02 - Uśmiechnięty nieboszczyk.rtf

(1823 KB) Pobierz
LAURELL K

LAURELL K. HAMILTON

MIECHNIĘTY NIEBOSZCZYK

(Przeł: Robert P. Lipski)

 

 

 

 

 

 

 

Spis treści

1              2

2              12

3              19

4              33

5              39

6              52

7              68

8              74

9              78

10              85

11              94

12              99

13              111

14              120

15              131

16              137

17              146

18              153

19              162

20              172

21              186

22              193

23              197

24              206

25              208

26              220

27              222

28              231

29              235

30              242

31              246

32              257

33              267

34              271

35              274

36              284

37              290

38              293

39              296

1

Dom Harolda Gaynora otaczał olbrzymi zadbany trawnik i szpaler smukłych, wysokich drzew. Budynek lśnił w blasku upalnego sierpniowego słca. Bert Vaughn, mój szef, zaparkowałz na żwirowym podjeździe. Żwir był tak biały, że wyglądał jak bryłki soli. Gdzieś z oddali dobiegał szum włączonych spryskiwaczy. Trawa wyglądała wręcz idealnie, mimo iż tego lata panowała najgorętsza od dwóch dekad susza. No, dobra. Nie przyjechałam tu, aby rozmawiać z Gaynorem o gospodarowaniu zasobami wodnymi. Miałam pomówić z nim o ożywianiu zmarłych. Nie o wskrzeszaniu. Nie jestem aż tak dobra. Mam na myśli zombi. Żywe trupy. Gnijące, chodzące zwłoki. Noc żywych trupów. O takich zombi mowa. Choć z pewnością wyglądało to znacznie mniej dramatycznie, niż to przedstawiali hollywoodzcy scenarzyści. Jestem animatorką. To zwykły fach, jak sprzedawanie polis ubezpieczeniowych.

Animowanie istnieje na rynku pracy zaledwie od pięciu lat. Wcześniej owa zdolność była jedynie kłopotliwym przekleństwem, doznaniem religijnym lub atrakcją turystyczną. Wciąż nią jest w niektórych częściach Nowego Orleanu, ale tu, w St. Louis, to praca jak każda inna. Przyznam, że zyskowna, co w dużej mierze jest zasługą mojego szefa. Ten facet to pijawka, typ spod ciemnej gwiazdy, łajdak jakich mało, ale na zarabianiu pieniędzy zna się jak mało kto. To pożądana cecha u każdego zwierzchnika.

Bert miał sto osiemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, szerokie bary jak zawodowy futbolista i pierwsze oznaki mięśnia piwnego. W ciemnogranatowym, dobrze skrojonym garniturze tego ostatniego nie było widać. Garnitur za osiemset dolców powinien zatuszować nawet stado słoni. Jasnoblond włosy miał przycięte krótko, na jeża. Silna opalenizna stanowiła porażający kontrast z jego jasnymi włosami oraz oczami.

Bert poprawił krawat w niebiesko-czerwone pasy i starł kropelkę potu z opalonego czoła.

- W wiadomościach mówili, że pojawiła się frakcja pragnąca wykorzystywania zombi do prac na polach skażonych pestycydami. Dzięki temu ocalono by wiele istnień.

- Zombi gniją, Bert, nie sposób temu zapobiec, a poza tym nie zachowują bystrości umysłu dostatecznie długo, aby można je było wykorzystać w charakterze siły roboczej.

- Mówiłem tylko to, co słyszałem. A poza tym zmarli nie mają żadnych praw, Anito.

- Jeszcze nie - odparłam.

To nie w porządku, że zmarli mieliby byćywiani, aby stać się naszymi niewolnikami. To nie było włciwe, ale nikt mnie nie słuchał. Rząd musiał w końcu podjąć decyzję w tej sprawie. Powołano międzynarodową komisję, złoną z animatorów oraz innych ekspertów. Mieliśmy zbadać warunki pracy miejscowych zombi.

Warunki pracy. Oni nic nie rozumieli. Nie można zapewnić nieboszczykowi dobrych warunków pracy. Zresztą i tak ich nie doceniają. Zombi mogą chodzić, a nawet mówić, ale - tak czy owak - są martwi.

Bert uśmiechnął się do mnie z pobłaniem. Miałam ochotę trzasnąć go w ten uśmiechnięty pysk, ale pohamowałam się.

- Wiem, że ty i Charles pracujecie w tej komisji - ciągnął Bert. - Odwiedzacie te miejsca i sprawdzacie warunki pracy zombi. To zapewnia naszej firmie doskonałą prasę.

- Nie chodzi mi o dobrą prasę - odparłam.

- Wiem. Wierzysz w to, co robisz.

- Protekcjonalny łajdak - wycedziłam przez zęby, po czym uśmiechnęłam się do niego.

Odpowiedziałmiechem.

- No jasne.

Pokręciłam głową. Berta nie sposób obrazić. Było mu obojętne, co sądzę na jego temat dopóty, dopóki dla niego pracuję.

j granatowy kostium powinien być lekki i przewiewny, ale wcale taki nie był. Gdy tylko wysiadłam z auta, po moim krzyżu spłynęła strużka potu. Bert odwrócił się do mnie i zmierzył wzrokiem. Na jego twarzy pojawił się pytający grymas.

- Wciąż masz przy sobie pistolet - stwierdził.

- Żakiet doskonale go maskuje, Bert. Pan Gaynor nigdy się nie zorientuje. - Pot zaczął mi się zbierać pod paskami kabury podramiennej. Miałam wrażenie, że moja jedwabna bluzka zaczyna się roztapiać. Staram się nie nosićwnocześnie jedwabiu i kabury podramiennej. W miejscu, gdzie przecinają się paski, jedwab się marszczy i fałduje. W kaburze tkwił browning hi-power kaliber dziewięć milimetrów, lubiłam mieć go pod ręką.

- Daj spokój, Anito, nie sądzę, abyś potrzebowała pistoletu w środku dnia, podczas wizyty u klienta. - W głosie Berta pobrzmiewał protekcjonalny ton. Mówił do mnie jak do dziecka. Ależ, dziewczynko, zrozum, przecież to wszystko tylko dla twojego dobra. Bertowi nie chodziło o moje dobro. Było mu ono obojętne. Tyle tylko, że nie chciał wystraszyć Gaynora. Facet przekazał nam już czek na pięć tysięcy dolarów. Zapłacił tylko za to, abyśmy przyjechali i porozmawiali z nim. Sugerował, że jeśli zgodzimy się przyjąć jego zlecenie, otrzymamy znacznie hojniejszą zapłatę. Kupę kasy. Bert nie posiadał się z radości. Ja byłam nastawiona sceptycznie. Bą co bą, to nie Bert musiaływiać zmarłych, tylko ja. Kłop...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin