Rozdział 25.pdf

(75 KB) Pobierz
237824727 UNPDF
Rozdział dwudziesty piąty
W moim śnie też padał śnieg. Najpierw nawet mi się to podobało, ośnieżony świat
wyglądał naprawdę pięknie, jak w Disneylandzie, gdzie nic złego się nie może
zdarzyć, a w każdym razie wszystko kończy się dobrze.
Przechadzałam się wolno, nie czując zimna. Chyba zbliżał się świt, ale gdy pada
śnieg i niebo jest szare, trudno ocenić porę dnia. Zadarłam głowę, by zobaczyć, jak
śnieg oblepił gałęzie dębów, co sprawiło, że wschodni mur wyglądał nie tak ponuro.
Mur od wschodniej strony.
We śnie nie byłam najpierw całkiem pewna, gdzie się znajduję. Ale potem
zobaczyłam zakapturzone i zawoalowane sylwetki stojące przed zamaskowaną
furtką.
Nie! Pomyślałam we śnie. Nie chcę przebywać w tym miejscu. Nie tak od razu po
śmierci Stevie Rae. Za każdym razem kiedy tu byłam ukazywały mi się duchy
adeptów czy może ich ciała nie całkiem nieżywe, nie jestem pewna, jak nazwać ten
stan. Nawet jeśli Nyks obdarzyła mnie zdolnością widzenia umarłych. Mam tego
dość. Nie chcę…
Najmniejsza z zawoalowanych postaci odwróciła się, przerywając mój wewnętrzny
monolog. To była Stevie Rae! Ona, a jednocześnie nie ona. Bledsza niż zazwyczaj i
szczuplejsza. I jeszcze coś ją odróżniało od dawnej Stevie Rae. Wpatrywałam się w
nią intensywnie, moja początkowa niepewność przemieniła się w nieprzepartą
ochotę, przymus niemal, by zrozumieć to, co się dzieje. Bo jeżeli to była Stevie Rae,
nie miałabym najmniejszego powodu jej się bać. Nawet zmieniona przez śmierć,
czyż nie była nadal moją najlepszą przyjaciółką? Coś mnie pchało w ich stronę,
zatrzymałam się dopiero kilka kroków przed tą grupą. Wstrzymałam oddech,
czekając, aż się do mnie odwrócą, ale nikt mnie nie zauważył. W swoim śnie byłam
dla nich niewidzialna. Podeszłam więc jeszcze bliżej, nie mogąc odwrócić wzroku od
Stevie Rae. Wyglądała okropnie – upiornie – przy czym cały czas wierciła się
niespokojnie, rozglądając się nerwowo, jakby była niezmiernie wystraszona albo
zdenerwowana.
-Nie powinniśmy tu stać. Musimy stąd odejść.
Podskoczyłam na dźwięk głosu Stevie Rae. To był jej akcent, ale poza tym nic nie
przypominało jej mowy. Ton jej głosu był ostry i pozbawiony jakichkolwiek uczuć z
wyjątkiem zwierzęcego strachu.
-Ty za nas nie odpowiadasz – syknęła na nią jedna z postaci, obnażając groźnie kły.
O rany! To był Elliott, ta kreatura. Mimo że dziwnie zgarbiony, przyjął agresywną
postawę wobec Stevie Rae. Jego oczy zaczęły połyskiwać brudną czerwienią. Bałam
się o nią, ale ona nie dała się zastraszyć, przeciwnie, też obnażyła zęby i warknęła
na niego ostrzegawczo, a następnie rzuciła gniewnie:
-Czy ziemia odpowiada na twoje wołania? Nie! – Postąpiła kilka kroków w jego
stronę, a on machinalnie się cofnął. – A póki tak się nie stanie, będziesz mnie
słuchał! Tak o n a powiedziała.
Namiastka Elliotta wykonała służalczy ukłon, którzy pozostali po nim powtórzyli.
Następnie Stevie Rae wskazała na otwartą furtkę w murze:
-Teraz szybko tędy!
Zanim jednak ktokolwiek z nich zdążył się poruszyć, z drugiej strony muru rozległ się
znajomy głos:
-Ej, wy. Znacie Zoey Redbird? Muszę jej powiedzieć, że jestem tutaj i…
Raptownie zamilkł, kiedy cztery postaci rzuciły się w jego kierunku.
-Zaczekajcie! Co do diabła robicie? – wrzasnęłam i pobiegłam za nimi, w ostatniej
chwili dopadając zamykających się sekretnych drzwi.
Od szybkiego biegu serce waliło mi jak oszalałe. Zobaczyłam, jak trójka
zakapturzonych postaci dopada Heatha. Usłyszałam jeszcze głos Stevie Rae:
-Widział nas, musi więc zostać z nami.
-Ale ona kazała nam przestać! – odkrzyknął Elliott, łapiąc szamoczącego się Heatha
w żelazny uścisk.
-Kiedy on nas widział – powtórzyła Stevie Rae. – Pójdzie z nami, dopóki ona nam nie
powie, co z nim zrobić.
Nie sprzeczali się z nią, ale powlekli go z nieludzką siłą. Śnieg stłumił jego krzyki.
Usiadłam na łóżku spocona i rozdygotana, ciężko oddychając. Nala niezadowolona
zamruczała. Rozejrzałam się dokoła i poczułam ogarniającą mnie panikę. Była w
pokoju sama. Czyżby wszystko to, co wydarzyło się poprzedniego dnia, było tylko
snem? Zobaczyłam puste łóżko Stevie Rae, jej rzeczy zostały wyniesione. Więc to
nie był sen. Moja najlepsza przyjaciółka umarła. Znów ogarnął mnie przytłaczający
smutek, który – wiedziałam – przez długi czas mnie nie opuści.
Ale przecież Damien i Bliźniaczki spali ze mną tutaj, w tym pokoju. Ciągle jeszcze
zaspana przetarłam oczy i spojrzałam na budzik. Była piąta po południu. Poszłam
spać około wpół do siódmej albo siódmej rano. Teraz chyba miałam już dosyć snu.
Wstałam, podeszłam do okna, rozsunęłam ciężkie zasłony i wyjrzałam na zewnątrz.
Nie do wiary, nadal padał śnieg i mimo że było jeszcze wcześnie, paliły się już
gazowe lampy, przebijając wątłym światłem przez szarówkę, otoczone srebrzystą od
płatków śniegu poświatą. Adepci bawili się jak dzieci, lepili bałwana i rzucali w siebie
śnieżkami. Wśród nich rozpoznałam Cassie Kramme (tę, która tak ładnie wypadła w
konkursie na monolog Szekspirowski), wraz z kilkoma innymi dziewczętami lepiła
aniołki ze śniegu. Stevie Rae świetnie by się bawiła. Już dawno by mnie obudziła,
kazała wyjść razem z nią na dwór i bawić się z resztą młodzieży (nieważne:
podobałoby mi się to czy nie). Na myśl o tym nie wiedziałam, czy bardziej mi się chce
płakać czy uśmiechać.
-Nie śpisz, Z? – zapytała ostrożnie Shaunee zza uchylonych drzwi.
Dałam jej znak, żeby weszła.
-Gdzieście wszyscy poszli?
-Wstaliśmy już kilka godzin temu. Oglądamy filmy. Chcesz do nas dołączyć? Ma też
przyjść Erik i Cole, ten strasznie faaaajny chłopak. Jego kolega. – Ale zaraz zrobiła
stropioną minę, jakby sobie przypomniała, że Stevie Rae odeszła, a ona zachowuje
się jak gdyby nigdy nic, po prostu normalnie.
Poczułam, że muszę coś powiedzieć na ten temat.
-Shaunee, musimy żyć dalej. Umawiać się z chłopakami, radować się i żyć swoim
życiem. Nie ma nic pewnego, śmierć Stevie Rae tego dowiodła. Nie wolno nam
marnować czasu, jaki nam został dany. Kiedy powiedziałam, że zrobię wszystko, by
o niej pamiętano, nie miałam na myśli tego, że powinnyśmy już zawsze chodzić
smutne. Raczej chciałam powiedzieć, że będę pamiętała, ile radości nam sprawiała,
a jej uśmiech będę nosiła w sercu. Zawsze.
-Zawsze – zgodziła się ze mną Shaunee.
-Daj mi chwilkę czasu, to wrzucę coś na siebie i zaraz do was zejdę.
-Dobra – odpowiedziała z uśmiechem.
Kiedy Shaunee wyszła, mina mi nieco zrzedła. Moje rady dla Shaunee znaczyły, że
tak powinnyśmy się zachowywać co jednak wcale nie będzie takie łatwe. Poza tym
nastroju mi nie poprawiał mój sen, z którego chciałam się otrząsnąć. Wiedziałam, że
to tylko sen, ale jednak mnie dręczył. Krzyk Heatha brzmiał mi w uszach i odbijał się
echem w nieznośnej ciszy pokoju. Poruszając się jak automat, włożyłam
najwygodniejsze dżinsy, jakie miałam, i przepastną bluzę, którą kupiłam w szkolnym
sklepiku przed kilkoma tygodniami. Z przodu bluzy nad sercem wyhaftowane były
znaki Nyks, która stała z wyciągniętymi przed siebie rękoma, obejmując księżyc w
pełni. Na ten widok jakoś lepiej się poczułam. Uczesałam się i westchnęłam nad
swoim odbiciem w lustrze. Wyglądałam beznadziejnie. Wklepałam więc trochę
korektora pod oczy, by zatuszować ciemne podkówki, pociągnęłam mascarą rzęsy i
nałożyłam na wargi trochę błyszczyka o zapachu truskawkowym. Teraz od biedy
mogłam pokazać się światu.
Zatrzymałam się na dole schodów. Niby wszystko wyglądało jak zwykle, a jednak
inaczej. Dzieciaki siedziały grupkami przy telewizorach z płaskim ekranem. Powinien
panować gwar, tymczasem owszem, tu i ówdzie prowadzono rozmowy, ale
przyciszonym głosem. Grupka moich przyjaciół usadowiła się w swoim ulubionym
miejscu: Bliźniaczki na miękkich jednakowych krzesłach, Damien i Jack (który
wyglądał milutko) siedzieli na podłodze przy dwuosobowej kanapce oraz, co
zauważyłam ze zdziwieniem, Cole przyciągnął swoje krzesło do Bliźniaczek i usiadł
między nimi. Był więc albo bardzo odważny, albo ciężko myślący. Wszyscy
rozmawiali półgłosem, z pewnością nie patrząc na film Mumia powraca, którego
sceny właśnie migały na ekranie. Wszystko byłoby jak zawsze, gdyby nie dwie
rzeczy. Pierwsza – adepci zachowywali się nazbyt spokojnie. I druga – brakowało
Stevie Rae, która siedziałaby na dwuosobowej kanapce z podwiniętymi nogami i
napominała zebranych, żeby byli cicho, tak by mogła oglądać film.
Przełknęłam palące łzy, które znów zbierały mi się w gardle. Powinnam iść naprzód i
robić swoje. Wszyscy powinniśmy.
-Cześć, wiara – powiedziałam, starając się nadać swojemu głosowi normalne
brzmienie.
Tym razem na mój widok nie zapadła niezręczna cisza. Przeciwnie, wszyscy zaczęli
– co było równie niezręczne – mówić z ożywieniem jeden przez drugiego.
-Cześć, Z!
-O, Zoey!
-Jak się masz, Z!
Opanowałam się, by nie wznieść oczu do góry z niemym wołaniem o cierpliwość, i
zajęłam miejsce obok Erika. Otoczył mnie ramieniem i przytulił, co trochę poprawiło
mi nastrój, ale napełniło też poczuciem winy. Poprawiło – bo Erik był naprawdę słodki
i kochany (nadal w głębi duszy się dziwiłam, że tak mu się podobam). A powód
poczucia winy można by ująć jednym słowem: Heath.
-Świetnie. Skoro Zoey już jest, możemy zaczynać nasz maraton – powiedział Erik.
-Chyba „braton”, dobry dla baranów – skomentowała Shaunee, prychnięciem
wyrażając swoje lekceważenie.
-Weekendowe atrakcje – dorzuciła Erin w tym samym duchu.
-Czekaj, niech zgadnę. Przyniosłeś DVD?
-Aha, zgadłaś!
Rozległ się przesadny jęk.
-Co oznacza, że będziemy oglądali Gwiezdne Wojny , tak? – upewniłam się.
-Och, znowu – jęknął Cole.
Shaunee uniosła swoją idealnie wycieniowaną brew i zapytała Cole’a:
-Czy mam to rozumieć, że nie jesteś wielkim fanem Gwiezdnych wojen ?
Cole uśmiechnął się do Shaunee. Nawet ze swojego miejsca dostrzegłam
uwodzicielskie błyski w jego spojrzeniu.
-Nie przywiodła mnie tu perspektywa oglądania po raz tysięczny pełnej wersji
Gwiezdnych wojen , jestem fanem, ale na pewno nie Dartha ani Chewbaki.
-Chcesz powiedzieć, że to dla księżniczki Lei tu przyszedłeś? – zażartowała
Shaunee.
-Nie, gustuję w bardziej kolorowych – odpowiedział, pochylając się do niej.
-Ja też przyszedłem tutaj nie po to, by podziwiać Gwiezdne wojny – dostroił się do
zalotnej tonacji Jack, spoglądając z uwielbieniem na Damiena.
Erin zachichotała.
-W takim razie wiemy, że to nie dzięki księżniczce Lei.
-Na szczęście – wtrącił się Damien.
-Chciałbym, żeby tu była Stevie Rae – powiedział Erik. – Zaraz by wam powiedziała:
„Ej, wy, nie jesteście znowu tacy miiiiili”.
Na te słowa wszyscy zamilkli. Spojrzałam na niego i zobaczyłam, że się czerwieni,
tak jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, co mówi dopóki nie usłyszał własnych
słów. Uśmiechnęłam się i oparłam głowę na jego ramieniu.
-Masz rację. Stevie Rae strofowałaby nas jak mamuśka.
-A potem zrobiłaby wszystkim popcorn i powiedziała, żebyśmy się nim g r z e c z n o
częstowali – dodał Damien. – Chociaż powinna powiedzieć: grzecznie.
-Lubiłam, jak ona wyrażała się czasem niepoprawnie – powiedziała Shaunee.
-Aha, na modłę oklahomską – sprecyzowała Erin.
Wszyscy się uśmiechnęli na te wspomnienia, a mnie się zrobiło ciepło na sercu. To
na początek, tak właśnie będziemy pamiętali Stevie Rae – z uśmiechem i miłością.
-Ej, mogę do was się przysiąść?
Podniosłam głowę i zobaczyłam, że to Drew Partain stanął niepewnie obok nas. Był
blady i smutny, miał zaczerwienione oczy, jakby płakał. Przypominało mi się, jak
spoglądał na Stevie Rae, i poczułam do niego przypływ sympatii.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin