, one były najbardziej ludzkie.

Tak, to brzmi sensownie.

Zobaczyła J.P. stojącego przed budynkiem z trzema psn« mi szarpiącymi się na smyczach. Uśmiechnął się na jej widok, a ona podeszła do niego i się pochyliła, żeby się przywiliu' z zachwyconymi psami.

-           Już są gotowe na spacer z tobą. Tak się cieszyły, jakby wiedziały, że przyjdziesz. - J.P. wygładził niemal niewidzialni) fałdkę na oliwkowych spodniach J. Crew. - Masz coś przeciw ko, żebym z tobą poszedł?

-           Trochę - sprzeciwiła się raczej opryskliwie Baby, pro­stując się.

Myślała, że kontakt z naturą i zwierzętami pomoże jej si| odprężyć, ale nie w towarzystwie przyszłego potentata rynku nieruchomości. Złapała trzy smycze i ruszyła przodem.

-              Ostatnio miałem sporo stresów. Pomyślałem, że towii rzystwo kundli dobrze mi zrobi - mówił, idąc szybko, by do­trzymać kroku Baby.

To nie są kundle. - Spiorunowała go wzrokiem. Zastanawiała się, czym mógłby się zamartwiać rozpiesz-"iiv J.P., ale postanowiła nie pytać. Słońce zaczynało już i' Ilodzić, malując jaskrawoniebieskie wrześniowe niebo po-I) ii .uiczowymi pasemkami w odcieniu złotych rybek.

Więc... skąd się wzięło twoje imię? - zapytał J.P, kie-•IV Nemo zatrzymał się, żeby obwąchać wiąz na rogu Piątej, u pobliżu Frick Museum.

Pies entuzjastycznie kręcił jasnym, zmierzwionym tyłkiem. Baby jak baby, dziecko - zaczęła, przytaczając zwięzłą u.isję opowieści, której nie cierpiała.

Chociaż miała optymistyczne i luźne podejście do życia, ■ Rżała, że to trochę dziwne, że żaden lekarz na Nantucket nie II untował się, ile dzieci będzie miała Edie.

Byłam niespodzianką. Urodziłam się trzecia, a mama m\ .lała, że ma tylko bliźnięta. A twoje imię?

-              Mój ojciec pracował jako handlowiec w JP Morgan

I              base po szkole biznesowej - przyznał się J.P.

Baby popatrzyła na niego i wybuchnęła śmiechem.

-              Ej! - udał szczere oburzenie. Przechodzili przez ulicę

II              parku. Przed nimi rozwidlała się ścieżka. - Ja nie nabijałem
|f / twojego imienia!

-              Przepraszam - odparła skruszona, ciągnąc psy w kie-
              ku trawy.

Darwin uniósł łapę, żeby się wysiusiać, a Nemo przykuc-nżeby zająć się swoimi sprawami. Jego tyłek znalazł się liebezpiecznie blisko sandałów J.P.

-           O psia krew! - krzyknęła odruchowo Baby i wybuchnę­ła śmiechem, widząc, że psia kupa wylądowała na skórzanym lisku sandała.

-           O psia...! - powtórzył J.P. patrząc w dół i też się za-•aniał.

Skrzywił się, kiedy Nemo spojrzał niewinnie. J.P. /(tyąl sandał i kuśtykając podszedł do kosza, obok żółtozieloni wózka Sabrett z hot-dogami.

-          Nie miałeś złych zamiarów, prawda? - zagruchah iii Nemo Baby, kiedy sprzedawca hot-dogów popatrzył zlyH wzrokiem na śliniącego się psa.

-          Chyba miał. Nemo nie bardzo mnie lubi - wari nt| gniewnie J.P., a pies odpowiedział niezobowiązującym spq| rżeniem smutnych, brązowych oczu.

-          Nie chodzi o ciebie - stwierdziła Baby, ciągnąc pny z powrotem w kierunku ścieżki dla koni, a potem odwrócili się widząc, że J.P. stoi bezradnie przy koszu w jednym Im. cie.

-          No chodź, chodzenie boso cię nie zabije. - Złapała cliło paka za nadgarstek. - A wracając do psa, kiedy ostatnim ra/cttt biegał?

-          Biegał? - J.P. spojrzał na Nemo.

-          Widzisz, twój pan nawet nie pamięta! - powiedz niby oskarżycielskim tonem do psa, który wydawał się palt/»*»' na nią z uśmiechem. Spojrzała na J.P. - On się nudzi! Dutyf pies musi się wybiegać!

Baby poprowadziła psy w stronę ogrodzonego trawniki) gdzie ludzie się opalali i urządzali pikniki, próbując się nai ll szyć ostatnimi ciepłymi popołudniami. Odpięła smycz Nemu, a on zaczął biegać w kółko, szczekając jak oszalały.

-          Widzisz! - Baby zerknęła triumfalnie na J.P., który kul­ty kał po trawie w jednym bucie.

-          Chyba nie wolno puszczać tu psów bez smyczy - iltf< nerwował się, wskazując na zielono-biały znak na ogród/< ul wokół trawnika.

-          Żyj niebezpiecznie! - Baby puściła się pędem, goni|f Nemo i naśladując szczekanie.

J.P. zrzucił drugi sandał i popędził za nimi, depcząc po pla­żowych kocach. W końcu dopędził ich pod dębem, gdzie Baby idła zdyszana, a pies stał obok niej, śliniąc się.

- Widzisz, jemu potrzeba takiego ruchu. Nie tylko spacer-B od przecznicy do przecznicy.

Wyszczerzyła zęby do chłopaka.

Niebo za nimi wyglądało ślicznie. Kątem oka zauważyła nlylcgo mopsa, który wspinał się na Shackletona. Dyszał jak ■piat i miało się wrażenie, że okrągłe oczy zaraz wyskoczą mu /. tłustego, płaskiego pyska.

Chyba powinnaś pogadać z nim jak dziewczyna Dziewczyną - zauważył J.P. podając Baby smycz Shackle-lima.

Koszulka polo wyszła mu ze spodni i wyglądał teraz ■fdziej zwyczajnie i swobodnie niż ten wychuchany chło-i <l w czerwonych szortach, którego Baby poznała dwa dni winu.

A ja myślę, że powinieneś nosić bardziej zabudowane •■i    odpowiedziała drocząc się. Oparła się wygodniej o dąb. Więc właściwie dlaczego taki facet jak ty spędza czas z psa­mi ■   Nie mogła się powstrzymać, żeby nie zapytać. - Nie ■   lepszego towarzystwa? Morgana albo Stanleya? Jakiejś Nlioiczej dziewczyny?

f.P. wzruszył ramionami i usiadł obok Baby pod drze-■ftli).

Przy nich można po prostu pobyć. - Zmierzwił jasną i Ii Nemo. - A ty? Nie masz lepszego towarzystwa?

Dopiero się tu przeprowadziłam, zapomniałeś? - odpo-|l działa, odsuwając pasemko ciemnych, kręconych włosów m /u. - Nie, żeby był tutaj ktoś, z kim chciałabym spędzać mruknęła. Wbiła obcas w trawę.

157

156


- Ej - zaprotestował całkiem poważnie J.P. Oparł U o pień i przyjrzał się jej ciepłymi, brązowymi oczami. D| Nowemu Jorkowi szansę.

Zabrzmiało to tak, jakby miała dać szansę jemu...

Baby powoli pokiwała głową. Teraz kiedy chodziła how po trawie, miasto wydawało się prawie miłe. Gdyby nie te |f * dzowate dziewczyny, okropne mundurki i chłopak, któivj|ii musiała zostawić, mogłaby polubić to miejsce.

No proszę, proszę. Patrzcie, komu się odmieniło.


 

 

 

 

 

 

 

 

Ust w butelce

159


Od: Kelsey.Talmadge@SeatonArms.edu Do: Owen.Carls@swJuda.edu Data: wtorek,  9 września, 21:05 Temat: Cześć

 

Kiedy znowu cię zobaczę? Całuję,

Kat

 

 

od: Owen.Carls@swJuda.edu Do : Kelsey.Talmadge@SeatonArms.edu Data: wtorek, 9 września, 21:15 Temat: Odp.: Cześć

Chcę się z tobą zobaczyć, ale to by zabiło Przepraszam, ale... nie możemy.

159


 

 

 

 

 

 

 

 

 

J dba o swoje interesy

 

W środowy wieczór Jack wysiadła jakby nigdy nic z limu zyny Cashmanów. Jack, J.P. i Cashmanowie szli do restaur! cji, którą Dick właśnie kupił, Round Tabic. Znajdowała sir u Charles Street, przytulnej uliczce w West Village, która - chd» ciaż zamieszkana przez rodziny gwiazd i inwestorów banko wych - nadal zachowała atmosferę artystycznej bohemy. 11' wyglądał olśniewająco w szytym na miarę garniturze, li brązowe oczy błyszczały, pięknie podkreślone przez nici i krawat od Hermesa. Jack uległa pokusie i przytuliła się dc nil go, gdy szli. Cały czas dbała o to, żeby być kilka kroków pr/«| Dickiem i tandetną, rosyjską matką J.P., Tatianą.

Jack wpadła tego popołudnia do J.P., mając nadzieję. )# spędzą razem trochę czasu, bo nie widzieli się w tym tygodi Ale okazało się, że wyszedł z psami. Za to Dick zaprosił ji| im kolację. Była zadowolona, że zaszalała z zakupami w Bam. | dzień przed początkiem szkoły, bo dzięki temu miała wysim czająco dużo Jill Stuart, Phillipa Lima i Miu Miu, żeby pi żyć miesiąc.

Krocząc pewnie ulicą z przystojnym chłopakiem u boi u Jack wreszcie poczuła się lepiej. Avery Carls ogłosiła dzisiaj, że urządza drugie przyjęcie. Tak serio, Jack miała to w q|

llłebszym poważaniu. Właściwie to zaczynało być smutne, i u k prawie jej współczuła. Prawie.

W restauracji stały ciężkie, okrągłe dębowe stoły i fotele I /erwonej skóry. Wnętrze wyglądało jak scenografia do po-' leści F. Scotta Fitzgeralda, jeśli nie liczyć wybitnie chudych, luluirmuszonych kelnerek, ubranych na czarno. Mogłyby brać Udział w konkursie na kolejną najchudszą jędzę Ameryki.

Hostessa zaprowadziła ich do stolika pośrodku, z którego ws/.ystko widać i przy którym wszyscy cię widzą i powitała h Ii butelką Cristala. Kiedy Jack usiadła, jej telefon zawibro-.il w szmaragdowozielonej kopertówce Prądy. Ukradkiem jęła Treo i zerknęła na mały ekran pod stołem. 0MB, WIDZIAŁAŚ BRATA A!?  TO PATRZ !-brzmiała I udomość od Jiffy. Do tego dołączone było zdjęcie przystoj­nej > blondyna o mocnych ramionach pływaka w mundurku fatoły św. Judy. Na dole był dopisek: ABSOL. MUSIMY IŚĆ NA IMPR.! ! !

Jack ze złością wrzuciła telefon do torebki. Dlaczego do POlery ludzie tak się przyjmują Avery Carls i jej żałosnymi ■Obami zdobycia popularności? Nie ma mowy, żeby ta giu­ro u k a panienka choćby wiedziała, co to znaczy dobre przy-|V 'i'.

Jack wypiła spory łyk szampana na uspokojenie nerwów, pbelki zatańczyły jej w gardle i poczuła jak musujące ciepło io/pływa się po jej ciele. Avery nie wiedziała, co to znaczy lobra impreza, ale Jack jej pokaże, lak miło z jej strony. Postanowiłam urządzić imprezę w ten weekend - oznaj-nli, gdy pomysł zaczął się formować w jej głowie.

I wtedy przyszedł jej do głowy kolejny genialny pomysł. 1 || / via się, że zawsze była taka uprzejma dla Dicka Cashmana.

162

3


II   Wejście Carlsów


161

162

163


Nadeszła chwila, kiedy jej się to zwróci. Perfekcja, zanuciło w myślach.

-              Tak? - zdziwił się J.P.

-              Tak. Ale nie wiem, jakie miejsce byłoby odpowiedni. Bo to nie będzie zwykłe przyjęcie. Chciałabym ogłosić, że /«• mierzam ubiegać się o pozycję przedstawicielki uczennic pi radzie nadzorczej. To nowe stanowisko, ale zgodne z tradj 111 mi prywatnych szkół, więc chciałabym, żeby miejsce minii w sobie coś z klasyki, ale i nowoczesności.

Jack uśmiechnęła się pewna siebie, gdy spapugowała nu slogan Dicka dla Galerii Cashmana, luksusowej nieruchomo ści w Tribece, którą miano otworzyć w przyszłym miesii|ii|. W głębi ducha gratulowała sobie szybkości kojarzenia.

-              Cipriani jest przebrzmiały, no i nie chcę wynajmów^ klubu, bo to takie w stylu dziesiątej klasyk stwierdziła, opi niając kieliszek szampana.

Tatiana z roztargnieniem pokiwała głową, mrugając oczu mi i udając, że słucha. Właśnie chowała całą bułeczkę iii torebki, w której siedział pies. To niewiarygodne, że Tali i Dick zdołali spłodzić tak przystojnego syna jak J.P. Mu dlatego zostali przy jednym dziecku. Nie chcieli kusić losu

-              Chwileczkę... klasyka i nowoczesność - powied/.lflj Dick, łapiąc pól bułki. Posmarował ją masłem, niszcząc dl likatny kwiatowy wzór w maselniczce. Włożył pajdę pici wa do ust i wymachując nożem powiedział: - A co z Galii Cashmana?

Oczy mu rozbłysły, gdy złapał resztę bagietki.

-              Och, nie mogłabym - odpowiedziała słodko Jack, kicdjfi kelnerka dolała jej szampana do kieliszka.

Oczywiście, że mogłaby.

-              To będzie doskonała reklama. Z przyjemnością was inni zobaczę. Co o tym myślisz, J.P?

To nie moja impreza - odparł, wzruszając ramionami I hiorąc bułeczkę.

-              To nasza impreza, J.P. - zachichotała Jack, rzucając im lanie spojrzenie, które mówiło: „Faceci są głupi, ale i tak I li kochamy, prawda?", po czym spiorunowała wzrokiem J.P., |«khy pytała: „Co ci odchrzaniło?"

-              Galeria byłaby świetna, Dick. - Uśmiechnęła się, nadal mjąc opór przy wymawianiu jego imienia, nawet po tylu la-

i'h li.

Świetnie, więc ustalone! - rzucił gromko Dick. - Chyba niiy sporo rzeczy do świętowania, hę? Nie mogę się docze-I kiedy spróbuję steku. Powinni brać krowy z Rancza Cash-|na, ale chętnie sprawdzę, czy to teksańskie bydło dorasta | naszych standardów - oznajmił jowialnie. - Więc ilu ludzi |wi się na tej potańcówce? - Machnął na kelnerkę. Podeszła hko, a za nią szef kuchni i dwóch asystentów.

Och, wiadomo... - zaczęła Jack, nie bardzo wiedząc, | i-owinna skłamać i powiedzieć, że to będzie kameralne utkanie.

Podczas gdy Dick i Tatiana zamawiali po kolei wszystko i menu, Jack odezwała się do J.P:

Mógłbyś okazać odrobinę więcej zainteresowania, i' iz? - Była rozdrażniona zblazowaniem J.P. w sprawie przy- ii. zupełnie jakby miał lepsze rzeczy do roboty. A miał?!

i gdzie właściwie byłeś dziś popołudniu? W tym tygodniu fil tycznie się nie widywaliśmy.

J.P. rozejrzał się po restauracji, czując wyrzuty sumienia, i ońcu spojrzał na pomalowane paznokcie Jack, wbijające V w lniany obrus.

Musiałem wyprowadzić psy. Dla mamy - wytłumaczył,

              ;iż. tak naprawdę niczego tym nie wyjaśnił.

( HI kiedy J.P. przejmuje się tymi pchlarzami?

I wtedy Darwin wyskoczył z torebki od Louisa Vuillnii i skoczył przez stół do Jack, żeby polizać ją po twarzy. R/,ui U się do niej jeszcze raz i zadrapał jej policzek kryształem Swa rovskiego, wystającym z obróżki od Gucciego.

-              Auć! - krzyknęła Jack.

Przyłożyła rękę do policzka, przerażona widokiem krwi na palcach.

-              J.P.! - wrzasnęła, odpychając psa w kierunku chłopaku Oczami wyobraźni widziała strugi krwi spływające jej i

twarzy.

-              Przestraszyłaś go - mruknął J.P., zdejmując psa ze stołu Objął go opiekuńczo, głaszcząc po pomarszczonym p

czku.

-              Krwawię! - W Jack aż się krew zagotowała. Ludzie odwracali się. żeby popatrzeć, kelnerki zani.ui

a szef kuchni stał, przerażony.

-              Och, nie! - Tatiana zaczęła się wachlować serwetk.) Jack mocno przycisnęła serwetkę z czerwonego jedwabiu

do twarzy, na wypadek, gdyby się wykrwawiała. Ona pruli tycznie umierała, a J.P. pocieszał głupiego psa, którego zau nienawidził.

-              Ach, do diabła - powiedział Dick, gdy kelnerka pobi* gła na zaplecze. - Tatiana nie znosi widoku krwi. Wszyslkf w porządku, Jack, kochanie? - zapytał, podchodząc do niej

-              Tak, nic mi nie jest - odparła przez zaciśnięte zęby. J.P. nawet na nią nie patrzył. Gapił się na matkę, która dy*

szała, jakby zaraz miała zemdleć.

-              Daj spokój, przecież widzę - zaprzeczył Dick.

Jack poczuła jego tłuste palce na skórze i nieświeży od> dech na twarzy. Zemdliło ją.

-              Mówiąc szczerze, sam nie znoszę tych cholernych psów, ale ten mały nie chciał nic złego. To te cholerne ozdobi

I obrożach, przy których uparła się Tatiana. - Dalej oglądał Iwurz Jack. - J.P., nie pomógłbyś Jack obmyć tego? Muszę się

[Jąć twoją matką. - Oczywiście.

J.P. wstał i podał Jack rękę. Jak zawsze był dżentelmenem, ihociaż Jack wyczuwała w jego głosie zniecierpliwienie.

Jej krzesło zazgrzytało o podłogę, gdy wstawała. Złapała fokę J.P. i ostrożnie ruszyli do łazienki dla pań. Uśmiechnęła iły blado do pozostałych klientów. Była ranna, ale przeżyje. Niech ktoś da tej dziewczynie Purpurowe Serce.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin