JOHN W. CAMPBELL Noc T�umaczy�: Mieczys�aw Dutkiewicz HTML : SASIC Condon wpatrywa� si� jak urzeczony w okular lornetki, jego ca�a uwaga koncentrowa�a si� na tamtym jedynym, niemal niewidocznym punkcie, znajduj�cym si� wysoko, na b��kitnym niebie. Nieustannie, jakby nie zdawa� sobie z tego sprawy, powtarza� tylko: - M�j Bo�e, m�j Bo�e... Raptem wzdrygn�� si� i spojrza� na mnie. Na jego twarzy malowa�a si� straszliwa udr�ka. - On ju� nigdy nie wyl�duje tu z powrotem, Don, nigdy ju� tu nie wyl�duje... Wiedzia�em o tym doskonale - tak samo jak o tym, �e nie mo�na wiedzie� tego tak no pewno. U�miechn��em si� jednak i powiedzia�em : - Och, jestem innego zdania. Jestem raczej przekonany, �e wyl�duje. Wszystko, co wzbija si� do g�ry, l�duje z powrotem. Major Condon dygota� na ca�ym ciele. Przez d�u�sz� chwil� porusza� tylko ustami, zanim zdo�a� wydoby� z siebie d�wi�k. - Talbot, boj� si�, panicznie si� boj�. Wie pan przecie� - jest pan jego asystentem - musi wi�c pan wiedzie�, �e on pr�buje pokona� si�� ci��enia. Ale cz�owiek nie jest w stanie tego dokona� ... to jest nie w porz�dku, to nie jest w porz�dku! Znowu przywar� do lornetki, z t� sam� co przedtem przera�aj�c� zaciek�o�ci�, nie przestaj�c szepta� machinalnie: - To nie w porz�dku, nie w porz�dku ! Raptem znieruchomia�, a wraz z nim oko�o tuzina ludzi zgromadzonych na tym zagubionym na odludziu ma�ym lotnisku; w nast�pnej chwili major zachwia� si� i run�� na ziemi�. Nie widzia�em jeszcze nigdy nikogo, kto traci przytomno��, tym bardziej je�eli chodzi o oficera odznaczonego medalem za waleczno��. Nie po�pieszy�em mu te� z pomoc� : domy�li�em si�, �e zasz�o co� istotnego. Si�gn��em po lornetk�. Wysoko, bardzo wysoko na niebie widnia� �w drobny, pomara�czowy punkcik. Na tej wysoko�ci, gdzie nie ma ju� niemal-powietrza. Musia� mie� na sobie ubi�r stratosferyczny z niewielkim, nap�dzanym alkoholem grzejnikiem. Na rozleg�ych, pomara�czowych p�atach no�nych mo�na teraz by�o dostrzec niepewne, perlistoszare �wiate�ko. Punkcik spada�. Pocz�tkowo powoli, wiruj�c bez celu ku ziemi. Potem raptownie opad� i wzbi� si� ponownie, aby po chwili zacz�� spada� ruchem spiralnym. To by�o okropne. Wiem, �e musia�em jako� oddycha�, mia�em jednak wra�enie, jakby wszystko we mnie zamar�o. Mimo ca�ej swej pr�dko�ci obiekt potrzebowa� wielu minut, aby przeby� mile dziel�ce go od Ziemi. Przez kr�tk� chwil� pilotowi uda�o si� nawet odzyska� panowanie nad maszyn�, wprowadzaj�c j� w lot nurkowy. Straszliwa, lataj�ca trumna, mkn�ca na spotkanie Ziemi z pr�dko�ci� przekraczaj�c� pi��set mil na godzin�. Wszystko woko�o zadygota�o przy zderzeniu, nawet powietrze. Co do nas, siedzieli�my ju� w samochodzie i p�dzili�my przez pole, zanim jeszcze do tego dosz�o. Siedzia�em w samochodzie Boba wraz z Jeffem, jego laborantem - w tym ma�ym Roadsterze, z kt�rego ju� nigdy nie mia� korzysta�. Zanim jeszcze wyjechali�my z lotniska, strza�ka szybko�ciomierza wskazywa�a siedemdziesi�tk�. Silnik zawy�, kiedy Jeff wcisn�� gaz. Z ty�u dobiega� warkot ci�kiego samochodu majora. Jeff prowadzi� w�z jak szaleniec, ale ja nie zdawa�em sobie z tego sprawy. Wiedzia�em, �e ten samoch�d zdolny jest doci�gn�� niemal do setki, ale wydaje mi si�, �e tym razem jechali�my jeszcze szybciej. Wiatr wyciska� mi z oczu �zy, nie by�em wi�c pewien, czy widz� dym i p�omienie. W�a�ciwie nie powinno to mie� miejsca, skoro w gr� wchodzi�a ropa, ale ten samolot mia� ju� r�wnie� za sob� inny, nie mniej zdumiewaj�cy wyczyn: pr�b� testu cewki antygrawitacyjnej Cartera. P�dzili�my prost�, r�wna drog� przecinaj�c� rozleg�� krain�, a wiatr zawodzi� swoje rekwiem. Daleko w przedzie dostrzeg�em boczn� drog�, wiod�c� z pewno�ci� gdzie� tam, gdzie musia� znajdowa� si� teraz Bob. Wzdrygn��em si�, kiedy samoch�d przyhamowa�, opony zapiszcza�y, a mnie wcisn�o w k�t. Znajdowali�my si� na piaszczystej drodze; wpadli�my w po�lizg i kurczowo chwycili�my si� opar�. Jeff skr�ci� gwa�townie, kieruj�c w�z ku drodze, udeptanej prawdopodobnie przez krowy. Uda�o si� jakby cudem. Zatrzymali�my si� na �wier� mili przed maszyn�. Spoczywa�a na ogrodzonym pastwisku z kilkoma zaledwie drzewami. Przeskoczyli�my przez parkan i pobiegli�my co tchu w stron� maszyny. Jeff dobieg� pierwszy, akurat w chwili, kiedy samoch�d majora zatrzyma� si� z piskiem hamulc�w tu� za naszym wozem. Major by� zimny i blady, kiedy dobieg� do nas. - On nie �yje - stwierdzi�. By�em o wiele bardziej zimny i blady. - Nie wiem! - j�kn��em. - Jego tam nie ma! - Nie ma! - Major krzycza� prawie. - Musi tam by� ... po prostu musi ! Nie mia� przecie� spadochronu, nie chcia� go wzi��. M�wi�, �e nie wyskoczy�... Wskaza�em na samolot i otar�em sobie zimny pot z czo�a. By�o mi zimno, bardzo zimno, dygota�em na ca�ym ciele. Pot�ny, stalowy dzi�b pojazdu wbi� si� w pie� drzewa, a nast�pnie w ziemi� na g��boko�� o�miu, dziewi�ciu st�p, a ziemia i kamienie rozprys�y si� pod tym naporem jak rozmi�k�e b�oto. P�aty no�ne le�a�y po drugiej stronie pola; zmia�d�one, wygi�te �d�b�a z masywnego aluminium. Usterzenie maszyny tworzy�o sylwetk� nieskaziteln� - sp�aszczony rzut pod�u�ny. Du�a cewka w kszta�cie torusa z jej dziwacznie poskr�canymi, cieniutkimi drutami bizmutowymi by�a nienaruszona ! Ca�kowicie zniszczona by�a pot�na, aluminiowa konstrukcja no�na; po�amana, wygi�ta na wszystkie strony, roztrzaskane silniki, rozerwany kompresor - natomiast w tej diabelskiej szpuli bizmutowej nie ucierpia� nawet najdrobniejszy drucik. Dziwi� te� brak czerwonej masy, kt�ra powinna tu by�a przecie� by�, czerwonej masy, kt�ra kiedy� by�a cz�owiekiem. Po prostu jej tu nie by�o. A on nie opu�ci� maszyny. Niebo by�o tak jasne, bezchmurne, �e trudno by by�o przeoczy� ten fakt. On po prostu znikn��. Oczywi�cie przeszukali�my wrak. Podszed� do nas jeden z farmer�w, potem drugi, wszyscy przetrz�sn�li okolic�. Nast�pnie zjawili si� pozostali farmerzy w starych, sfatygowanych samochodach, ze swoimi �onami i ca�ymi rodzinami, przygl�daj�c si� temu, co robimy. Postawili�my w�a�ciciela pola na stra�y i odjechali�my z powrotem do miasta, po robotnik�w i samoch�d holowniczy. Zapada� ju� zmrok. By�o raczej w�tpliwe, aby�my dokonali czego� przed �witem, odjechali�my wi�c. Ca�� pi�tk� - major armii, Jeff Rodney, dwaj faceci z Douglass Company, kt�rych nazwisk nie potrafi� sobie przypomnie�, oraz ja siedzieli�my w moim - naszym pokoju. W pokoju, nale��cym do Boba, Jeffa i do mnie. Up�ywa�y godziny, a my siedzieli�my, usi�uj�c nawi�za� rozmow�, zebra� my�li, przypomnie� sobie najdrobniejszy nawet szczeg� - i jednocze�nie staraj�c si� zapomnie� o wszystkich okropnych szczeg�ach. Zadzwoni� telefon. Drgn��em, po czym powoli wsta�em i podnios�em s�uchawk�. Jaki� nie znany mi g�os, beznami�tny i dosy� nieprzyjemny, zapyta�: - Mister Talbot? - Ta k. By� to Sam Genuy, farmer, kt�rego zostawili�my na stra�y. - Jest tu jaki� facet. - Tak? A czego chce? - Nie mam poj�cia. Nie wiem nawet, sk�d tu si� wzi��. Jest martwy albo nieprzytomny. Ma na sobie jaki� dziwny kombinezon lotniczy za szklan� p�yta na twarzy. Jest ca�y siny, przypuszczam wiec, �e nie �yje. - Wielki Bo�e! Bob! Czy zdj�� mu pan he�m? - krzykn��em. - Nie, sir, nie ... nie, sir. Zostawili�my go tak, jak le�a�. - Ma puste zbiorniki. Pos�uchaj pan! Niech pan we�mie m�otek, klucz maszynowy, wszystko jedno, co, ale musi pan rozbi� t� szklana p�yt� na jego twarzy! Tylko szybko! Zaraz tam b�dziemy! Jeff bieg� ju� do wyj�cia, zanim major i pozostali. Zd��y�em jeszcze chwyci� opr�nion� do po�owy butelk� szkockiej i wyci�gn��em z szafy butl� z tlenem, �cisn��em j� pod pacha i wskoczy�em do przepe�nionego samochodu akurat w chwili, kiedy Jeff ruszy�. Przycisn�� klakson i nie odejmowa� ju� d�oni. Torowali�my sobie drog� przez zat�oczone ulice i dodali�my gazu, kiedy wydostali�my si� na woln� przestrze�. P�dzili�my w kierunku pola farmera. Drog� znali�my ju� tak dobrze, �e nie musieli�my nawet zwalnia� na zakr�tach. Tym razem Jeff przejecha� po prostu przez ogrodzenie. Jeden z reflektor�w p�k�, us�yszeli�my przenikliwy �wist drutu kolczastego, z�owieszczy zgrzyt otartej maski i b�otnik�w, a w nast�pnej chwili gnali�my po nier�wnym polu. Na ziemi sta�y dwie latarnie, inne nios�o trzech m�czyzn, pozostali kl�czeli obok nieruchomej postaci odzianej w fantastyczny, wyd�ty, hermetyczny kombinezon stratosferyczny. Spogl�dali na nas z rozdziawionymi ustami, po czym ust�pili nam miejsca, kiedy major wyskoczy� z samochodu i pogna� z whisky ku le��cemu. Lecia�em za nim z butl� tlenow�. Szklana p�yta by�a rozbita, twarz Boba sina i pokryta pian�. W poprzek policzka bieg�a d�uga rana ci�ta - od p�yty - krwawi�c lekko. Major uni�s� bez s�owa g�ow� Boba, a potem us�yszeli�my brz�k szk�a, kiedy usi�owa� wla� mu do gard�a troch� trunku. - Prosz� poczeka�! - zawo�a�em. Majorze, trzeba mu zrobi� sztuczne oddychanie, wtedy dojdzie szybciej do siebie. Tak b�dzie lepiej. - Major skin�� g�owa i wsta�. Z dziwnym wyrazem twarzy pociera� sobie rami�. - Zimny! - stwierdzi�, odwracaj�c Baba i siadaj�c mu na plecach. Przytkn��em Bobowi do nosa butelk� z tlenem, a major odwr�ci� go z powrotem i wpu�ci� do nosa zimny gaz. Dziesi�� sekund p�niej Bob zakas�a� raz i drugi, po czym zacz�� oddycha�, g��boko i chrapliwie. Kiedy nabra� w p�uca tlenu, jego twarz zar�owi�a si� natychmiast, a ja stwierdzi�em z zaskoczeniem, �e chyba- w og�le nie by�o wydechu; jego cia�o wch�on�o wi�c tlen bardzo szybko. Zakas�a� ponownie i powiedzia�: Oddycha�o by mi si� o wiele lepiej, gdyby� zszed� mi z plec�w. Major zerwa� si� na r�wne nogi, a Bob odwr�ci� si� i usiad�. Skin�� na mnie, bym podszed� bli�ej, po czym splun��. - Mnie ... nic mi nie jest powiedzia� cicho. - Na Boga, cz�owieku, co si� sta�o? - dopytywa� si� major. Bob milcza� przez d�u�sza chwil�. Jego oczy spogl�da�y z dziwnym, jakim� g�odnym- wyrazem. Rozejrza� si� doko�a, pa...
cegwaldek1978.78