Wojownicy nocy cz.2 - Śmiertelne Sny.pdf

(1211 KB) Pobierz
688554270 UNPDF
Graham Masterton
Śmiertelne sny
688554270.002.png
1
John spostrzegł zadrapania wkrótce po tym, jak Lenny ułożył się do snu. Sześć
głębokich równoległych nacięć w kwiecistej tapecie na korytarzu, nieco nad głową, sięgało głęboko
w tynk. Wąskie, w kształcie litery V, wyglądały jak ślady po nożu do linoleum czy dłucie o
bardzo cienkim ostrzu.
— Niech to diabli! — zaklął, dotykając końcami palców porwanej tapety.
Gdy założono ją w ubiegłą środę, przez pięć minut pouczał Lenny'ego, jak należy obchodzić
się ze ścianami i świeżą białą farbą. Ten dom miał zapoczątkować nowy, szczęśliwy rozdział ich
życia; to, że Lenny zeszpecił go tak szybko, było czymś równie zatrważającym, jak gdyby
powiedział, iż nienawidzi Jennifer i nie chce z nią mieszkać.
— Niech to diabli! — powtórzył.
Nacięcia były zbyt głębokie, by zrobiono je przypadkowo. Lenny nie puściłby aż tak
nieostrożnie samochodzika po torze wyścigowym wytyczonym przez kwieciste desenie; nie
rąbnąłby też tak gwałtownie swym „zamaskowanym robotem" o wyimaginowaną ścianę skalną. To
było rozmyślne. Zaplanowane i wykonane z zimną krwią.
John westchnął głęboko i ruszył korytarzem, na którego końcu znajdowała się sypialnia
Lenny'ego. Było w niej gorąco i ciemno, pachniało nowym dywanem. Łóżko chłopca stało w głębi
pod ścianą. On sam leżał na plecach, z wypiekami na policzkach, jedną ręką trzymając robota,
którym bawił się tak długo, aż zmorzył go sen. John stał nad łóżkiem, dopóki oczy nie przywykły
do mroku.
Lenny miał dziewięć lat, co oznaczało, że był jeszcze na tyle młody, by zdobyć się na
prawdziwie ucieszne żarty, ale i wystarczająco dojrzały do wyrządzenia poważnej szkody. Był
kędzierzawym blondynkiem. Byłby śliczny, gdyby nie ten szeroki, figlarny uśmiech od ucha do
ucha. Tak bardzo przypominał matkę, że Johnowi łzy szczypały kąciki oczu, nawet gdy nie
myślał o Virginii.
Lelly — tak nazywała go Virginia, bo w ten sposób wymawiał swe imię, kiedy był bardzo
mały.
John pozwolił Lenny'emu rozpaczać po śmierci matki, tak jak pozwolił rozpaczać sobie
samemu. Niektórzy — a zwłaszcza jego własna matka — uważali, że pozwolił Lenny'emu
rozpaczać za długo. Osiemnaście ciężkich miesięcy. Napady złego humoru, szaleństwa, niczym nie
skrępowana furia. Kiedyś, gdy Lenny rozlał farbę po całej szkole, John prawie uwierzył, że stracił
również syna; uwierzył, że przez resztę życia będzie krzyczał i kopał i nie zechce zrozumieć, iż
ludzie umierają, czy tego chcemy, czy nie, i że wśród nich znajdzie się również nasza matka.
Próbował jednak być cierpliwy wobec Lenny'ego i prosił o to samo jego nauczycieli i
kolegów. Stopniowo zachowanie chłopca zaczęło się poprawiać. John nigdy nie zapomni dnia, w
którym syn wrócił ze szkoły, objął go za szyję i nie powiedział ani słowa. Zrozumiał wtedy, że
Lenny pogodził się wreszcie z utratą matki.
Nie pozwalał teraz, by Lenny'emu wracał zły humor. Oczekiwał współpracy, przyjaźni i
zaufania. Pamięć miała trwać zawsze, lecz żałoba musiała się skończyć; życie toczy się dalej. W
maju znalazł sobie nową pracę jako szef działu technicznego Philadelphia News i sprzedał stary dom
w Newark. W końcu października poznał Jennifer i wkrótce poprosił ją o rękę.
John zastanawiał się, czy Lenny mógłby czuć się dotknięty tym wszystkim i nic mu nie
powiedzieć. Może uważał, że sprzedając dom, w którym żyli razem, zmieniając pracę i
zakochując się w Jennifer, zdradził Virginię i próbuje zatrzeć pamięć o niej. No i nie chodziliby na
cmentarz tak regularnie, jak zwykli to robić, gdy mieszkali w Newark.
Może to właśnie wyrażały rysy na ścianie — niemy protest przeciw nowemu życiu. Znak, że jeśli
nawet John zapomniał już o Virginii, to nie zapomniał o niej Lenny.
Chłopiec zaczął lekko pochrapywać. Jego oczy przesuwały się pod powiekami. Śnił o czymś.
O baseballu? O „Star Trek"? O matce? John wciąż był zły, lecz nie zamierzał wyrywać go ze snu.
Dobrze, młodzieńcze — pomyślał. To może zaczekać do jutra, ale nie licz na pobłażanie.
Cień Jennifer padł na drzwi. Szukała go.
688554270.003.png
— Czy wszystko w porządku? — szepnęła. — Zastanawiałam się, gdzie jesteś.
W porządku. — John wyszedł na palcach z sypialni i zamknął drzwi. Ucałował
Jennifer w czoło.
Wciąż ją kochał. To było to samo uczucie, jakim darzył ją od początku ich znajomości.
— Nieznośny bachor. Zniszczył tapetę. Widziałaś to? Mam zamiar obedrzeć go jutro ze skóry.
Czterdzieści pięć dolarów za rolkę, a ten ją podarł.
Poprowadził ją z powrotem korytarzem i pokazał zadrapania. Na ich widok Jennifer
zmarszczyła brwi.
— Czy zrobił je Lenny? — Sięgnęła w górę i dotknęła ich. — Okropnie wysoko jak na
niego. Musiałby włożyć mnóstwo sił, by wyryć je tak głęboko.
— Za kogo ty się uważasz? Za Sherlocka Holmesa?
Jennifer uśmiechnęła się i obdarzyła go krótkim pocałunkiem.
Nie gniewaj się na niego, John. Jestem pewna, że nie zrobił tego celowo.
Nie celowo? Pół tuzina cholernych bruzd w ścianie? Zajęło mu to chyba cały
wieczór!
Zeszli po krętych schodach trzymając się poręczy wspartej na białych słupkach. Korytarz i
schody były wyłożone bladomorelowym dywanem, ściany zaś pokrywały zielone i morelowe
kwiaty.
— Nie miałby na to czasu — zauważyła Jennifer. — Prawie cały wieczór grał ze mną w
„Trivial Pursuit", potem wykąpał się, zszedł na dół, zjadł kolację i poszedł prosto do łóżka.
— Może zrobił to wczoraj wieczorem, a ja tego wcześniej nie zauważyłem — mruknął
John. — Chcesz drinka?
Jenniffer przeszła do salonu i usiadła.
— Wypiję martini, jeśli jeszcze masz.
John skierował się do barku. Na tacy czekał oziębiony szklany dzbanek. To był obowiązek
Jennifer; przyrządzała dzbanek martini, aby było gotowe, gdy wróci z biura do domu.
— Przecież masz zapasową rolkę tapety, prawda? — powiedziała Jennifer. — Mogłabym
poprosić pana Kahna, by ją jutro położył.
John nalał drinki.
Ach... nie jest to aż tak wielka szkoda. Ważne, że Lenny zrobił to rozmyślnie.
— Może on tego nie zrobił.
Daj spokój. Ja tego nie zrobiłem, ani ty, więc kto?
Nie unoś się — powiedziała Jennifer. — W końcu to tylko chłopiec.
John pociągnął łyk lodowatego dżinu i wzruszył ramionami. Potem usiadł na sofie obok niej i
pocałował ją.
Mówiłem ci, że Arnie Walters myśli o kupnie jeepa? — spytał. — Chce
przejechać cały kraj, by odpowiedzieć na zew krwi.
— Arnie? W jeepie? Nie wyobrażam sobie.
Bili Chapman powiedział, że Arnie nie potrafi odpowiedzieć nawet na najprostsze
pytanie, a cóż dopiero na zew krwi. — Sięgnął za siebie po gazetę leżącą na stole za sofą. — Wygląda
na to, że posuwają się do przodu z tym remontem Annenberg Center.
688554270.004.png
Jennifer uśmiechnęła się i patrzyła, jak wyjmował z kieszeni koszuli okulary. Nie miała nic
przeciw tym małym rytuałom jego powrotu z pracy, działały na nią kojąco; Nie był typem
człowieka, który pozwoliłby sobie spocząć na laurach. Często niespodziewanie zabierał ją na
obiad we dwoje lub pod działaniem chwili porywał do doliny Brandywine lub nad Poco-nos, tak
że z chęcią zezwalała mu na wieczorny obrzęd nalewania martini, otwierania gazety, którą redago-
wał przez cały dzień, a do której nigdy nie miał czasu zajrzeć, wyciągania okularów i na kwadrans
lektury. Choć poznali się zaledwie dziewięć miesięcy temu, było im tak dobrze i wygodnie, jak
gdyby żyli ze sobą od lat. Brało się to po części stąd, że oboje przywykli do towarzystwa drugiej
osoby. Jennifer rozwiodła się przed czterema laty ze swoim wykolejonym mężem Pete'em. Ale poza
tym pasowali do siebie. Oboje mieli po czterdzieści lat, wyglądali młodo jak na swój wiek, oboje
interesowali się muzyką i teatrem, dobrą kuchnią i sztuką. Od kiedy zaczęli się spotykać, praktycz-
nie zamieszkali w Filadelfijskim Muzeum Sztuki.
John był ciemnowłosym mężczyzną o krępej budowie ciała, za dużym nosie i kwadratowej
szczęce. Wyglądał bardziej na cieślę lub plantatora tytoniu niż na pracownika gazety. Na komodzie
leżała fotografia przedstawiająca go w koszuli i drelichowym berecie i trzeba byłoby wybaczyć
każdemu, kto wziąłby go za wąskookiego mężczyznę z reklamy Camela, zapalającego rozżarzonym
patyczkiem papierosa.
Jennifer była bardzo szczupłą ciemną blondynką, o dużych szarozielonych oczach i
ustach, które — zdaniem Johna — wyglądały, jak gdyby całowały lub chwytały powietrze, lub też
robiły jedno i drugie. Kiedy John pojawił się pierwszy raz w Philadelphia News, pracowała tam
jako sekretarka; teraz prowadziła małą perfumerię zaraz za „Head House Inn" na Society Hill.
Wyglądała i zachowywała się elegancko. To ona urządziła dom w białym i brzoskwiniowym
kolorze, zapełniła go antykami z ozdobnego orzecha i najbledszego dębu. Dla Johna było zagadką,
dlaczego tak długo pozostawała żoną tego nadętego, zblazowanego zera, jakim był Pete
Marcowicz. Oczywiście, czuł się z tego powodu zazdrosny, choć nie miał ochoty przyznawać się
do tego.
Teraz żyli razem w wyremontowanym trzypiętrowym domu w stylu kolonialnym na Trzeciej
Ulicy, czując, że życie nagrodziło ich tak, jak na to zasługiwali. Jedynym pragnieniem Johna było
teraz posiadanie BMW 5 i zegarka marki Corum.
Gdy ścienny zegar w hallu wybił ósmą, Jennifer skończyła swe martini i powiedziała:
— Zjadłbyś coś? Jest tylko sałatka z tuńczyka.
— Dbasz o moją linię?
— Myślę o twoim przewodzie pokarmowym.
Jeśli będę częściej jadł tuńczyka, mój przewód pokarmowy wkrótce upodobni się
do przewodu Flippera.
Jennifer ściągnęła mu okulary.
— Flipper był delfinem, nie tuńczykiem.
Zasiedli do kolacji w kuchni wyłożonej kafelkami. John otworzył butelkę chablis i nalał
do szklanek.
688554270.005.png
Mam zamiar od następnego miesiąca sprzedawać kosmetyki dla mężczyzn —
powiedziała Jennifer. — Będzie to nowy, naturalny krem do pielęgnacji skóry dla dżentelmenów w
twoim wieku.
Patrzysz na mnie tak, jakbyś myślała, że potrzebuję takiego kremu —
zaprotestował John.
Każdy mężczyzna go potrzebuje — odparła z uśmiechem. — Woskujesz swój
samochód, pucujesz buty, malujesz kreozotem płot, czemu więc nie chcesz poświęcić nawet
dziesiątej części tych zabiegów swej twarzy?
Myślę właśnie, jak głupio wyglądałbym z twarzą pokrytą kreozotem, to wszystko.
Przyniosę ci kilka próbek — nalegała Jennifer. — Ogórkowy krem przeciw
zmarszczkom, balsam przepiórczy i naprawdę fantastyczny płyn po goleniu.
John sięgał właśnie po siekaną cebulkę, gdy sufitem wstrząsnął ogłuszający huk, po którym
dobiegł odgłos tłukącego się szkła. Huk był tak głośny, że przez jedną straszliwą chwilę pomyślał, że
cały dom wali im się na głowy.
— Co to było, do diabła?! — wykrzyknął.
Mój Boże — powiedziała Jennifer, blada jak ściana. — Wygląda na to, że
zerwał się dach.
John popędził przez hali i wspiął się na schody. Kiedy remontowali dom, z górnego piętra
usunęli trzy ściany, aby wybudować salę gimnastyczną i łazienkę. Był przekonany, że znajdzie
zawalone stalowe dźwigary, a sypialnię zmienioną w gruzowisko otwarte ku niebu.
Pchnął drzwi do sypialni, a potem stanął i przyglądał się pokojowi w oszołomieniu i
rozpaczy. Jennifer stała tuż za nim. Nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Chodził wśród
potłuczonych lamp, podartych poduszek i rozwalonych szuflad i nie mógł uwierzyć w to, na co
spoglądał.
Sufit nie zawalił się. Jego konstrukcja nie uległa zniszczeniu, lecz ta świeżo urządzona
sypialnia wyglądała teraz jak po napadzie bandy rozwścieczonych huliganów. Białe drelichowe kapy
na łóżka były rozerwane na strzępy, poduszki rozprute, potrzaskane wszystkie lustra. Obrazy
powyrywano z ram i pomięto. Tapeta porwana na długie pasy walała się na podłodze, cały tynk
był porysowany. Garderobę w szafach — każdą suknię, koszulę, płaszcz, każdy but — pocięto,
porwano na kawałki.
John podniósł chusteczkę do nosa. Nawet ona była podarta. Upuścił ją na podłogę i w
odrętwieniu spoglądał na pokój. W stłuczonym lustrze nad łóżkiem jego odbicie było blade i
osobliwie wykrzywione, jakby był garbusem.
— Nic z tego nie rozumiem — wyszeptała Jennifer. — Musieli niszczyć to wszystko, gdy
byliśmy na dole.
John odrzekł machinalnie:
Nie wiem, jak mogli to zrobić. Jak, do diabła, dostali się tutaj? I po jakiego
diabła to uczynili?
Sądzisz, że są tu jeszcze? — spytała Jennifer, drżąc. — Nie sądzisz... Lenny!
— krzyknęła. — Lenny!
Zostań tutaj! — nakazał John. Podszedł do nocnego stolika i otworzył go
niezdarnie zesztywniałymi palcami. Bogu dzięki, wandale nie włamali się do tej jednej jedynej
szuflady. Przerzucił numery Reader's Digest i wyjął rewolwer kalibru 38, który kupił po tym, jak
obrabowano ich w Jersey, trzy dni po śmierci Virginii, i kiedy skradziono całą jej biżuterię.
— John, na miłość boską! — jęknęła Jennifer. Próbując zachować spokój, powiedział:
— W porządku, nie zrobię nic głupiego. Wezwij gliny. Dalej, dzwoń po gliny! Ja
sprowadzę Lenny'ego.
Aparat telefoniczny w sypialni leżał potrzaskany, więc Jennifer popędziła na dół, podczas
gdy John ruszył korytarzem w stronę pokoju Lenny'ego, ściskając w obu dłoniach rewolwer.
— Lenny?! — krzyknął. — Lenny?
Wyobraził sobie Lenny'ego siedzącego na łóżku z jakimś szalonym włamywaczem
przykładającym nóż do gardła i zasłaniającym dłonią usta chłopca.
— Lenny, słyszysz mnie? To ja, tata!
Nie było odpowiedzi. W domu panowała cisza, którą mącił jedynie słaby szum ruchu
ulicznego i podenerwowany głos Jennifer rozmawiającej z filadelfijską policją.
688554270.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin