Verne Juliusz - Mateusz Sandorf.pdf

(352 KB) Pobierz
Verne Juliusz - Mateusz Sandorf
Juliusz Verne
Mateusz Sandorf
CZĘŚĆ I
I
Słońce chyliło się już ku zachodowi, rzucając ostatnie gorące promienie na
błękitne fale Adriatyku i białe domy Triestu piętrzące się na stromych
zboczach wybrzeża. W porcie był ruch nieznaczny. Kilka statków stało w
niewielkiej odległości od brzegu, a kilkanaście łodzi rybackich drzemało w
przystani.
Gorące słońce odpędziło ludzi od roboty, zmuszając ich do szukania chłodu i
cienia pod dachami domów i winiarni. Pusto było w porcie, pusto na ulicach.
Na długim kamiennym molu wchodzącym głęboko w morze, stało dwóch
ludzi. Jeden, smukły, zgrabny, o śniadej twarzy i, pomimo ciemnego koloru
skóry, uderzającej piękności, miał ruchy nerwowe, niespokojne, zdradzające
 
jednak dobre wychowanie i obycie w lepszym towarzystwie. Drugi, typowy
włóczęga włoski, zaniedbany w ubraniu, o ruchach leniwych, wpuścił obie
ręce głęboko w kieszenie spodni i sennymi oczami patrzał na morze.
– Chodźmy już, Sarcany – odezwał się znudzonym głosem. – Już mnie nogi
bolą od tego łażenia bez celu.Chce mi się wściekle jeść, a ty latasz jak wariat
po brzegu.
– Ciekawym, dokąd pójdziemy?
– W każdym razie nie będę patrzył ciągle na to morze. Chodźmy do miasta.
Między ludźmi łatwiej nam się trafi okazja zjedzenia śniadania.
– Ciekawym, czym za to śniadanie zapłacisz?
– Ja nie zapłacę, ale ty masz stosunki z bankiem wielmożnego pana
bankiera Silasa Toronthala, to ci łatwiej o flotę.
– Już ci mówiłem i raz jeszcze powtarzam, że mi się nic z banku nie należy i
nie mogę liczyć na ich łaskawość.
– No, a te drobne tajemnicze usługi, coś im oddawał?
– To są stare dzieje. Silas teraz bardzo zmądrzał i nie daje się tak łatwo
nabrać na pieniądze.
– W każdym razie ja tu dłużej nie zostanę. Sam widok tej wody przyprawia
mnie o mdłości.
Zeszli z mola i poczęli się piąć wąskimi uliczkami ku górnemu miastu. Patrząc
na nich, nietrudno się było domyśleć, że zetknęła i połączyła ich ze sobą
bieda, ale kim byli, jaką mieli przeszłość, do czego byli zdolni, trudno by
zgadnąć. Sarcany mówił o sobie, że pochodzi z Tunisu. Ojczyzną Zirona była
podobno Sycylia. Jakie okoliczności przyniosły ich obu do Triestu, tego nie
mówił ani jeden, ani drugi.
Wspinali się wolno pod górę, zmęczeni głodem i upałem.
– Patrz, Sarcany tam, na wieżyczkę kościoła! Widzisz tego gołębia? Coś mu
się stało. Nie może lecieć. Patrz, spada!
– Bardzo to szczęśliwie dla nas. Będziemy mieli śniadanie.
W kilka chwil później Zirone ze zręcznością zawodowego gołębiarza
pochwycił spadającego ptaka.
– Ukręcę mu łeb i zaniosę do tej garkuchni na rogu. Sądzę, że nam nie
odmówią i upieką.
– Zaczekaj – odezwał się Sarcany – przypatrzmy się gołębiowi. To nie jest
naturalne, żeby ci w biały dzień spadał gołąb na głowę. Coś mu się stało. –
Obejrzał ptaka uważnie. Na prawej nodze miał on metalową obrączkę z
literami A. T. Był to niewątpliwie gołąb pocztowy. Oddychał z trudnością.
Widocznie przebył daleką drogę. Sarcany odchylił skrzydełko gołębia.
– A co, nie mówiłem! Pokaż no, mały, co ci tu kazali transportować!
Pod skrzydłem ptaka była przymocowana kartka, złożona kilkakrotnie.
Sarcany rozchylił ją ostrożnie.
– Zirone, wyjmij no z mojej kieszeni ołówek i kartkę papieru ł pisz co ci
podyktuję. A uważaj, żebyś się nie omylił.
Sycylijczyk spełnił rozkaz towarzysza bez protestu. Podczas paromiesięcznej
włóczęgi nauczył się cenić rozum i doświadczenie swego nowego przyjaciela.
Przekonał się bowiem wielokrotnie, że Sarcany z. niejednego pieca chleb jadł
i wiedział wiele rzeczy, o których Zirone nawet nie słyszał.
– Uważaj jaka jest wielkość kartki, a teraz pisz, tylko w takim samym
porządku, jak tu napisane.
hkęw sarw zzgć yreś sio
 
łno gik ela Ido pei
wos day nat swo pyc
zsw ust ire żyt nad
kaź nań ewg oto okt
– Co to znaczy? Nic nie rozumiem – mruczał Zirone, kreśląc mozolnie
dyktowane litery.
– Ja też nie rozumiem, mój stary – odparł Sarcany – ale mam nadzieję, że
zrozumiem. Takie rzeczy przynoszą czasem dobre pieniądze, tylko wymagają
cierpliwości. A teraz puśćmy naszego listonosza. Już odpoczął tyle, żeby
trafić do domu.
Sarcany podrzucił gołębia w górę i obaj z Zironem śledzili bacznie lot ptaka.
Serca biły im niespokojnie. A nuż ptak wyleci z miasta i zniknie im z oczu.
Stali z zadartymi głowami, nie spuszczając oczu ze srebrnopiórego posłańca.
Ale gołąb wzbił się wysoko, jakby się chciał zorientować w miejscowości,
kołował czas jakiś nad dachami domów i wreszcie spadł na wieżyczkę
ustronnej willi, którą zasłaniały stare, rozłożyste drzewa, i znikł patrzącym z
oczu.
Bystry wzrok Sarcany'ego dostrzegł na dachu wieżyczki jedynie blaszaną
chorągiewkę w kształcie smoka, ale ani ulicy, ani domu nie mógł rozpoznać.
II
Hrabia Mateusz Sandorf pochodził ze starej węgierskiej rodziny. Po śmierci
ojca odziedziczył rozległe dobra na południowych stokach Karpat i, mając lat
trzydzieści kilka, był jednym z bardziej znanych i cenionych członków
arystokracji węgierskiej. Wiedeń bacznie i ostrożnie śledził słowa i czyny
hrabiego Sandorfa. Jego nienawiść do wszystkiego co niemieckie i niechęć
do dworu panującego, a jednocześnie wpływy i poważanie, jakim się cieszył
na Węgrzech, robiły zeń człowieka niebezpiecznego dla panującej dynastii, a
nawet całości austro– węgierskiej monarchii. Hrabia nie był zaczepnego
usposobienia. Łatwo darował uchybienia i urazy, o ile dotykały jego osoby.
Natomiast nie darował krzywdy uczynionej komuś z jego przyjaciół i gotów był
w ich obronie posunąć się do ostatecznych granic.
Wysoki, silnie zbudowany, od dzieciństwa nawykły do ruchu, sportu i konia
przedstawiał doskonały typ Madziara.
W obejściu był ujmujący, miły, serdeczny, ale pomimo to wzbudzał zawsze
szacunek i podziw.
Po śmierci żony, którą bardzo kochał, zamknął się z małą dwuletnią córeczką
Iloną w starym zamku Artenek i oddał się z zapałem pracy umysłowej.
Był z wykształcenia lekarzem, z zamiłowania chemikiem, a jego liczne prace z
tej dziedziny wyrobiły mu głośne imię w świecie naukowym.
Iloną opiekowała się pani Rozena Lenky, żona plenipotenta hrabiego.
Pokochała ona całym sercem maleńką i starała się, żeby dziecko nie odczuło
braku matki.
Mijały miesiące i hrabia Sandorf, ochłonąwszy z ciężkich wspomnień i myśli o
ukochanej żonie, począł się interesować wypadkami, które wstrząsnąwszy
Europą, mogły zaważyć na losach jego ojczyzny.
Wojna francusko włoska 1859 wzruszyła w posadach potęgę państwa
 
austriackiego. Klęska pod Sadową w 1866 wydała nie tylko Austrię ale i
Węgry na łup Niemcom.
Nadeszła chwila działania. Sandorf miał przyjaciół w osobie hrabiego
Władysława Zathmara i profesora Stefana Bathary'ego. Obaj mieszkali w
Trieście, gdzie hrabia Zathmar posiadał małą willę, ukrytą w cienistym
ogrodzie, z daleka od gwaru i ruchu portowego, a profesor zajmował skromne
mieszkanie na Corso Stadion, w tej samej dzielnicy.
Policja daleka była od przypuszczenia, że w cichej willi hrabiego Zathmara
schodziły się wszystkie nici konspiracyjnego związku powstańczego,
ogarniającego całe Węgry i że gołębie, fruwające nad niskim dachem,
przynoszą mieszkańcom domu wieści z ojczyzny.
Hrabia Sandorf, wezwany naglącymi sprawami, wyjechał do Artenak, a dwaj
jego przyjaciele oczekiwali z niecierpliwością na wiadomości od niego.
W kilka dni po przybyciu gołębia, którego tajemnicę posiedli
Sarcany i Zirone, hrabia Zathmar i Bathary zajęci byli układaniem nowego
pisma szyfrowego, którym posługiwali się w listach do związkowych.
Tajemnica polegała na tym, że do czytania szeregu liter, ułożonych pozornie
bez sensu, używano małej papierowej szachownicy, której kwadraty,
odpowiednio wycięte, pozwalały czytać te litery, które składały dany wyraz,
zasłaniając jednocześnie litery, przeznaczone do odczytywania w innym
układzie tablicy i listu.
Ponieważ wszystkie listy palono natychmiast po przeczytaniu, spiskowcy byli
pewni, że nikt ich tajemnicy nie posiada.
Po wyjeździe Sandorfa na Węgry, liczba gołębi, przybywających do willi
hrabiego Zathmara, znacznie się wzmogła. Co wieczór przychodził profesor
Bathary i długo w noc obaj przyjaciele prowadzili tajemnicze rozmowy.
Oczekiwali z niecierpliwością powrotu Sandorfa. Zjawił się pewnego wieczoru,
przynosząc im radosną wiadomość, że Węgry gotowe są do akcji zbrojnej i
tylko czekają na hasło, żeby chwycić za broń.
– Wszystko gotowe – mówił Sandorf – Buda i Peszt będą zajęte w ciągu
jednego dnia, a nowy rząd może w każdej chwili rozpocząć prace.
– A jakiż nastrój panuje wśród ludności? – zapytał Bathary.
– Profesorze, czyż znajdzie się na Węgrzech serce, które by nie zabiło
radośnie na widok chorągwi Korwina? Co do tego, bądźmy spokojni. A cóż tu
nowego słyszeliście w Trieście?
– Ano, budują arsenały i port wojenny. Miasto protestowałoby, gdyby się nie
bało odwetu. Robotnicy pracują niechętnie. Sądzę, że sprzyjaliby naszej
sprawie, bo również mają dość austriackich rządów.
– A więc jutro będę w banku – odezwał się Sandorf. – W rozmowie z
Toronthalem poleciłem, żeby miał przygotowaną całą gotówkę, gdyż lada
dzień będziemy zmuszeni ją podjąć.
10
Hrabia Zathmar i profesor przyjęli tę uwagę w milczeniu. Obaj nie posiadali
kapitałów i mogli ofiarować ojczyźnie tylko siebie i swoją pracę. Natomiast
hrabia Sandorf zebrał wszystkie pieniądze, zaciągnął olbrzymią pożyczkę na
swe podkarpackie dobra i sumę około dwóch milionów florenów zdeponował
w banku Silasa Toronthala, by mieć całą kwotę do rozporządzenia w chwili,
kiedy ojczyzna jego będzie w potrzebie.
Późnym wieczorem profesor odprowadzał hrabiego Sandorfa do hotelu.
Kilkakrotnie zdawało im się, że jakieś postacie ludzkie posuwają się za nimi w
nieznacznej odległości. Poczęli zwracać na przechodniów baczniejszą uwagę.
 
Hrabia Sandorf zatrzymał się nawet i, dostrzegłszy jakiś cień ukryty za
drzewami parku, skierował się ku niemu. Ale cień zniknął, jakby się rozpłynął
we mgle.
Bankier Silas Toronthal był uważany za jednego z bogatszych ludzi w
Trieście. Jego operacje giełdowe i olbrzymi kredyt, jaki posiadał nawet poza
granicami monarchii au– stro– węgierskiej, czyniły zeń powagę finansową tak
wielką, że ze zdaniem jego liczono się na giełdzie i w mieście. Podobno był
bardzo bogaty. Mieszkał wraz z żoną we wspaniałej willi na Acąuedotto. Miał
liczną służbę i powóz. Wprawdzie szeptano sobie do ucha, że wojna
francusko– włoska nadszarpnęła jego interesy, a klęska pod Sadową była
również i klęską domu Toronthala, ale wiadomości te mogły być powtarzane,
czy też zgoła wymyślone przez ludzi złośliwych, albo takich, którym zależało
na podkopaniu kredytu Toronthala. Urzędnicy banku zauważyli wprawdzie, że
szef ich bywał często zamyślony albo rozdrażniony, co mu się dawniej nie
zdarzało. Znano go jako człowieka bardzo zarozumiałego i pyszałkowatego,
nie cieszył się też sympatią ludzką. Gdyby mu interesy nie dopisały, albo
gdyby miał poważne kłopoty finansowe, nie mógłby liczyć na współczucie
podwładnych i znajomych. Opowiadano sobie po cichu, że bankier prowadzi
jakieś bardzo dochodowe, ale i ryzykowne interesy na południu. Podobno w
Tunisie prawą jego ręką był niejaki Sarcany, postać dość niejasna, ale jakiego
rodzaju były to interesy, również nikt dokładnie nie wiedział. Firma miała
opinię ustaloną, co też skłoniło hrabiego Mateusza Sandorfa do ulokowania
wszystkich swoich pieniędzy w banku Toronthala. Cała suma miała być
wypłacona hrabiemu z dwudziestoczterogodzinnym wymówieniem.
W parę dni po wyżej opisanych wypadkach Sarcany wszedł do banku Silasa
Toronthala i, nie pozwalając się woźnemu meldować, otworzył drzwi do
prywatnego gabinetu bankiera. Na widok Sarcany'ego Silas zerwał się z
fotela.
– Co? Jeszcze pan tu jesteś? Przecież posyłając panu pieniądze wyraźnie
zaznaczyłem, że to są pieniądze na drogę. Ani grosza więcej nie dam! Na co
pan jeszcze czekasz?
– Przede wszystkim na to, żebyś się pan uspokoił. Nie mogę mówić o
interesach z człowiekiem, który nie panuje nad sobą i jest podniecony.
– Żadnych interesów z panem nie miałem i mieć nie będę.
– Mija się pan z prawdą, panie bankierze, miewaliśmy wspólne interesy.
Pieniądze, które otrzymywałem z banku, nie były zapomogą, ani wsparciem,
a tylko zapracowaną pensją maklera i agenta.
– Nigdy nie uważałem pana za urzędnika banku. Ubliżyłbym tym swoim
pracownikom. Płaciłem panu za drobne usługi i nic więcej.
– No, nie były one tak drobne, jak się panu zdaje, panie bankierze. Drobne
usługi nie ściągnęłyby panu na głowę dużych przykrości i możliwego zatargu
z prokuraturą.
– To są puste słowa mój panie. Wiesz najlepiej, że pomimo gróźb i
straszenia nie mogłeś nic donieść prokuraturze.
– Co panu nie przeszkadzało płacić mi za milczenie, panie Toronthal. Ale po
co mówić o przeszłości. Jestem panu nieskończenie wdzięczny za ostatnią
ratę, która mi się diabelnie przydała, i przyszedłem do pana w pewnej
sprawie.
– Nie mam ochoty słuchać pana, a tym bardziej rozmawiać o interesach.
– Mam nadzieję, że ta sprawa pana zajmie, ale czy jesteś pan pewien, że
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin