Joseph Conrad - Tajny agent.pdf

(847 KB) Pobierz
688639310 UNPDF
Joseph Conrad
Tajny agent
The Secret Agent — A Simple Tale
Przekład: Agnieszka Ginczanka
H.G. Wellsowi,
kronikarzowi miłości
pana Lewishama,
biografowi Kippsa
i historykowi przyszłych epok,
tę prostą opowieść z XIX wieku
serdecznie dedykuję.
O D AUTORA
Geneza Tajnego agenta : temat, ujęcie, zamysł artystyczny i wszystko inne, co skłonić może
pisarza do chwycenia za pióro, da się — jak sądzę — wywieść z okresu umysłowej i uczuciowej
reakcji.
Faktem jest, że zacząłem tę książkę pod wpływem impulsu i pisałem ją jednym ciągiem.
Kiedy z biegiem czasu została oprawiona i oddana pod osąd publiczności, odezwały się głosy
ganiące mnie za to, że ją w ogóle napisałem. Niektóre admonicje były surowe, w innych
pobrzmiewała nuta żalu. Nie mam przed sobą ich tekstów, ale pamiętam doskonale ogólną myśl,
która była bardzo prosta. Pamiętam też, jak mnie zdziwiła. Dziś wszystko to wydaje się bardzo
odległe! A przecież nie działo się tak dawno temu. Narzuca mi się wniosek, że w roku 1907
zachowałem był jeszcze wiele ze swej pierwotnej naiwności. Teraz sądzę, że nawet człowiek
prostoduszny mógł przewidzieć, iż brzydota środowiska i nędza moralna fabuły staną się
powodem pewnych uwag krytycznych.
Są to oczywiście zarzuty poważne. Nie były zresztą powszechne. W istocie rzeczy wydaje się
zgoła niewdzięcznością pamiętać tak nieliczne przygany pośród tylu inteligentnych i pełnych
zrozumienia ocen dodatnich — i ufam, że czytelnicy niniejszej przedmowy nie złożą tego
pochopnie na karb zranionej próżności ani niewdzięcznego z natury usposobienia. Myślę, że ktoś
życzliwy może łatwo przypisać mój wybór wrodzonej skromności. Jednakże to nie skromność
każe mi wybrać przyganę do zilustrowania moich wywodów. Nie, to nie skromność. Nie mam
wcale pewności, że jestem skromny — ale ci, którzy przeczytali, co do tej pory napisałem,
zawierzą mi, że mam dość przyzwoitości, taktu, savoir faire , czy czego tam jeszcze, aby nie
komponować z cudzych słów peanu na własną cześć. Nie! Prawdziwa przyczyna mojego wyboru
leży w zupełnie innym rysie charakteru. Zawsze miałem skłonność do usprawiedliwiania swoich
czynów. Nie do bronienia. Do usprawiedliwiania. Nie do upierania się, że miałem rację, ale do
wyjaśniania, że u podłoża moich impulsów nie było przewrotnej intencji, ukrytej wzgardy dla
wrodzonej delikatności ludzkich uczuć.
Tego rodzaju słabość jest groźna tylko o tyle, że naraża na niebezpieczeństwo zostania
nudziarzem — bo świat interesuje się na ogół nie pobudkami wszelkich jawnych czynów, lecz
ich konsekwencjami. Człowiek może się uśmiechać, ile zechce, ale zwierzęciem dociekliwym nie
jest. Lubi to, co oczywiste. Wzdraga się przed wyjaśnieniami. Ja jednak ciągnąć będę dalej
swoje. Oczywiście, mogłem nie napisać tej książki. Nic mnie nie zmuszało do podjęcia tego
tematu, a używam tu słowa temat zarówno w sensie samej fabuły, jak i w szerszym sensie
pewnego szczególnego zjawiska w życiu ludzkości. To w pełni przyznaję. Ale ani na chwilę nie
postała mi w głowie myśl, aby rozwodzić się nad pospolitą brzydotą po to, by zaszokować lub
nawet tylko zdziwić moich czytelników zmianą postawy. Twierdząc tak, liczę na to, że mi ludzie
uwierzą nie tylko ze względu na całość mojego charakteru, ale również z tej widocznej dla
każdego przyczyny, że ogólne ujęcie opowieści, oburzenie, jakie budzi, oraz litość i pogarda,
jaką jest nasycona, świadczą o moim dystansie wobec brzydoty i brudu tkwiących po prostu w
zewnętrznych okolicznościach, w których opowieść jest osadzona.
Zacząłem Tajnego agenta bezpośrednio po dwuletnim okresie, w którym byłem całkowicie
pochłonięty pisaniem Nostroma , owej egzotycznej powieści z jej odległą,
południowoamerykańską atmosferą, i głęboko osobistego Zwierciadła morza . Pierwszy — to
intensywny wysiłek twórczy nad obrazem, który — jak sądzę — pozostanie zawsze moim
największym płótnem; drugie — to szczera próba odsłonięcia na chwilę głębszych, intymnych
przeżyć związanych z morzem i wpływów, które kształtowały mnie przez blisko połowę życia.
Był to też okres, kiedy mojemu poczuciu prawdy tkwiącej w sprawach i rzeczach towarzyszyło
ogromne napięcie wyobraźni i uczuć, które, choć rzetelne i wierne faktom, pozostawiło mi
jednak (po wykonaniu zadania) wrażenie, że zostałem sam, bez celu, wśród doznań będących
tylko plewami bez ziarna, zagubiony w świecie innych, niższych wartości.
Nie wiem, czy rzeczywiście czułem potrzebę odmiany, odmiany wyobraźni, wizji i postawy
duchowej. Sądzę raczej, że odmiana zasadniczego nastroju już niepostrzeżenie była się we mnie
dokonała. Nie pamiętam, aby coś konkretnego się wówczas zdarzyło. Po ukończeniu Zwierciadła
morza , w pełnej świadomości, że w każdym wierszu tej książki byłem uczciwy wobec siebie i
czytelników, bez przykrości pozwoliłem sobie na pauzę. Wtedy to, podczas gdy stałem jeszcze
niejako w miejscu i z pewnością nie miałem najmniejszego zamiaru szukać czegoś brzydkiego,
temat Tajnego agenta — mam tu na myśli fabułę — zjawił mi się w postaci kilku słów
wypowiedzianych przez znajomego w przypadkowej rozmowie o anarchistach czy raczej o ich
działalności. Jak do tej rozmowy doszło, tego już dziś nie pamiętam.
Pamiętam jednak swoje uwagi o zbrodniczej daremności tego wszystkiego — doktryny, akcji,
mentalności, i o nikczemności owej na wpół wariackiej pozy bezwstydnego oszusta, który
wyzyskuje dotkliwą nędzę i namiętną i łatwowierność rodzaju ludzkiego, zawsze tak tragicznie
skorego do samozagłady. To właśnie sprawiło, że filozoficzne roszczenia anarchizmu były dla
mnie niewybaczalne. Niebawem, przechodząc do konkretnych przykładów, przypomnieliśmy
sobie starą już historię zamachu na obserwatorium w Greenwich — krwawą bzdurę tak
idiotyczną, że nie sposób było zgłębiać jej genezę jakimkolwiek rozumnym czy nawet
nierozumnym procesem myślowym. Bo perwersyjny bezrozum ma swoje logiczne procesy. Ale
tego zamachu nie można było ogarnąć umysłem w żaden sposób, w końcu więc miało się przed
sobą tylko fakt, że człowiek został rozerwany na kawałki w imię czegoś, co nie miało ani cienia
podobieństwa do jakiejkolwiek idei, anarchistycznej czy innej. Jeżeli zaś chodzi o mury
Obserwatorium, to nie powstało w nich nawet najmniejsze pęknięcie.
Powiedziałem to wszystko mojemu znajomemu, który milczał przez chwilę, a potem zauważył
od niechcenia z charakterystyczną dla niego, wszechwiedzącą miną: „Ach, ten człowiek był
półidiotą. Jego siostra później popełniła samobójstwo.” Były to jedyne słowa, jakie padły na ten
temat między nami, gdyż niezmierne zdziwienie tą nieoczekiwaną informacją sprawiło, że na
chwilę oniemiałem, a on zaczął od razu mówić o czym innym. Później nigdy nie przyszło mi na
myśl spytać go, skąd się tego dowiedział. Jestem pewien, że jego koneksje z podziemiem były
znikome — dobrze, jeśli raz w życiu oglądał anarchistę, i to od tyłu. Był to jednakże człowiek,
który lubił rozmawiać z rozmaitymi ludźmi i mógł uzyskać te rozjaśniające fakty od jakiegoś
zamiatacza ulic, emerytowanego policjanta, przypadkowego znajomego z klubu albo nawet, być
może, ministra spotkanego na jakimś publicznym czy prywatnym przyjęciu.
Rozjaśniające działanie tych faktów było niewątpliwe. Poczułem się tak, jakbym wyszedł z
lasu na równinę — niewiele widać, ale światła mnóstwo. Tak, widać było niewiele i, szczerze
mówiąc, przez dłuższy czas nawet nie próbowałem niczego dostrzec. Pozostało tylko to wrażenie
rozjaśnienia, które zadowalało, ale tylko biernie. W jakiś tydzień później natknąłem się na
książkę, która, o ile wiem, nigdy nie zdobyła rozgłosu — dość powierzchowne wspomnienia
pewnego komisarza policji, niewątpliwie zdolnego, a przy tym bardzo religijnego człowieka,
który objął swoje stanowisko w czasach zamachów bombowych w Londynie, jeszcze w latach
osiemdziesiątych. Książka była dość interesująca, bardzo dyskretna oczywiście, i dziś już nie
pamiętam dokładnie jej treści. Nie zawierała żadnych rewelacji, ślizgała się zgrabnie po
powierzchni wydarzeń, i na tym koniec. Nie będę nawet próbował tłumaczyć, dlaczego przykuł
moją uwagę niewielki ustęp liczący może siedem wierszy, gdzie autor (nazywał się bodajże
Anderson) odtworzył krótką rozmowę, którą odbył z ministrem spraw wewnętrznych w
kuluarach Izby Gmin po jakimś nieoczekiwanym zamachu anarchistów. Zdaje mi się, że urząd
ten piastował wtedy sir William Harcourt. Był ogromnie zirytowany, a komisarz tłumaczył się
gęsto. Spośród trzech zamienionych zdań tym, które uderzyło mnie najbardziej, był gniewny
docinek sir Williama: „Wszystko to bardzo pięknie. Ale wasze pojęcie o tajności, tam w policji,
polega, zdaje się, na ukrywaniu prawdy przed ministrem spraw wewnętrznych.” Powiedzenie
dość charakterystyczne dla temperamentu sir Williama Harcourta, ale samo w sobie niewiele
mówiące. Widocznie jednak była w całym tym incydencie jakaś szczególna atmosfera, bo
poczułem nagłą podnietę. A potem nastąpiło w moim umyśle coś, co zrozumiałby najlepiej
chemik jako analogię do wlania maleńkiej kropelki odpowiedniego płynu przyśpieszającego
proces krystalizacji w probówce zawierającej jakiś bezbarwny roztwór.
Była to dla mnie z początku zmiana wewnętrzna, pobudzenie uśpionej wyobraźni, w której
nieznajome kształty, ostre w zarysie, ale niedoskonale postrzegane, pojawiały się i domagały
uwagi, niby kryształy, swoimi dziwacznymi i nieoczekiwanymi formami. Zjawisko to skłoniło
mnie do rozmyślań — nawet o przeszłości: o Ameryce Południowej, kontynencie jaskrawego
słońca i brutalnych rewolucji, o morzu, bezmiernym obszarze słonych wód, zwierciadle gniewu i
uśmiechów niebios, odbijającym światłość świata. Potem zjawiła się wizja olbrzymiego miasta,
miasta—potwora, ludniejszego od niektórych kontynentów, i w swojej wytworzonej przez
człowieka potędze jakby obojętnego na gniew i uśmiechy niebios — miasta pożeracza światłości
świata. Było tam dosyć miejsca na każdą opowieść, dosyć głębi na każdą namiętność, dosyć
zróżnicowania na każdą scenerię, dosyć mroku na pogrzebanie pięciu milionów istnień.
Miasto stało się nieodparcie tłem dla kolejnego okresu głębokich, próbnych rozmyślań.
Nieskończone perspektywy otwierały się przede mną w różnych kierunkach. Lat by trzeba, żeby
znaleźć właściwą drogę! I zdawało mi się, że trwa to lata całe!… Z wolna świtające
przeświadczenie o wielkim macierzyńskim uczuciu pani Verloc rozrosło się w płomień pomiędzy
mną a owym tłem, zabarwiający je swoim utajonym żarem i otrzymujący w zamian coś z jego
posępnego kolorytu. Na koniec historia Winnie Verloc stanęła przede mną w całości, od dni jej
dzieciństwa aż po kres, jeszcze bez proporcji, jeszcze ze wszystkim niejako na pierwszym planie,
ale już gotowa do tego, żebym się nią zajął. Trwało to mniej więcej trzy dni.
T a książka jest więc t a m t ą historią, sprowadzoną do odpowiednich rozmiarów, a cały jej
tok wyznacza i skupia wokół siebie niedorzecznie okrutna eksplozja w Greenwich Park. Miałem
tu zadanie, nie powiem że niewdzięczne, ale bardzo trudne i absorbujące. Trzeba je było jednak
wykonać. Była to konieczność. Postacie otaczające panią Verloc i bezpośrednio lub pośrednio
związane z jej tragicznym przekonaniem, że „życia lepiej zanadto nie zgłębiać”, są wynikiem tej
właśnie konieczności. Osobiście nigdy nie miałem wątpliwości, że historia pani Verloc jest
realna, ale trzeba ją było wydobyć z mroku owego olbrzymiego miasta, trzeba ją było
uwiarygodnić. Myślę tu nie tyle o jej duszy, co o jej otoczeniu, nie tyle o jej psychice, co o jej
ludzkiej postaci. Co do otoczenia, sugestii mi nie brakowało. Musiałem toczyć ciężkie zmagania,
aby odsuwać od siebie wspomnienia o moich samotnych nocnych wędrówkach po Londynie w
pierwszym okresie pobytu w tym mieście. Lękałem się bowiem, że wedrą się i zaleją wszystkie
karty opowieści, rodzące się jedna po drugiej w najpoważniejszym stanie ducha i myśli, w jakim
zdarzyło mi się kiedykolwiek pisać. Pod tym względem naprawdę uważam Tajnego agenta za
dzieło absolutnie rzetelne. Nawet zamysł czysto artystyczny, polegający na zastosowaniu ironii
do tego rodzaju tematu, powzięty był świadomie w głębokim przekonaniu, że tylko ujęcie
ironiczne pozwoli mi wypowiedzieć to wszystko, co kładły mi w usta pogarda i litość. Jest jedną
z drobnych satysfakcji mego pisarskiego żywota, że powziąwszy takie postanowienie zdołałem
— jak mi się zdaje — zrealizować je aż do końca. Jeśli zaś chodzi o postacie, które absolutna
Zgłoś jeśli naruszono regulamin