Baxter George Owen - Montana 02 - Znów Montana.rtf

(438 KB) Pobierz

ZNÓW

MONTANA

Przełożyła z angielskiego

Janina Sujkowska

WYDAWNICTWA „ALFA”

WARSZAWA 1991

Tytuł oryginału Montana Again

Pierwsze wydanie polskie

Znów Montana, Warszawa 1938,

J. Przeworski

— podstawa niniejszej edycji

Projekt okładki

Piotr Kawiecki

Ilustracja na okładce

Stanisław Rozwadowski

Redaktor

Joanna Miecugow

Redaktor serii

Marek S. Nowowiejski

Redaktor techniczny

Leszek Kaczyński

For the Polish translation

Copyright © 1991 by Witold Sujkowski

WYDAWNICTWA „ALFA” — Warszawa 1991

Wydanie pierwsze powojenne

Druk okładki:

Polska Agencja Wydawnicza

Skład, druk i oprawa:

Zakład Poligraficzny Wydawnictw „Alfa”

Zam. 1074/90

SBN 83-7001-398-8

I

Brat Pascual szedł szybkimi, zamaszystymi krokami, ale przecież dzień zdążał ku zachodowi znacznie szybciej. Do parowów spływały cienie błękitne jak woda, wznosząc się wyżej, wyżej, wyżej... Nagie wierzchołki łańcucha San Carlosa zachodziły różowozłotą pożogą. Lecz brat nie zważał na otaczające piękno. Mocniej ścisnął w ręku kij, jedynego towarzysza podróży przez te dzikie odludzia, i przyśpieszył kroku. Zresztą mógł patrzeć tylko jednym okiem. Drugie zasłaniał płat czarnej skóry. Na policzku z drugiej strony bielał plaster naklejony na krzyż, a czoło kryło się pod bandażem. By swobodniej maszerować, brat podciągnął długi szary habit, skutkiem czego nad sznurem w pasie zwisała fałda, a brzeg jej obijał się o kolana. Opalone, włochate łydki grały potężnymi mięśniami, proporcjonalnymi do potężnej budowy zakonnego wędrowca. A jednak za cały zapas żywności brat Pascual niósł ze sobą woreczek mąki. Cerę miał ciemną jak Indianin. Na szerokiej twarzy widna była boleść i troska o wielkie sprawy.

Słońce wydęło policzki nad widnokręgiem i zionęło po niebie łuną kolorów. Wystąpiły barwy zielona i bursztynowa, następnie żółtozielona i niebieska. Seledyn ciemniał w granat nocy. Brat Pascual znalazł się u wąskiej gardzieli górskiej, nad którą sterczały kolosalne złomy skalne. Zza kamienia wyskoczył zając i uciekał z cichym szelestem. Brat stanął i krzyknął w głąb skalnej czeluści:

              Hej! Hej! Jestem brat Pascual! Hej, tam! Słyszycie? Jestem brat Pascual!

Ale jeszcze echa nie zamarły, gdy głos jakiś zagadał niemal u jego boku:

              A kto teraz głodny, mnichu? Z czyim głodem przychodzisz?

              Czy to ty, Luis?

              Luis wyprawił się do Chihuahua za bydłem, ale tym razem wpadł. Zabili go w rzeźni. Może przerobili na wędlinę, chociaż był zanadto łykowaty.

              A ty kto jesteś? Carlos! Aha!

              Brat widział mnie tylko raz, a teraz jest prawie ciemno. Chyba że masz kocie oczy. Skąd ci się wzięła taka pamięć, bracie?

              Z miłosierdzia, mój chłopcze. Biedny Luis! Więc nie żyje? On także potrzebował miłosierdzia.

              Każdy, kto służy Rubrizowi, potrzebuje miłosierdzia — odparł Carlos.

              Ja też. Wszyscy śmiertelnicy potrzebują — powiedział pokornie brat Pascual. — Idę do herszta.

              Tam dziś wielki harmider. Wczoraj zagarnęliśmy partię mułów...

              Nie chcę wiedzieć o niczym — przerwał mnich. — Wszyscy jesteśmy grzesznikami, Carlosie, ale ze złego może wyniknąć dobro. Tak, zło może spłodzić dobro. Święty Mikołaju, nie opuszczaj mnie!

Z tymi słowy wstąpił w czarną czeluść zarośli. Parów szybko się rozszerzał. Drzewa zapychały przejście. Rozsuwając kijem gałęzie, brat wydostał się na równą dolinę. Bliska smuga świateł w pobliżu układała się w zarysy domu.

Już z daleka doszły go śpiewy, wrzaski i latanina. Choć jego zadaniem było kochać dobro, a walczyć ze złem, nie mógł pohamować uśmiechu. Miał w gruncie rzeczy naturę peona* i dlatego bandido**, jakim był Mateo Rubriz, mógł liczyć na jego miłosierną pobłażliwość. Złodziej okrada wszystkich. Bandido prześladuje tylko bogatych, a w Meksyku panuje wśród ludu głęboka, z samej ziemi wyrosła wiara, że każdy bogacz jest łotrem.

* peon (hiszp.) — robotnik rolny ** bandido (hiszp.) — bandyta

Zbliżywszy się do domostwa, brat Pascual uderzył trzykrotnie w drzwi swoim sękaczem. Nie czekając aż mu otworzą, nacisnął klamkę. Oświetlona sień pełna była dymu.

              To ja przybywam! — zakrzyczał. — Ja, brat Pascual! To ja, brat Pascual!

Grzmiący bas zahuczał po całym domu. Na prawo otworzyły się drzwi, z których buchnęła fala wrzawy.

              Dawać tu Pascuala! — rozległ się znajomy gościowi przeraźliwy głos Rubriza.

Do sieni wypadło sześciu młodych drabów i pochwyciwszy barczystego mnicha, zawiodło go przed oblicze herszta. Obszerna izba służyła za kuchnię, za jadalnię i za salę audiencjonalną. Chór przyjaznych głosów powitał gościa razem ze smakowitym zapachem pieczeni koźlęcej, nad którą nie ma pyszniejszej. Zresztą izba woniała jeszcze innymi zapachami: fasoli — frijoles, z pieprzem, mocnej kawy, piwa i kwaśnego wina.

Część biesiadników siedziała przy długim stole. Inni przyglądali się niedbale zajęciu Rubriza, który odważał na małej ważce grudki błyszczącego białego metalu i kupki ciężkiego żółtego proszku.

Brat Pascual nie chciał nazwać tych towarów srebrem i złotem, gdyż pieniądze są źródłem wszelkiego zła, a on kochał tych ludzi wbrew samemu sobie. Więc nie patrzył na kruszce, lecz na Rubriza, ogromnego, przysadzistego jegomościa w lichych podwiniętych spodniach i tanim obuwiu — huaraches. Rękawy koszuli, obcięte blisko pach, pozwalały widzieć potężne bicepsy. Powiadano, że w górach San Carlosa nie było drugiego takiego siłacza jak Mateo Rubriz, a może nawet w całym Meksyku. Jeżeli zaś w Meksyku, to i na całym świecie.

W każdym razie Pascual był tego zdania. Jakże zachwycała pokornego brata siła tego ziomka-peona w brudnych łachmanach! Jakże lubił czerwoną jedwabną myckę, którą herszt przekładał nad wszelkie sombrera, filcowe czy słomiane! Długa biała szrama od bata, znacząca się ukośnie na zaczerwienionej twarzy Mateo, poruszała w mnichu strunę współczucia. Mówiono, że jedno cięcie batem nie zostawiłoby blizny tak szerokiej i głębokiej, tylko Mateo Rubriz w przystępie wstydu i wściekłości natarł ranę solą, żeby tym dłużej piekła, tym gwałtowniej podsycała nienawiść w sercu. W każdym razie ilekroć twarz herszta czerwieniała, a to się często zdarzało, tylekroć szrama występowała białą rysą.

              A chodźże, Pascualu! — grzmiał Rubriz. — Coś ty sobie zrobił?

A mówiłem: nie chodź na przełaj przez góry, bo zlecisz w przepaść. No! Dzięki Bogu, żeś się tylko poharatał, a nie zabił. Chodź, zanurz ręce w tym worku — samo złoto — nabierz w garście. Możesz naładować kieszenie, będziesz miał dla biednych. Możesz kupić nowego muła dla swojego arriero*, nową krowę dla gospodyni, nową strzelbę dla myśliwego, nową pułapkę dla trapera. Możesz dostarczyć owiec owczarzowi i bydła biednemu wieśniakowi. Zanurz ręce głęboko i zgarnij, ile zdołasz. Chodź, Pascualu. Ha! Chłopcy, gdy brat Pascual się za nas pomodli, przybliżymy się do nieba o tysiąc mil.

* arriero (hiszp.) — poganiacz mułów

Brat stanął obok bandyty i spojrzał na skórzany worek ze srebrem. Widział również rozsypane na stole srebro i złoto. Nabrawszy powietrza w płuca, podniósł oczy ku belkom sufitu, czarnym od dymu.

              Ojcze, przebacz im! — westchnął z głębi serca, po czym zwrócił się do herszta: — Nie, mój biedny Mateo. Daj mi coś zjeść, tylko się umyję. A kradzione pieniądze są szkodliwe nawet dla biednych.

Rubriz chwycił go za ręce i zmierzył oczyma od stóp do głów na pół ze złością, na pół z czułością.

              Słuchaj, bracie! Wy, reszta, cicho. Mateo Rubriz gada. Słyszycie? Kiedyś zaniecham tego życia i udam się z tym poczciwcem na pustynię. Będę wygrzebywał korzonki i żywił się nimi. Będę pił tylko źródlaną wodę — podaj który kubek wina! — do końca życia będę się modlił i czynił pokutę.

Pochwycił z rąk któregoś draba duży, wysadzany drogimi kamieniami, spieniony kwaśnym czerwonym winem kubek i wychylił jednym haustem połowę.

              Żaden Meksykanin tak nie odprawiał pokuty — zaryczał — jak ja będę pokutował, gdy przyjdzie pora! A nie ma jak Meksykanie!

Zamachnął ręką, skutkiem czego część wina plusnęła na podłogę, oblewając jego gołe, owłosione łydki.

              Słyszysz, Pascualu? Zostanę, na Boga, tak wielkim świętym, że inni będą musieli zbić się w kupę i bliżej zsunąć opromienione głowy,

żeby zrobić miejsce dla Mateo Rubriza. Dalej, więcej wina! Przez miesiąc nie wziąłem do ust. Ba! Na pustyni sucho. Idź się umyć, Pascualu, i chodź jeść. O! San Juanie Kapistranie, moja krew czerwieńsza niż to wino, a każda jej kropla śpiewa we mnie, gdy widzę takiego dobrego człowieka.

Brat Pascual poszedł do studni do patio i tam, zrzuciwszy habit, obmywał z siebie kurz i pot podróży. Słyszał, jak Rubriz wykrzykiwał:

              Wyście wszyscy — świnie! Wy potraficie się tylko pchać do żłobu. Jedyny człowiek, jedyny prawy człowiek to brat Pascual!

Wróciwszy do izby, mnich zasiadł do ogromnej porcji koźlęcej pieczeni prosto z rożna i kupy frijoles oraz cienkich, giętkich, wilgotnych placków kukurydzanych tortillas, które mu posłużyły za łyżkę i widelec. Nóż miał swój — podróżny.

Jedząc popijał umiarkowanie czerwonym winem z ogromnej szklanicy. Na jego meksykański gust pulque — napój ze sfermentowanego soku agawy — byłaby lepsza. Dokonano podziału łupów i skarb zniknął ze stołu, choć tu i tam widniały jeszcze na szorstkich deskach plamy złotego proszku. Miesięczna płaca dziesięciu robotników marnowała się w tych okruchach wielkich bogactw. Mateo znów jadł, przechadzając się z kosztownym kubkiem wina w jednej ręce, a w drugiej tłustym połciem, z którego odrywał potężnymi zębiskami długie kęsy.

              Teraz możesz mówić, Lucio — rozkazał Rubriz. — Siedzisz z ogniem w ślepiach i zabijasz wzrokiem Joségo. Gadaj, co masz na wątrobie.

Lucio wstał. Nie miał okrągłej napuchłej twarzy peona. Przeciwnie, rysy jego zasługiwały na miano arystokratycznych. Zapadnięte policzki i skutkiem tego naciągnięte kąty ust nadawały mu pozór szyderczego uśmiechu.

              José, wstań! — rzekł

              Mogę stanąć tobie i każdemu! — odszczeknął barczysty młodzian o krzywych nogach, prawdziwie peoński typ. Stanął w zawadiackiej pozie.

              Podczas ucieczki — zaczął Lucio — koń padł pode mną. Pędziłem pieszo co sił w nogach. Słyszę — tętent. Oglądam się — mój przyjaciel José. Wyciągam rękę, żeby mnie podsadził na konia, a ten — na

świętego Krzysztofa! — przeleciał jak wicher. Nawet udawał, że mnie nie widzi. Gdyby nie to, że znalazłem rozpadlinę w skale i schowałem się jak jaszczurka, byliby mnie żołnierze i policjanci złapali. Rozsądź nas, naczelniku! Czy to koleżeństwo? Pies by szlachetniej postąpił.

Z ust obecnych popłynął pomruk, nie głośny, lecz za to piskliwy. Po tym brat poznał, że serca opryszków żarzą się gniewem.

              José, co masz na swoje usprawiedliwienie? — zagrzmiał Rubriz.

              Powiem — odrzekł głośno José. — Widziałem Lucia, rozumie się, i chciałem mu pomóc, ale miałem w juczkach u siodła ładunek złota. Mogłem narazić siebie i konia — z pewnością by nas złapali, bo mój srokacz nie uniósłby dwóch ludzi. Ale musiałem ratować złoto. Powiedz, Lucio, jesteś wart trzydzieści funtów złota? Gadaj!

Lucio milczał. Po oczach było widać, że chętnie by skoczył Josému do gardła, ale nie mógł się zdobyć na odpowiedź.

W izbie zapadła cisza. Wyciągnięte szyje, ciekawe oczy, skierowane na spokojnie się przechadzającego herszta, świadczyły o ogólnym napięciu. Rubriz przystanął. Wskazując ogryzioną kością na Joségo, rzekł: — Srebro — dobra rzecz, złoto — jeszcze lepsza, ale ani srebro, ani złoto, ni szmaragdy, ni diamenty nie są warte jednej kropli krwi ludzkiej. Krew lepsza niż pieniądze. José, mój chłopcze, za krótko u mnie byłeś. Nie wyrobiłeś się. Inaczej, na San Juana Kapistrana! powiesiłbym cię własnoręcznie na tej belce. Minąłeś kolegę, który został bez konia? Zostawiłeś na pastwę policji? Ale że krótko u mnie byłeś, więc ci jeszcze tym razem przebaczam. Będziesz pamiętał?

              Będę! — I José, zawstydzony, spuścił oczy.

              Jesteś zadowolony, Lucio? — spytał herszt.

              Nie.

              W takim razie bierzcie noże. Rozdziejcie się do pasa. Porżnijcie się albo zamordujcie jeden drugiego. Takie jest prawo. Nie może być, żeby wśród naszych charros*, naszych biednych wieśniaków, pieniła się skrycie nienawiść.

* charro (hiszp.) — kowboj

              Dobrze! — zgodził się José i zaczął zrywać z siebie kurtkę.

Lucio milczał, lecz jego rozognione oczy i wykrzywione szyderczo usta były wymowniejsze niż słowa.

W tym momencie wdał się w sprawę brat Pascual. Wstał i podchodząc do Lucia rzekł:

              Lucio, gdy twój brat zachorował w górach, odszukałem go i przyniosłem na plecach do obozu.

              W odpłacie mogę podarować bratu prawą rękę.

              To dawaj. — I ogromny mnich, pochwyciwszy zdziwionego junaka za prawą rękę, pociągnął go w stronę, gdzie stał José. — Daj mi rękę, José

              Moja ręka do mnie należy — fuknął José.

Olbrzymia łapa mnicha zamknęła się nagle na kołnierzu młodego bandyty. José załopotał w kleszczowatych palcach niby bezwolny łachman. Wyrwał nóż i zamierzył się na nieustraszonego brata. Lecz nie uderzył. Sprawił to nie tyle ogólny wrzask trwogi całej bandy, ile dziwna bojaźń przed bratem Pascualem.

              Teraz daj mi rękę! — rozsierdził się Pascual. — Bo wezmę za kark i wywalę w błoto. Nie takich jak ty wyrzucałem!

              Przebacz mi, bracie! — I José podał prawą rękę. Mnich momentalnie złączył ją z prawicą Lucia. Wrogowie patrzyli na siebie z nienawiścią.

              José jest głupi, ale jeszcze młody i może się nauczyć mądrości! — zagrzmiał Pascual. — Lucio, uściśnij mu dłoń. Ja, brat Pascual, rozkazuję ci. José, wyznaj mu, że brzydko postąpiłeś. Urażony człowiek gorszy jest od rozzłoszczonego psa. Ale spowiedź oczyszcza serce.

Zapadła cisza pełna tak ostrego napięcia, że słychać było tylko oddechy ludzi i zgrzytanie zębów Mateo o kość. Nagle José się załamał.

              Zawiniłem, Lucio. Miałem do ciebie złość o karą klacz. Zapomnisz mi to?

              Więc ty — naprawdę...? — zdumiał się Lucio. — Przyznajesz się przed wszystkimi? Więc jesteś mi bratem!

I nagle zarzucił mu ręce na szyję.

              Wstyd mi, ale — zawiniłem — szepnął José.

              Wstyd ci? — krzyknął Lucio. — Kto się uśmiechnie, jest już trupem.

Ale nikt nie myślał się uśmiechać. Rubriz cisnął w ogień ogryzioną kość, aż brzęknął garnek i wzbił się biały tuman popiołu.

              Na rany boskie! — zakrzyczał. — Moi junacy przemieniają się w baby. Ale niech tam, byłem cię tu miał, bracie Pascalu! Czy przyszedłeś rozbrajać moich biednych drapichrustów?

              Przyszedłem na rozmowę z tobą.

              Słyszycie? — krzyknął Rubriz do swoich ludzi. — Przyszedł na rozmowę ze mną. Czemu stoicie? Nażarliście się i macie pieniądze. Idźcie pić, aż się pośpicie. Precz!

II

Herszt i mnich zmierzyli się oczami przez szerokość stołu.

              Opowiedz mi wpierw o swoim wypadku — poprosił Rubriz. — Nawet górskie owce skręcają karki od czasu do czasu. Skaleczyłeś się w oko? Dziękuj Bogu, że go nie straciłeś!

              Dostałem kolbą w czoło nad okiem — wyjaśnił brat.

              Kolbą? — Rubriz nasrożył się groźnie. Pokazał palcem. — Kolbą? A tu na policzku, co to jest?

              Tu dostałem nożem. Ale to głupstwo.

Bandyta jął się skradać naokoło stołu, jakby się spodziewał przez zaskoczenie wydobyć prawdę z gościa.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin