Curwood James Oliver - Płonący las.rtf

(360 KB) Pobierz
Curwood James Oliver - Płonący las

Curwood James Oliver - Płonący las

 

 

„KB”

 

Na brzegu Athabaski

 

Przed godziną jeszcze Dawid Carrigan, sierżant Królewskiej Konnej Północno-Zachodniej Policji, wesoło pogwizdując przez zęby, dziękował Stwórcy za beztroską radość życia. Błogosławił inspektora MacVane, dowodzącego dywizją N. z Athabaska Landing, za powierzenie mu funkcji, którą miał właśnie spełnić. Cieszył się, że wędruje sam jeden poprzez głęboki bór i że obowiązek służbowy w ciągu szeregu tygodni jeszcze będzie go wlókł coraz dalej na umiłowaną Północ.

Przyrządzając południową herbatę na brzegu rzeki, podczas gdy knieja niby potop zalewała go z trzech stron, doszedł do przekonania - po raz setny bodaj - że dobrze jest nie mieć rodziny ni krewnych, bowiem misja, którą mu powierzono, należała do rzędu niebezpiecznych.

- Jeśli mi się co stanie - uprzedzał Carrigan zwierzchnika - nie trzeba zawiadamiać nikogo! Już od dawna jestem sam na świecie!

Nie należał do ludzi mówiących o sobie zbyt wiele, jednak przyjaciół liczył na setki, a wielu ufało mu bez zastrzeżeń. Na daleką Północ pchnął go wypadek, który jakkolwiek w swoim czasie pogmatwał mu życiowe ścieżki, w rezultacie dał pewną kompensatę. Bowiem Carrigan bałwochwalczo ukochał Północ. Stała się dlań pewnego rodzaju ideałem. Miał wrażenie, że zawsze żył tak, jak teraz, pod czystym stropem nieba. Obecnie miał trzydzieści siedem lat. Był trochę filozofem, jak każdy, kto oddycha nieskalanym powietrzem pustkowi. Z pogodą kochał ludzkość nawet w tych chwilach, kiedy zapinał kajdany na rękach przestępcy. Na skroniach puszczała mu się już siwizna. Poza tym lubił życie. Ta cecha wyrastała w nim nad wszystko inne.

Toteż siedział sobie przed godziną w zapadłej głuszy, o osiemdziesiąt mil na północ od Athabaska Landing, rad z tego, co go otacza i z tego, co leży przed nim. O sto osiemdziesiąt mil miał fort MacMurray, o dalszych dwieście mil Chippewyan, a poza Chippewyanem wielką Mackenzie ścielącą tysiącpięćsetmilowy szlak ku wodom Morza Beauforta. Był rad, że tu mieszka niewielu ludzi, lecz tych niewielu kochał.

Przed godziną zaledwie, spoglądając na rzekę, widział dwa wielkie czółna prące w górę nurtu, podobne do długich smukłych galer średniowiecznych. W każdym czółnie siedziało ośmiu wioślarzy. Śpiewali. Ich głosy przetaczały się dźwięcznie pomiędzy wałami borów. Nagie ramiona i barki lśniły w słońcu. Przypominali mocarnych wikingów i byli dla Carrigana uosobieniem swobody. Śledził ich wzrokiem poty, aż zniknęli na zakręcie, lecz śpiew dolatywał jeszcze przez czas dłuższy. Gdy i ten zamilkł, Carrigan wstał znad skromnego ogniska i przeciągnął się, aż stawy trzasnęły. Przyjemnie było czuć, że pomimo trzydziestu siedmiu lat krew w żyłach krąży bujna i czerwona.

Znajdował się na północ od pięćdziesiątego czwartego stopnia szerokości geograficznej, a rzeki tego kontynentu zasilały swoimi wodami Ocean Lodowaty.

Jednak truskawki miały wkrótce dojrzeć w takiej obfitości, że deptać się je będzie na każdym kroku. Dzikie róże kwitły: szkarłatne płomyki barwiły leśne podłoże. Hiacynty i złotocętkowane fiołki grały w chowanego z niezapominajkami. Niebo było jak baldachim z błękitnego aksamitu.

Lecz wszystko to miało miejsce przed godziną, a w ciągu tego czasu, w ciągu minut sześćdziesięciu, dużo się może zmienić w życiu ludzkim. Przed godziną zadaniem Dawida Carrigana było schwytać Czarnego Rogera Audemarda - zakałę puszczy, mordercę pół tuzina osób przed laty niemal piętnastu. Z tych piętnastu lat podczas pierwszych dziesięciu Czarny Roger uchodził za umarłego. Lecz ostatnio z dalekiej Północy doszły tajemnicze wieści.

Złoczyńca żył. Ten i ów go widział. Na razie były to tylko luźne pogłoski; potem zaczęły napływać fakty. Wreszcie nie ulegało już wątpliwości, że przestępca żyje. Wtenczas prawo jeszcze raz dało o sobie znać.

- Masz go dostarczyć żywym lub martwym! - takie były ostatnie słowa inspektora MacVane. - Ale bez niego nie wracaj!

Wspominając owo kategoryczne zalecenie Carrigan uśmiechnął się, mimo iż rzęsisty pot skraplał mu czoło pod palącymi promieniami słońca. Bowiem w ciągu owej godziny dzielącej go od południowego posiłku, zaszła rzecz okropna, złowieszcza i zupełnie nieoczekiwana.

 

Gwizd kul

 

Skulony za skałą niewiele większą od niego samego, wkopując się w biały, miękki piasek niby żółw moszczący gniazdo do składania jaj - Carrigan nie czynił sobie żadnych iluzji. Był - jak to szeptem powtarzał raz po raz dla podtrzymania humoru - wyraźnie zagnany w kozi róg. Głowę miał obnażoną, gdyż kula zniosła mu kapelusz, w jasnych włosach pełno piasku. Po twarzy spływał mu pot, ale na dnie błękitnych oczu jeszcze stale widniała wesoła kpina, jakkolwiek wiedział doskonale, że o ile tamtemu starczy amunicji, czeka go niechybna śmierć.

Po raz dwudziesty w ciągu tyluż minut powiódł wzrokiem wkoło. Znajdował się pośrodku płaskiej wydmy. O pięćdziesiąt stóp poza nim rzeka bulgotała łagodnie na żwirowym podłożu, leniwie wymijając białe mielizny. O pięćdziesiąt stóp przed nim rósł zielony, chłodny mur lasu. Słońce igrając w listowiu zdawało, się siać iskry śmiechu, jakby drwiąc przekornie z kapryśnej ironii losu.

Pomiędzy rzeką a puszczą leżał jedynie złom głazu, za który Carrigan się schronił niby wystraszony królik. Głaz ten stanowił tylko nieznaczne wzniesienie na jednolitym skalnym podłożu. Piasek, naniesiony powodzią, powlekał podłoże zaledwie na wysokość czterech lub pięciu cali. Niepodobna było zatem ryć w głąb. Niepodobna było również usypać ochronny wał. Tymczasem wróg, utajony o sto jardów, był zdecydowanym mordercą i najcelniejszym strzelcem, jakiego Dawid kiedykolwiek spotkał.

Carrigan trzykrotnie ponawiał doświadczenia, mające go w tym względzie upewnić, zamierzał bowiem dać raptownie nura w leśny gąszcz. Po trzykroć nieznacznie unosił kapelusz ponad krawędź głazu i za każdym razem kula przedziurawiała go na wylot. Trzeci pocisk zerwał mu nakrycie z głowy i cisnął je o parę metrów.

Skoro tylko nieostrożnie pokazywał skrawek ubrania, kula odnajdywała go w jednej chwili. Dwukrotnie spod strzępów materiału pociekła krew i w oczach Carrigana zamarł wyraz wesołej ironii.

Niezbyt dawno jeszcze napawała go dumą surowa dzikość tego kraju, gdzie ludzie nie znający trwogi walczyli odważnie pierś w pierś. Lecz jego obecna sytuacja nie przypominała w niczym przygód doznawanych poprzednio w czasie utarczek ze ściganymi zbrodniarzami. Niejednokrotnie zaglądał w oczy niebezpieczeństwom. Bił się. Konał prawie. Fanchet, który okradł dwanaście sań pocztowych, omal go na tamten świat nie wyprawił. Fanchet był gotów na wszystko i bez zbytnich skrupułów. Lecz nawet i ten opryszek, nie przyciśnięty ostatecznie do muru, nie dybałby na życie policjanta tak zajadle, jak to obecnie czynił nieznany przeciwnik Carrigana.

Nie miał już żadnych złudzeń co do zamiarów napastnika. Tamten nie po to strzelał, by ranić i unieszkodliwić, lecz wyłącznie dlatego, by zabić. Łatwo się o tym przekonał. Bardzo ostrożnie, by nie wystawić poza osłonę ramienia czy ręki, Carrigan dobył z kieszeni białą chustkę, umocował ją na końcu lufy i uniósł ten znak kapitulacji o trzy stopy w powietrze. Po czym z jednakową ostrożnością z wolna wysunął nad głazem płaski ułamek łupka, z odległości stu jardów mogący udawać z powodzeniem czubek jego głowy. Zaledwie czterocalowy kawałek znalazł się bez osłony, huknął strzał i łupek rozprysnął się na drobno szczątki.

Carrigan zwinął białą chorągiew i mocno przywarł do ziemi. Celność strzałów niewidzialnego przeciwnika była przerażająca. Rozumiał doskonale, że jeśli odsłoni się choć na mgnienie, by użyć własnego karabinu lub też ciężkiego służbowego rewolweru - umrze, nim zdoła nacisnąć cyngiel. Zresztą, tak czy inaczej, koniec był bliski. Czuł w mięśniach bolesny kurcz. Nie mógł przecież wiecznie leżeć, złożony jak scyzoryk, za tym niedostatecznym przykryciem.

Oprawca krył się na skraju leśnej gęstwy, niezupełnie naprzeciw niego, lecz około stu jardów w dół rzeki. Carrigan raz po raz łamał sobie głowę, dlaczego zbój nie przepełznie jeszcze dalej w bok, by mieć otwarty cel. Strzał wysłany z najbliższej kępy jedliny nie mógł chybić. Niepodobna było się przed nim ustrzec.

Lecz nieznany napastnik od chwili, gdy po raz pierwszy pociągnął cyngiel, ani się ruszył ze swej kryjówki.

Zaczęło się - to, gdy Carrigan przecinał otwartą przestrzeń, pokrytą białym miękkim piaskiem. Raptem huknął strzał i rozpalona smuga przeorała mu skroń. O pół cala w prawo i byłby zginął niechybnie. Ocalawszy cudem, błyskawicznie padł na ziemię poza jedyną osłonę będącą tuż obok - niewielki złom skalny.

W ciągu kwadransa czynił szalone wysiłki, by nie wystawiając się na strzał, oswobodzić się od ciężkiego plecaka. Udało mu się to wreszcie. Z uczuciem niezmiernej ulgi umieścił pakunek obok skały, podwajając niemal w ten sposób swój wał ochronny. Momentalnie trzasnęła weń kula - jedna, potem druga. Carrigan usłyszał szczęk blaszanek i zastanawiał się przez chwilę, czy przy tym wszystkim jego ekwipunek nie ulegnie całkowitemu zniszczeniu.

Po raz pierwszy mógł teraz otrzeć pot z twarzy i wyprostować członki. Mógł także rozważyć sytuację. Niezachwianie wierzył w potęgę umysłu. - „Mózg może wszystkiego dokonać!” - twierdził zawsze. - „Dobry mózg jest stanowczo lepszy, niż dobry karabin!”

Będąc mniej skrępowany fizycznie, potrafił łatwiej zebrać rozproszone myśli. I od razu zadał sobie pytanie: kim jest człowiek strzelający doń tak zaciekle i z tak zdumiewającą precyzją? Co to za jeden?

Nowy grzechot ołowiu po blaszankach w przykry sposób podkreślił to zagadnienie. Pocisk uderzył tak blisko jego ręki, że aż się wzdrygnął, po czym osłonięty skałą i plecakiem począł gorliwie zgrzebywać piasek dla dodatkowej ochrony.

Po trzecim brzęku jego naczyń kuchennych nastała chwila ciszy i Dawid mimo tragizmu położenia kpiąco zmrużył oczy. Ironia losu bawiła go mocno. Na otwartej wydmie, pod prostopadłymi niemal promieniami słońca, panował piekielny upał. Bez trudu mógł trafić kamykiem w miejsce, na którym wielkooka pliszka, dziobiąc coś, kiwała się to w przód, to w tył, przy każdym ruchu rozprawiając przyjaźnie. I wszystko wokół nosiło cechy przyjaznej pogody. Tuż za ptakiem rzeka nuciła perliście orzeźwiającą pieśń. Po drugiej stronie chłodny bór, cienisty i radosny, nabrzmiewał tętnem ukrytego życia. Była właśnie pora wicia gniazd. Trwał nieustanny szczebiot. Drobny, brunatny śpiewak wyfrunął na konar brzozy i Carrigan widział, jak pod piórkami gardełko pęcznieje mu pieśnią. Drobne ciało, mało co większe od kanadyjskiego orzecha, zaokrągliło się jak piłka, usiłując koniecznie prześcignąć trele innych zawodników.

- Dalej, stary, dalej! - zachęcał go Dawid.

To maleństwo, które z łatwością zgniótłby w dwu palcach, dodało mu jakoś furę odwagi.

Potem ptaszek urwał dla nabrania tchu. W czasie tej pauzy Carrigan nasłuchiwał kłótni dwu jaskrawo upierzonych kanadyjskich sójek, ukrytych nieco dalej w gąszczu. Były to zawodowe plotkarki wiecznie zajęte sporem. Przypominały zgryźliwe babska zatruwające bliźnim nawet dnie powszechnego wesela.

Nastał bowiem miodowy miesiąc kniei. Ta naiwna myśl zaprzątała umysł Carrigana, gdy leżąc na boku z twarzą przy ziemi wolno i ostrożnie przedłubywał strzelnicę pomiędzy skałą i plecakiem. Były to gody puszczy jak długa i szeroka, w górę i w dół doliny trzech rzek. Mężczyźni i kobiety niepomni długich ponurych dni zimowych przyśpiewywali radośnie, a dzieci baraszkowały niefrasobliwie u progów chat. Bór, prerie i mokradła jednako kipiały weselem. Wszelkie pierzaste stworzenia kojarzyły się w pary. Niezliczone gniazda dzwoniły szczebiotem i piskiem. Matki uczyły swe pisklęta pływać i latać. Od krańca ziemi po kraniec mali mieszkańcy leśnych mateczników przyodziani w puchy lub futra, zbrojni w kopytka, pazury łub szpony - brali lekcje życia.

W pewnej chwili Carrigan przekonał się, że może już rzucić wzrokiem między plecakiem a skałą ku miejscu, gdzie się zasadził morderca. Ryzykował znacznie. Wiedział, że jeśli przypadek zdradzi zaimprowizowaną strzelnicę, minuty jego są policzone. Lecz wykonał pracę nadzwyczaj oględnie, cal za calem, i był pewien, że przynajmniej na razie wróg nie zauważył podstępu.

Miał wrażenie, że zna już kryjówkę napastnika. U skraju kępy jodeł o nisko nawisłych konarach leżał zwalony cedr. Strzały biegły spoza pnia tego drzewa.

Jeszcze ostrożniej niż poprzednio zaczął przesuwać przez otwór lufę fuzji. Wykonując to myślał o Czarnym Rogerze. Podejrzewał, iż to on właśnie wykonał zasadzkę, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę z absurdalności tego przypuszczenia.

Za tym pniem nie mógł się kryć Czarny Roger ani którykolwiek z kamratów złoczyńcy. Było to wykluczone z uwagi na ścisłą tajemnicę, jaką w Athabaska Landing otoczono misję policjanta. Dawid Carrigan odchodząc, nie pożegnał nawet serdecznych przyjaciół. Poza tym ruszył na wyprawę bez munduru, w cywilnym ubraniu. Cóż więc miało go zdradzić? Zresztą Czarny Roger musiał się teraz znajdować o tysiąc mil na północ, chyba że skuszony wiosną przemknął bliżej ludzkich osiedli. Ostatecznie rzecz biorąc, według wszelkich nakazów logiki, można było wysnuć tylko jedną konkluzję: człowiek z zasadzki był jakimś zbrodniczym Metysem, pożądającym, broni i zapasów wędrowca.

Trzask czwartego pocisku dziurawiącego plecak uprzytomnił raptem Carriganowi, że i tego rodzaju przypuszczenie graniczy z absurdem. Ktokolwiek podtrzymywał ogień, miał mało respektu dla zawartości worka oraz z całą pewnością posiadał znakomitą broń i pod dostatkiem naboi. Na rękę Dawida ściekała teraz lepka struga skondensowanego mleka i policjant pomyślał, czy też ocaleje choć jedna puszka konserw.

Po tym strzale przeleżał chwilę bez ruchu twarzą do ziemi. Oczy miał zwrócone ku rzece. Na przeciwległym brzegu, oddalone o ćwierć mili, trzy czółna płynęły szybko w górę leniwego prądu. Słońce łyskało na mokrych burtach. Ociekające wodą wiosła sprawiały wrażenie skrzydeł ptasich. Ktoś nawoływał głośno, pytając zapewne o powód strzałów.

Carrigan pomyślał, że mógłby odkrzyknąć, prosząc o pomoc, lecz podejrzewał, iż głos nie doniesie. Poza tym, gdy miał obecnie podwójną osłonę przed ogniem, wstyd mu było przyznać się, że tchórzy. Spodziewał się zresztą, iż w ciągu najbliższych paru minut sam sobie poradzi z napastnikiem.

Z drobiazgową ostrożnością przesuwał coraz dalej przez otwór lufę fuzji. Pliszka dostrzegła go i zdawała się głęboko zainteresowana tą czynnością. Skacząc podeszła o kilka metrów i przechylając łebek, z ukosa, obserwowała, co się dzieje. Jej szczebiot - przeszedł w żałosny, nerwowy krzyk. Carrigan miał ochotę ukręcić jej szyję. Zachowanie ptaka zdradzało zaczajonemu mordercy, że policjant żyje i że się rusza.

Zdawało mu się, że minęła wieczność, nim wreszcie fuzja przeszła przez otwór, cały czas oczekiwał grzmotu wystrzału. Rozpłaszczony na ziemi, wzorem Indian, rzucił wzrokiem wzdłuż lufy. Był pewien, że wróg obserwuje go, jednak nigdzie w pobliżu zwalonej kłody nie umiał rozróżnić zarysu głowy ludzkiej. W jednym końcu pnia była zwarta masa listowia. W pewnej chwili tam właśnie ułowił lekki ruch i podniecony ogromnie zamierzał natychmiast posłać kulę. Lecz powstrzymał się w samą porę. Zrozumiał, iż wolno mu działać jedynie na pewniaka. Pierwsze pudło zdradzi istnienie strzelnicy. Co gorsza, chwilowa przewaga zamieni się w śmiertelne niebezpieczeństwo. A co będzie, jeśli kula przeciwnika wymaca ten otwór?

Zrobiło mu się przykro i wzdłuż grzbietu przebiegł niemiły dreszcz. Miał coraz gwałtowniejszą ochotę ukręcić łeb natrętnej pliszce. Ptak, wykonawszy półkole, znalazł się między plecakiem a głazem i trwał tam, zadarłszy ogon i zniżając łebek, jakby koniecznie chciał zajrzeć w otwór lufy. Bezczelnie zdradzał cały plan. Jeśli zaczajony drab jest równie sprytnym człowiekiem, jak dobrym strzelcem...

Raptem zesztywniał. Był pewien, że ułowił właśnie w listowiu zarys czyjejś głowy i bark. Powoli nacisnął cyngiel winchestera i już miał wypalić, lecz strzał znad powalonej kłody wyprzedził go o ułamek sekundy. Kula uderzyła o róg plecaka przeszywając go na wylot. Uczuł raptowny wstrząs i w niesłychanie drobnej cząstce mgnienia, pomiędzy wrażeniem umysłowym a fizycznym, pojął, co się stało.

Dostał w głowę; w twarz. Miał wrażenie, że zanurzył ją gwałtownie w gorącą wodę. W mózgu huczał i przewalał się wzburzony nurt. Wstał chwiejnie, oburącz ściskając głowę. Świat wokół był wykrzywiony i czarny, rozkołysany mdląco. Z tego ogólnego chaosu wydzielała się potworna pliszka, wielka jak dom.

Carrigan zatoczył się i runął na biały piasek bezwładnie rozrzucając członki, twarzą zwrócony do lasu i zasadzki.

Leżał teraz na otwartej przestrzeni, widoczny z dala, lecz nowy strzał nie padał. Jakiś czas panowała zupełna cisza. Mały śpiewak na gałęzi brzozy świergotał nerwowo. Pliszka nieco zdziwiona, cofnąwszy się nad brzeg rzeki, ścigała się sama ze sobą, skacząc po wilgotnym piasku. Zaś obie kłótliwe sójki przeniosły spór nieco w głąb kniei.

Właśnie ich głośny szczebiot uzmysłowił Carriganowi, że jeszcze żyje. Było to wstrząsające odkrycie. Wnet też uprzytomnił sobie, że rozróżnia na piasku słoneczną plamę. Nie ruszając się, szerzej otwarł oczy. Mógł widzieć skraj lasu. Zwalony pień i wieńczące go gęste zarośla leżały na równej linii z jego wzrokiem.

Właśnie gdy patrzył, zieleń rozpękła się na dwoje i wyszła spośród niej jakaś postać. Carrigan odetchnął głęboko. Przekonał się, iż nie doznaje żadnego bólu. Zakrzywił palce prawej ręki i uczuł, że się zaciskają na kolbie rewolweru. Wtenczas zrozumiał, że i tak wygra, jeśli tylko Stwórca daruje mu jeszcze parę minut życia.

Wróg zbliżał się. W miarę jak szedł, Carrigan przymykał oczy coraz bardziej. Postanowił, iż zamknie je zupełnie, gdy tamten będzie tuż i uda martwego. Potem, skoro zbój złoży karabin na ziemi, by obszukać ciało, nastąpi odpowiedni moment. Byle się tylko nie zdradzić przedwcześnie.

Nakrył oczy powiekami. Poczęło mu się robić mdło; czerwony ogień spalał mózg. Słyszał kroki; ucichły w piasku tuż przy nim. Potem ułowił ludzki głos. Nie były to słowa, tylko nieartykułowany dźwięk, coś na kształt krzyku czy wołania. Z trudem zebrał resztę energii. Miał wrażenie, że porusza się błyskawicznie szybko; w rzeczywistości jednak czynił gesty wątłe i powolne jak konający człowiek.

Rewolwer zwisał mu w bezwładnej dłoni, lufą do piasku. Podnosząc wzrok, usiłował jednocześnie podnieść broń. Lecz raptem, pomimo szalonego osłabienia, krzyknął zdziwiony.

Wróg stał w pełnym słońcu, przyglądając mu się dwojgiem wielkich ciemnych oczu, pełnych grozy. Nie były to oczy mężczyzny. Dawid Carrigan miał przed sobą - kobietę!

 

Zagadka

 

Około dwudziestu sekund, może dłużej Carrigan patrzył jak urzeczony. Widział dziewczynę na tle jaskrawo rozsłonecznionego nieba. Z omdlałej dłoni wypadł mu rewolwer, a całym ciężarem ciała oparł się na łokciu. Miał zawroty głowy, robiło mu się mdło. Był na granicy omdlenia, a jednak do śmierci nie miał zapomnieć tego, co widzi.

Dziewczyna miała odkrytą głowę i okropnie bladą twarz. Oczy jej płonęły niesamowicie. Rysy i cała postać wyrażały ogromne zdumienie.

Carrigan tracił przytomność. Sylwetka nieznajomej rozpływała się we mgle, lecz jej twarz widział do końca. Krucze sploty otaczały ją niby welon. Były zwichrzone, jak w czasie walki lub szybkiego biegu na wietrze.

Usiłował nie stracić dziewczyny z oczu, a przede wszystkim przemówić. Ale wzrok odmawiał mu posłuszeństwa, a życie uciekało najwyraźniej. Opadł do tyłu, charcząc. Nie słyszał już krzyku, z jakim nieznajoma uklękła obok. Nie czuł, jak mu unosi głowę i ostrożnie przegarniając włosy pełne piasku, szuka śladu kuli, ani jak potem układa go z powrotem na ziemi, by pobiec sama ku rzece.

Dopiero po jakiejś chwili zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Coś chłodnego i mokrego ciekło mu po płonącej skroni i po twarzy. Była to woda. Zrozumiał to podświadomie i równocześnie począł myśleć. Lecz myśli działały opornie. Rozlatywały się wciąż, skacząc jak pchły ziemne i, gdy zaledwie opanowawszy jedną, sięgał po drugą, już ta pierwsza wymykała mu się spod kontroli.

Po pewnym czasie jednak powiązał je w logiczny ciąg i usiłował przemówić. Ale na wargach i powiekach leżała jednakowo mocno pieczęć. Dopiero po chwili z głębi czaszki wyroiło się całe stado malutkich kowalików zbrojnych w młoty i oskardy i poczęło kruszyć pieczęcie. Bolało, ale za to widział światło.

Dziewczyna krzątała się koło niego, czuł jej blił skość. Woda nadal ciekła mu po twarzy. Potem począł rozeznawać jej słowa, wciąż te same, powtarzane monotonnie przez łzy.

Szalonym wysiłkiem otwarł oczy.

- Dzięki Bogu, pan żyje, pan nie umarł! - mó wił spłakany głos, idący jakby z okropnego oddalenia. - Pan żyje!

- Usiłuję żyć! - wybełkotał Carrigan chrapliwie. Ból w czaszce przycichał, lecz Dawid przeklinał tę okoliczność, gdyż jednocześnie tracił znów zdolność widzenia i mowy. Czuł jednak, co się dzieje. Ktoś go wlókł. Słyszał chrzęst piasku pod własnym ciałem. Po pewnym czasie doszły go głosy, nie jeden, a dwa. Schylała się nad nim dziewczyna o czarnych oczach i ciemnych źrenicach, lecz raptem włosy stawały się złote, a oczy orzechowej barwy. I tak widział na przemian, raz jedną twarz, raz drugą.

Carrigan nie miał pojęcia, jak długo trwa to wszystko: godzinę, dzień, miesiąc czy może rok. Wiedział jedno: że dziewczynę o ciemnych oczach zna dobrze i od dawna. Natomiast uporczywa walka pod „palącymi promieniami słońca całkowicie odeszła w niepamięć.

Miał wrażenie, że przerzucono go raptem w świat pełen złud i mglistych zjawisk. Jedynie ta twarz była realna i wyraźna, choć co chwila odpływała w mrok.

Potem nadszedł okres czarnej, milczącej zawieruchy, z której powoli niezmiernie daleko wyłonił się lśniący punkt: gwiazda. Światło zbliżało się, wreszcie rozgorzało jak słońce. Błysnął świt, a wraz ze świtem zaświergotał ptak. Ten ptak znajdował się tuż nad głową Carrigana. Carrigan otworzył oczy i zobaczył, że leży pod ową srebrną brzozą, na której leśny śpiewak wywodził swoje trele.

Przez chwilę nie zadawał sobie wcale pytania, jak się tu znalazł, Patrzył na rzekę i na białe pasmo piachu. Tam była skała, a obok niej plecak. Tam również miał karabin.

Instynktownie odwrócił oczy ku miejscu zasadzki. Zwalony pień i kępa drzew obok pławiły się w słońcu. Lecz tu, gdzie on sam leżał, stał czy też siedział - nie był pewien właściwie, w jakiej znajduje się pozycji - panował rozkoszny cień i chłód. U góry gęsto splecione konary cedrów, sosen i jodeł przetykało tu i ówdzie srebrne listowie brzozy.

Po chwili zdał sobie sprawę, iż jest częściowo oparty o pień tej właśnie brzozy, a częściowo o rosnącą obok jodłę. Pomiędzy oba drzewa wetknięto kłąb świeżego mchu i na nim, jak na poduszce, spoczywała jego głowa. Pod bokiem miał własne wiadro pełne wody.

Bardzo ostrożnie uniósł rękę - i dotknął czoła; jego palce musnęły bandaż.

Siedział potem minutę lub dwie bez ruchu, ze zdziwieniem usiłując pojąć, co zaszło. Przede wszystkim - żył. Ale to nawet było mniej zdumiewające niż reszta. Przypomniał sobie końcową fazę nierównego pojedynku. Wróg wziął nad nim górę. Wrogiem tym była kobieta. Najpierw przedziurawiła mu łeb, a potem, miast dobić, zawlekła go w cień i opatrzyła ranę. Trudno było w to uwierzyć, lecz wiadro wody, mech pod głową, bandaż wreszcie, potwierdzały dziwo w dostatecznej mierze.

Postrzeliła go zatem. Wyraźnie i z rzadką zaciętością dybała na jego życie. A potem czyniła wszystko, by go uratować. Carrigan uśmiechnął się. Już to samo było dowodem, że istotnie miał do czynienia z kobietą.; Tylko kobieta mogła wykazać podobny brak logiki. Mężczyzna konsekwentnie dokończyłby dzieła.

Począł się za nią rozglądać, ale zobaczył tylko srebrzysty trzepot skrzydeł zaaferowanej pliszki. Zachichotał wesoło, gdyż dobrze mu było spoczywać bez trosk. Poza tym cieszył się, że zło minęło i że przeszedłszy, co przeszedł - żyje. Gdyby pliszka była człowiekiem, przywołałby ją i uścisnął jej rękę. Oddała mu przecież znakomitą przysługę, zdradzając otwór wywiercony między plecakiem a skałą. Inaczej, strzeliłby niechybnie i trafił, być może, w pierś - kobiety!

Sięgnął po wiadro i napił się chciwie. Nie czuł bólu. Zawrót głowy minął. Umysł działał sprawnie. Temperatura wody wskazywała na to, iż czerpano ją dość dawno. Począł obserwować położenie słońca i kierunek cieni. Jako człowiek przyzwyczajony do notowania szczegółów machinalnie wyjął zegarek. Dochodziła szósta. Od chwili gdy dostał kulę, upłynęły trzy godziny.

Nie próbując wstać, wolniej i uważniej przesunął, wzrokiem po skraju leśnej gęstwy. Gdy leżał skulony za skałą, pod gradem ołowiu, zdumienie jego nie miało, zda się, granic. Teraz jednak był bodaj jeszcze bardziej zdziwiony.

Ponadto miał szaloną ochotę spojrzeć znów na nie znajomą dziewczynę. Pamiętał ją doskonale: ciemn oczy, kruczy włos zwichrzony na wietrze, białą, prze jętą grozą twarz. Przypomniał sobie, jak pochylała na nim szczupłą kibić. W gorączce jawiła mu się co prawda i w innej postaci: jasnowłosa, z oczami pełnymi złotych ogni. Wiedział jednak dobrze, że ta była złudzeniem, a tamta rzeczywistością.

Poszedł wzrokiem za wyżłobioną w piasku koleiną, wiodącą od jego obecnego schronienia do skały. Była to droga, którą dziewczyna wlokła - go w cień drzew. Carrigan dzięki treningowi utrzymywał stale wagę ciała na poziomie stu sześćdziesięciu funtów, lecz i to stanowiło niemały ciężar dla kobiecych ramion. Musiała się okropnie zmordować. Na piasku łatwo było rozróżnić trzy oddalone od siebie miejsca, gdzie odpoczywała kolejno.

Carrigan uchodził słusznie za jeden z najbardziej analitycznych umysłów dywizji N. W trudniejszych sprawach MacVane niemal zawsze zasięgał jego rady. Posiadał wprost niesamowitą zdolność przeniknięcia psychiki zbrodniarza. Lecz obecnie był niemal oszołomiony biegiem wypadków.

Kobieta ukryta w zasadzce zamierzała popełnić morderstwo z premedytacją. Chciała go zabić, to jasne. Zignorowała najzupełniej białą chorągiew, za pomocą której prosił o litość. Strzelała celnie, jak sam diabeł.

Z chwilą jednak gdy zobaczyła go we krwi na piasku, w jej zachowaniu zaszła radykalna zmiana. Oczywiście osądziła, że on kona. Ale dlaczego później nieco, gdy otwarł oczy, dziękowała Bogu, że żyje? Skąd ten raptowny zwrot? I po co ratowała go z takim poświęceniem?

Gdyby napastnik był mężczyzną, Carrigan łacniej by znalazł odpowiedź. Nie okradziono go, zatem nie kradzież była powodem zasadzki. - Zaszła pomyłka! - powiedziałby sobie. - Wzięto mnie za kogo innego!

Mogło tak być, lecz udział kobiety czynił odpowiedź mało zadowalającą. Nie mógł zapomnieć jej źrenic; wyrazu okropnej grozy, jaką w nich wyczytał. Jakby się w tej dziewczynie raptem dusza wzdrygnęła.

- Chociaż brak logiki pasuje właśnie do kobiety, szczególnie z takimi oczami jak ta! - pomyślał.

Więc albo zaszła pomyłka, albo - i to również było możliwe - morderczyni działała z ramienia Czarnego Rogera Audemarda, lecz obdarzona zbyt miękkim sercem w ostatniej  chwili uczuła wyrzut sumienia.

Minęła godzina i słońce osiadło niżej na niebie, nim Carrigan się upewnił, za pomocą szeregu ostrożnych prób, iż nie może stanąć na nogach. W plecaku miał sporo rzeczy, których potrzebę odczuwał obecnie: na przykład koce, lusterko i termometr w pudełku z lekarstwami. Stan zdrowia poczynał go niepokoić. W głębi czaszki czuł silne bóle. Twarz miał rozpaloną i pragnienie odzywało się coraz częściej. To była gorączka. A wiedział doskonale, co znaczy gorączka dla człowieka rannego i samotnego w puszczy. Przestał się spodziewać powrotu kobiety. Oczywiście szaleństwem było sądzić, że wróci po tym, co zaszło. Obandażowała go, usadziła wygodnie, zaopatrzyła w wodę i poszła, pozostawiając na łasce losu. Tylko dlaczegóż, u licha, nie przyniosła mu także plecaka?

Na kolanach i rękach począł ku niemu sunąć. Ruch sprawiał mu silny ból, a kiedy pomimo bólu nie ustawał, przyszły mdłości. Lekarstw jednak potrzebował koniecznie, derki również, a za pomocą fuzji zamierzał dać sygnał ludziom przejeżdżającym rzeką. Stopa za,: stopą i jard za jardem wlókł się po piasku. Palce wczepiał w ślady nóg tajemniczej nieznajomej. Pochlebnie oceniał ich kształt. Były drobne i wąskie, niewiele dłuższe niż jego własna dłoń. Odziewały je nie mokasyny, lecz prawdziwe trzewiki z obcasami.

Zdawało mu się, że minęła wieczność, nim wreszcie dotarł do plecaka. Kiedy znalazł się obok niego, miał wrażenie, że w głowie chodzi mu ogromny zegar, a Wahadło uderza, o jego czaszkę. Legł z plecakiem pod głową, by chwilę odpocząć. Minuty mknęły jedna za drugą. Słońce zapadło za chmury spiętrzone na zachodzie, powietrze ochłodziło się, lecz rannego zżerało palące pragnienie. Słyszał o parę jardów perlisty szum wody na kamieniach. Rzeka stała się teraz upragniona ponad wszystko, bardziej cenna niż lekarstwo, dery i broń. Jej kusząca gędźba odsunęła na dalszy plan każde inne zagadnienie. Toteż ruszył znów przed siebie, pełznąc, podczas gdy zegar w głowie uderzał coraz gwałtowniej, a nurt śpiewał coraz bliżej. W końcu dotarł do mokrego piasku, padł na twarz i pił chciwie.

Potem nie miał już zbytniej ochoty wracać. Przewrócił się na plecy, twarzą ku niebu. Piasek pod nim był miękki i rozkosznie chłodny. Ogień w czaszce wygasał. Z lasu nadbiegały nowe dźwięki: mowa wieczorna. Drobne ptaki poćwierkiwały jedynie cichutko, zmuszone do milczenia mrokiem nocy rozesłanym już pod gęsto nawisłymi konarami oraz pohukiwaniem zbudzonych sów. Opodal trzasnęły chrusty: zapewne jeżozwierz szedł do wodopoju. Może zresztą był to spragniony jeleń albo niedźwiedź, spodziewający się znaleźć na brzegu zdechłą rybę.

Carrigan lub...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin