Banks Iain M. - Cykl Kultura 02 - Najemnik.DOC

(1452 KB) Pobierz
IaIN M

IaIN M. BANKS

NAJEMNIK

Przełożyli

Grażyna Grygiel

Piotr Staniewski

i i S-ka

WARSZAWA 1999

USE OF WEAPONS

Copyright © 1990 by Iain M. Banks

Projekt okładki:

Zombie Sputnik Corporation Ilustracja na okładce:

Mark Salwowski

Redaktor prowadzący serię:

Arkadiusz Nakoniecznik Redakcja językowa:

Łucja Grudzińska Redakcja techniczna:

Anna Troszczyńska Łamanie:

Agnieszka Dwilińska Korekta:

Maria Kaniewska

ISBN 83-7180-586-1

REJONOWA BIBLIOTEKA PUBLICZNA

im. A. STRUG \

FILIA OGÓLNA 2

54-129 Wrocław, bulwar Ikara 29-31

Fantastyka

Wydawca:

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa:

Opolskie Zakłady Graficzne S.A.

45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12

Dla Mic

PODZIĘKOWANIE

Za wszystko winie Kena MacLeoda.

To on skłonił starego wojownika do powrotu

z emerytury oraz zasugerował

ćwiczenia cielesne.

Drobna mechaniczna destrukcja

Zakalwe upełnomocniony;

Nad miastem leniwe ktęby dymu,

Czarne wormhole w jasnym

Centrum Wybuchu;

Czy powiedzieli ci już to, co chciałeś usłyszeć?  Czy zmoczonego ulewą powódź złapała cię na betonowym brzegu Ufortyfikowanej wyspy?

Wszedłeś między rozbite maszyny

I oczyma nie zamglonymi od narkotyków

Szukałeś sprzętu z innej wojny,

Wypatrywałeś ducha i polotu, co zanikły.

Pojazdy, statki, samoloty,

Karabin, drona, pola sił to twe zabawki.

Krwią i łzami ludzi

Spisałeś alegorię swego regresu;

Nieśmiały poemat o twym wyniesieniu

Z czystego i obszarpanego wdzięku.

Ci, co cię znaleźli,

Zabrali i przebudowali

(„Chłopcze, teraz tylko ty i my,

Nasze pociski nożowe, cios, szybkość, krwawy sekret:

Droga do serca człowieka wiedzie przez tors!”)

- Uważali cię za zabawkę,

Mały dzikus; atawizm z dalekich kresów

Użyteczny, gdyż

Utopia nie obfituje w wojowników.

Ty jednak w sprytne scenariusze

Chciałeś wpisać własne sceny.

I gdy grałeś serio,

Za naszą grą,

Przez grymaśne gruczoły,

Widziałeś własny sens,

W kościach.

To wyrafinowane życie

Nie mieszkało w ciałach.

A co myśmy jedynie wiedzieli,

Ty czułeś plazmą swych zmutowanych komórek.

Rasd-Coduresa Diziet Embless Sma da’Marenhide na adres Sekcji Specjalnej Służby Kontaktu, Rok 115 (Ziemia, ka-lendarz khmerski), Oryginał marainski, tłumaczenie własne. Nie opublikowany.

prolog

- Powiedz mi, co to jest szczęście.

- Szczęście? Szczęście... to obudzić się w jasny wiosenny poranek po wyczerpującej pierwszej nocy spędzonej z piękną... namiętną... wielo-krotną morderczynią.

- O cholera. Tylko tyle?

Trzymał w palcach kieliszek jak schwytaną istotę, pocącą się świat-łem. Płyn w kieliszku, tej samej barwy co obserwujące go, na wpół przykryte powiekami oczy, poruszał się sennie w słońcu, rzucając na twarz mężczyzny złotawe żyłkowane refleksy.

Opróżnił kieliszek i gdy piekący alkohol spływał mu przez gardło, miał wrażenie, że to światło szczypie go w oczy. Obracał kieliszek w dłoni, gładko i ostrożnie, zafascynowany chropowatym dnem i jed-wabną śliskością nierżniętych fragmentów powierzchni. Podniósł go ku słońcu, zmrużył oczy. Szkło skrzyło się setką drobnych tęczy. Na tle nieba maleńkie pęcherzyki w smukłej nóżce żarzyły się złociście, po-skręcane w podwójną żłobkowaną spiralę.

Powoli opuścił kieliszek i powędrował wzrokiem nad ciche miasto.  Patrzył z ukosa ponad dachy, iglice i wieże w stronę drzew w nielicz-nych przykurzonych parkach, i dalej za odległą linię miejskich murów, na blade równiny i niebieskawe jak dym wzgórza, drżące w mgiełce ża-ru pod bezchmurnym niebem.

Nie odrywając oczu od pejzażu, nagle cisnął kieliszek przez ramię do chłodnej sali. Szkło znikło w cieniach i rozbiło się z brzękiem.  - Ty draniu - odezwał się po pewnej chwili ktoś głosem stłumionym i niewyraźnym. - Myślałem, że to ciężka artyleria. Omal się nie zesra-łem. Chcesz, żeby wszystko to pokryło się gównem?... Do diabła, też pogryzłem szkło... mmm... krwawię. - Milczenie. - Słyszysz mnie? - Przytłumiony, niewyraźny głos przybrał nieco na sile. - Krwawię...  Chcesz zobaczyć na podłodze gówno i rasową krew? - Dało się słyszeć drapanie, dzwonienie, po czym zapadła cisza. A potem: - Ty draniu.  Młody mężczyzna na balkonie odwrócił się od panoramy miasta i wszedł do sali krokiem tylko nieco niepewnym. W chłodnym wnętrzu rozbrzmiewały pogłosy. Tysiącletnią mozaikę na podłodze pokryto w nowszych czasach przezroczystą warstwą, chroniącą drobne cera-miczne detale przed uszkodzeniem. Pośrodku stał masywny, bogato rzeźbiony stół bankietowy otoczony krzesłami. Pod ścianami pousta-wiano mniejsze stoły, krzesła, niskie komody i wysokie kredensy; wszystkie meble z tego samego ciemnego, ciężkiego drewna.  Niektóre ściany pokrywały wyblakłe, lecz nadal imponujące freski, przeważnie sceny bitewne; inne ściany, pomalowane na biało, obwie-szono olbrzymimi mandalami starej broni; setki włóczni i noży, mieczy i tarcz, dzid i buzdyganów, boi i strzał ułożonych w wielkie spirale skrzyżowanych ostrzy niczym nieprawdopodobnie symetryczny wy-buch szrapnela. Rdzewiejące strzelby celowały zarozumiale w siebie na-wzajem ponad przysłoniętymi kominkami.

Na ścianach wisiało parę wyblakłych obrazów i postrzępionych go-belinów, ale zmieściłoby się ich tam znacznie więcej. Przez wysokie trójkątne okna o kolorowych szybach padały kliny światła na mozaikę podłogi i na meble. Białe kamienne ściany zwieńczone były w górze czerwonymi filarami, podtrzymującymi potężne czarne drewniane bale, które schodziły się nad salą jak gigantyczny namiot z kanciastych pal-ców.

Młody mężczyzna kopnął antyczne krzesło, przywracając mu wła-ściwą pozycję.

- Co za rasowa krew? - rzekł.

Padł na krzesło, jedną dłoń oparł na olbrzymim stole, drugą przeje-chał po głowie, jakby przeczesywał długie gęste włosy, choć w rzeczy-wistości czaszkę miał wygoloną.

- Co? - Głos dochodził skądś spod wielkiego stołu.

- Czyżbyś miał jakieś arystokratyczne koneksje, ty stary pijaczyno?  - Mężczyzna przetarł oczy zaciśniętymi pięściami, potem otwartą dło-nią masował sobie twarz.

Nastąpiła dłuższa przerwa.

- Kiedyś ugryzła mnie księżniczka.

Młody mężczyzna spojrzał na belkowany sufit.

- To nie jest dostateczny dowód - parsknął.

Wstał i ponownie wyszedł na balkon. Wziął z balustrady lornetkę.  Cmoknął, zakołysał się, wrócił do okna, oparł się rękoma o framugę, by mieć stabilniejszy widok. Regulował przez chwilę ostrość. Pokręcił głową, odłożył lornetkę na kamienną poręcz, skrzyżował ramiona na piersi i oparłszy się o mur, patrzył na miasto.  Było spieczone; brązowe dachy i chropowate wykończenia ścian szczytowych jak skórka chleba; kurz jak mąka.  Nagle w jednej chwili rozedrgana panorama pod naporem wspo-mnień zszarzała, pociemniała. Mężczyzna przypomniał sobie inne twierdze (skazane na zagładę miasto namiotów na majdanie, w oknach trzęsą się szyby; młoda dziewczyna - teraz już martwa - skulona w fo-telu w wieży Pałacu Zimowego). Zadrżał mimo upału i przepędził wspomnienia.

-A ty?

Młody znowu spojrzał w głąb sali.

- Co takiego?

-Czy kiedykolwiek miałeś powiązania z... eee... lepszymi od ciebie i mnie?

Młody mężczyzna nagle spoważniał.

- Kiedyś... - zaczął, ale się zawahał. - Kiedyś znałem osobę, która była... niemal księżniczką. I przez pewien czas kawałek jej nosiłem w sobie.

- Mógłbyś powtórzyć? Nosiłeś...

- Kawałek jej nosiłem w sobie przez pewien czas.

Cisza. Potem uprzejmie:

- Czy to nie odwrotnie niż zazwyczaj?

Młody wzruszył ramionami.

- To był dość dziwny związek.

Znów spojrzał na miasto. Wypatrywał dymu, ludzi, zwierząt, pta-ków, jakiegokolwiek ruchomego obiektu, ale ten widok mógłby być namalowaną na kotarze dekoracją. Poruszało się tylko powietrze, w którym wszystko drżało. Przez chwilę się zastanawiał, jak można by wprawić w drżenie kotarę, by wywołać ten sam efekt.  - Widzisz coś? - dudnił głos spod stołu.

Młody nic nie odpowiedział, podrapał się tylko po torsie przez ko-szulę w rozpięciu marynarki; generalskiej marynarki, choć nie był gene-rałem.

Znów odszedł od okna i z niskiej konsoli przy ścianie wziął duży dzban. Wzniósł go ponad głowę i ostrożnie przekręcił szyjką do dołu, zamykając oczy i odwracając ku górze twarz. W dzbanie nie było wo-dy, nic się więc nie stało. Westchnął, kątem oka obejrzał namalowany na dzbanie żaglowiec i delikatnie odstawił dzban dokładnie tam, skąd go wziął.

Pokręcił głową i ruszył ku jednemu z dwóch olbrzymich kominków.  Podciągnął się na szeroki gzyms, skąd uważnie oglądał starożytną broń zawieszoną na ścianie: strzelbę o wielkim wylocie, zdobionej kolbie i otwartym mechanizmie spustowym. Usiłował zdjąć rusznicę z ka-miennego muru, lecz była solidnie przymocowana. Zrezygnował po chwili i zeskoczył na podłogę, zatoczywszy się nieco przy lądowaniu.  - Widziałeś coś? - powtórzył z nadzieją ktoś niewidoczny.  Młody przeszedł ostrożnie od kominka do rogu pokoju, ku długie-mu rzeźbionemu kredensowi. Na blacie i wokół mebla na podłodze sta-ła obfitość butelek, przeważnie pustych lub potłuczonych. Przejrzał je i znalazł jedną nienaruszoną. Usiadł ostrożnie na podłodze, stłukł szyj-kę o nogę krzesła i wypił połowę zawartości - reszta rozbryzgała się na jego ubraniu i na mozaice podłogi. Zakasłał, odpluł, postawił butelkę na ziemi i wstając, kopnął ją pod kredens.

Przeszedł w kąt komnaty, gdzie na kupie leżały ubrania i broń. Pod-niósł jeden pistolet, wyłuskał go z pasków, kabur i taśm z amunicją, obejrzał i rzucił z powrotem na stos. Odsunął na bok kilkaset małych pustych magazynków, by dogrzebać się do innego pistoletu, ale tego również nie wziął. Podniósł jeszcze dwa inne, sprawdził je, jeden prze-wiesił przez ramię, drugi ułożył na pokrytej kapą skrzyni. Nadal mysz-kował w stosie; aż w końcu miał na sobie trzy pistolety, a skrzynię przykrył częściami broni. Wrzucił graty ze skrzyni do mocnej, popla-mionej smarami torby i cisnął je na podłogę.

- Nie - powiedział.

Gdy to mówił, rozległo się głośne dudnienie z nie ustalonego źródła, pochodzące raczej z powietrza niż z ziemi. Ktoś spod stołu zamamrotał niewyraźnie.

Młody mężczyzna podszedł do okna i rozłożył broń na podłodze.

Przez chwilę wyglądał na zewnątrz.

- Słuchaj! - odezwał się ktoś spod stołu. - Pomóż mi wstać, dobrze?

Jestem pod stołem.

- Co robisz pod stołem, Cullis? - spytał mężczyzna. Przyklęknął, by przejrzeć broń. Naciskał wskaźniki, kręcił tarczami, zmieniał parame-try i patrzył w celowniki.

- No wiesz, to i owo...

Młody uśmiechnął się, podszedł do stołu i sięgnął pod blat. Wyciąg-nął zwalistego, czerwonego na twarzy mężczyznę w zbyt obszernej ma-rynarce marszałka. Pomógł mu się podnieść. Człowiek ten miał krótko ostrzyżone siwe włosy i tylko jedno prawdziwe oko. Stanął ostrożnie, strząsnął z siebie kilka odłamków szkła. Podziękował młodemu, ospale kiwając głową.

- Która to godzina? - zapytał.

- Co? Co tam mamroczesz, Cullis?

- Pytam o godzinę.

- Jest dzień.

- Aha - przytaknął Cullis ze zrozumieniem. - Tak właśnie myślałem.  Patrzył, jak młodzieniec wraca do okna, do stosu broni. Sam ode-pchnął się od stołu i w końcu dotarł do konsoli, na której stał wielki dzban na wodę z wymalowanym starym żaglowcem.  Lekko się kiwając, uniósł dzban, obrócił go nad głową, zamrugał, przetarł twarz dłonią i poprawił kołnierz marynarki.  - No, już lepiej - stwierdził.

- Jesteś pijany - rzekł młody, nie odwracając się od sterty broni.

Starszy zastanawiał się nad tym przez chwilę.  - Zabrzmiało to niemal jak przygana - odparł z godnością. Pokle-pał swe sztuczne oko i przez parę minut mrugał powieką. Odwrócił się z najwyższą ostrożnością w kierunku ściany. Patrzył na fresk przedsta-wiający bitwę morską. Z ogromną uwagą przyglądał się wielkiemu okrętowi i chyba nieco mocniej zacisnął szczęki.  Głowa mu odskoczyła - dało się słyszeć leciutkie kaszlnięcie i wycie, zakończone maleńką eksplozją. Trzy metry od namalowanego na ścia-nie okrętu rozprysła się w pył stojąca na podłodze waza.  Postawny siwy mężczyzna potrząsnął smutno głową i znów pokle-pał się po sztucznym oku.

- Rzeczywiście - stwierdził. - Jestem pijany.  Młody wstał, trzymając wybrane uprzednio pistolety, i odwrócił się ku starszemu.

- Gdybyś miał dwoje oczu, widziałbyś podwójnie. Masz, łap.  Powiedziawszy to, rzucił mu pistolet. Cullis wyciągnął rękę, by po-chwycić broń, dokładnie w chwili gdy uderzyła w ścianę z tyłu za nim i z łoskotem upadła na podłogę.

- Wolę wrócić pod stół - stwierdził, mrugając.  Młody podszedł do ściany, podniósł pistolet, sprawdził go i wręczył Cullisowi, układając mu odpowiednio ramiona. Potem poprowadził go ku stosowi ubrań i broni.

Cullis był wyższy od młodszego mężczyzny. Zdrowym okiem i sztucznym - które w rzeczywistości było lekkim mikropistoletem - patrzył na towarzysza, gdy ten wyciągał ze stosu pasy z amunicją i owi-jał je wokół jego ramion. Młody skrzywił się, widząc spojrzenie Cullisa.  Odwrócił mu dłonią twarz, z kieszeni na piersiach marynarki wyciągnął coś, co przypominało - i w istocie było - opancerzoną opaską na oko.  Starannie dopasował ją na krótko strzyżonej siwej głowie.

- Boże! - achnął Cullis. - Oślepłem.

Młody wyciągnął rękę i poprawił opaskę.

- Przepraszam. Założyłem nie na to oko.

-Tak lepiej. - Starszy mężczyzna wyprostował się i głęboko za-czerpnął powietrza. - Gdzie są te sukinsyny? - Nadal bełkotał. Słysząc go, miało się ochotę odchrząknąć.

-Nie widzę ich. Prawdopodobnie nadal są na zewnątrz. Dzięki wczorajszej ulewie kurz się nie podnosi. - Młody zawiesił Cullisowi na ramieniu jeszcze jeden pistolet.

- Sukinsyny.

- Zgoda - potwierdził młody. Kilka pudełek amunicji umieścił w ra-mionach Cullisa, obok broni.

- Plugawe sukinsyny.

- Racja, Cullis.

-Te... no wiesz, przydałby mi się drink. - Cullis zatoczył się. Spoj-rzał na broń w swych objęciach, najwyraźniej usiłując zgadnąć, skąd się tu wzięła.

Młodzieniec obrócił się, chcąc zabrać ze stosu dodatkowe uzbroje-nie, ale zmienił zdanie, gdy usłyszał za sobą silny łomot i szczęk.  - Cholera - wymamrotał Cullis z podłogi.

Młody podszedł do kredensu, wziął kilka pełnych butelek i wrócił do chrapiącego Cullisa. Zdjął z niego pistolety, pudełka i pasy z amuni-cją oraz połamane szczątki wytwornego ciemnego krzesła, odpiął parę guzików zbyt obszernej marszałkowskiej marynarki i wetknął pod nią butelki.

Cullis otworzył oko. Patrzył przez chwilę na młodego.

- Jak mówiłeś, co to za porę teraz mamy?

- Według mnie, pora iść. - Młody zapiął Cullisowi marynarkę.  - Nooo. Nieźle. Ty wiesz najlepiej, Zakalwe. - Cullis znów zamknął oko.

Młody mężczyzna, którego Cullis nazwał Zakalwe, szybko prze-szedł na drugi koniec olbrzymiego stołu, gdzie leżał dość czysty koc.  Na nim spoczywał imponujący karabin. Młodzieniec podniósł broń i powrócił do zwalistej, mało imponującej postaci chrapiącej na podło-dze. Podniósł śpiącego za kołnierz i ciągnął do drzwi w końcu sali. Za-trzymał się, wziął poplamioną torbę z wybraną wcześniej bronią i prze-wiesił sobie przez ramię.

W połowie drogi do drzwi Cullis przebudził się i spojrzał na młode-go zdrowym okiem. Patrzył mętnie, oko miał wywrócone.  -Hej!

- Co takiego? - mruknął tamten, wlokąc go jeszcze parę metrów.

Cullis rozejrzał się po spokojnej, przesuwającej się przed nim sali.

- Nadal uważasz, że to zbombardują?

- Nooo.

Siwowłosy potrząsnął głową.

- Nie - powiedział. Głęboko zaczerpnął powietrza. - Nie - powtó-rzył, kręcąc głową. - Nigdy.

- Są już zwiastuny - rzekł cicho młody, rozglądając się wokół.  Cały czas panowała jednak cisza. Młody dotarł do drzwi i otworzył je kopniakiem. Schody prowadzące z sali na dziedziniec były z jasno-zielonego marmuru, o brzegach wykończonych agatem. Butelki po-brzękiwały, pistolety stukały, obcasy ciągniętego ze stopnia na stopień zwalistego mężczyzny głucho uderzały i szurały.

Za każdym krokiem Cullis chrząkał i raz nawet wymamrotał:

- Nie tak cholernie mocno, kobieto.

Młody mężczyzna przystanął wtedy i spojrzał na starszego, który chrapał i ślinił się w kącikach ust. Pokręcił głową i szedł dalej.  Na trzecim półpiętrze zatrzymał się, by pociągnąć łyk. Dał Culliso-wi pospać. Czuł się wzmocniony, mógł dalej schodzić. Oblizując wargi, chwytał właśnie Cullisa za kołnierz, gdy usłyszał nadciągający, coraz głośniejszy gwizd. Rzucił się na podłogę, powlókł towarzysza ku sobie.  Eksplozja nastąpiła tak blisko, że wyleciały szyby z wysokich okien.  Odłupany tynk spadał w klinach słonecznego światła i z wdziękiem osiadał na schodach.

-Cullis? - Młody mężczyzna schwycił drugiego za kołnierz i po-wlókł po schodach. - Cullis! - wrzeszczał. Poślizgiem przemknął na półpiętrze, omal nie upadł. - Cullis, ty zaspany kutasie. Obudź się!  Powietrze rozdarło kolejne wycie; cały pałac zadrżał od detonacji, okno wyleciało; tynk i szkło spadały w dół klatki schodowej. Na ugię-tych nogach, cały czas ciągnąc Cullisa, młodzian zataczał się na stop-niach.

-Cullis!!! - Pędził obok pustych nisz i wyszukanych sielankowych fresków. - Ty pieprzona stetryczała dupo, obudź się!!!  Poślizgiem przebył następny podest, butelki brzęknęły wściekle, du-ży pistolet odłupał kawałek ozdobnego panelu. Znowu rozległ się nara-stający gwizd. Młody mężczyzna dał nura, schody skoczyły mu w twarz, w górze pękło szkło. Wszystko zakrył wirujący biały pył. Mło-dzian wstał, zatoczył się i zobaczył, że Cullis siedzi wyprostowany, otrzepując z torsu kawałki tynku i przecierając zdrowe oko. Gdzieś da-lej zadudnił wybuch.

Cullis wyglądał nieszczęśliwie. Jedną ręką odganiał pył.

- To nie mgła, a tamto to nie był piorun, prawda?

- Prawda! - krzyknął młody, już zbiegając ze schodów.

Jego kompan odkaszlnął i zataczając się, podążył za nim.  Na podwórcu wybuchł pocisk. Młody człowiek wskoczył do pół-gąsienicówki i usiłował ją uruchomić. Pocisk zmiótł dach z królewskich apartamentów. Na dziedziniec poleciał grad dachówek i kafelków.  Roztrzaskiwały się o bruk w pyle pojedynczych eksplozji. Osłonił gło-wę ręką i zaczął szukać hełmu pod fotelem dla pasażera. Od maski sil-nika odbił się spory kawałek muru; wgniótł blachę i pozostawił po so-bie chmurę pyłu.

- Chooolllera! - Młody mężczyzna znalazł wreszcie hełm i wciskał go na głowę.

-Zakichane sukin...! - wrzasnął Cullis. Potknął się tuż przed pół-gąsienicówką i upadł w pył. Zaklął, podciągnął się na maskę pojazdu.  Dwa kolejne pociski orały pomieszczenia z lewej strony.

Chmury pyłu po bombardowaniu płynęły wokół ścian pałacu.  Światło słoneczne olbrzymim klinem przedzierało się przez chaos na dziedzińcu; cienie kontrastowały z jasnością.  - Naprawdę myślałem, że zaatakują budynek parlamentu - powie-dział Cullis łagodnie, spoglądając na płonący dalej pod murem wrak ciężarówki.

- Ale nie zaatakowali! - Młody mężczyzna wrzeszczał i walił w roz-rusznik.

- Miałeś rację. - Cullis westchnął. Patrzył zaintrygowany. - O co-śmy się zakładali?

- Wszystko jedno! - odwrzasnął młody. Kopnął coś pod tablicą rozdzielczą i silnik zaskoczył.

Cullis strząsał z włosów kawałki dachówki. Jego towarzysz zapinał na głowie hełm i podawał mu drugi. Wziął go z ulgą, zaczął wachlować nim twarz. Jakby dla dodania sobie odwagi poklepywał się po piersiach w okolicy serca.

Wyciągnął potem rękę i z niedowierzaniem spojrzał na swą dłoń po-krytą ciepłymi plamami czerwonej cieczy.

Silnik zamilkł. Cullis słyszał, jak jego towarzysz wywrzaskuje obelgi i wali w starter. Maszyna zakasłała i prychnęła w towarzystwie świstu pocisków, które wybuchały daleko, w tumanach kurzu.  Półgąsienicówka drgnęła. Cullis spojrzał na siedzenie fotela - było czerwone.

- Sanitariusz! - wrzasnął.

-Co?

- Sanitariusz! - wrzeszczał Cullis, przekrzykując kolejną eksplozję.  Wyciągnął przed siebie dłoń w czerwonych plamach. - Zakalwe! Trafili mnie! - Zdrowe oko miał rozszerzone z przerażenia, ręka mu drżała.  Młody mężczyzna spojrzał na niego z irytacją i odtrącił wyciągniętą dłoń.

- To wino, idioto! - Pochylił się szybko, zza pazuchy munduru Cul-lisa wyjął butelkę i rzucił mu na kolana.

Cullis spojrzał zdziwiony.

- O, nieźle - powiedział. Zerknął pod marynarkę i ostrożnie wydo-stał stamtąd kilka kawałków potłuczonego szkła. - Dziwiłem się, że na-gle zaczęła tak dobrze pasować.

Silnik nagle zaskoczył, zawył, jakby wściekły na drżący grunt i wi-rujący pył. Ponad murem dziedzińca przelatywały kawałki rozbitych rzeźb i brunatne fontanny ziemi, obryzgując wszystko dokoła.  Młodzian mocował się z dźwignią zmiany biegów. Obaj pasażero-wie omal nie wypadli, gdy półgąsienicówka gwałtownie ruszyła do przodu przez podwórzec, na pylistą drogę. Sekundę później duża część wielkiej sali zapadła się, trafiona kilkunastoma ciężkimi pociskami ar-tyleryjskimi. Runęła na dziedziniec, wypełniając go połupanym drew-nem, odłamkami muru i nowymi kłębami pyłu.

Cullis drapał się po głowie i mamrotał coś do hełmu, w który wła-śnie zwymiotował.

- Sukinsyny - powiedział.

- Masz rację, Cullis.

- Śmierdzące sukinsyny.

- Zgadza się.

Pojazd zakręcił za róg i z wyciem pomknął w pustynię.

CZEŚĆ PIERWSZA

dobry żołnierz

jeden

Szła przez halę turbin, otoczona zmiennym kręgiem znajomych, wielbicieli i zwierząt. Ona - ognisko tej mgławicy - zagadywała do go-ści, wydawała instrukcje obsłudze, podsuwała pomysły, obdarzała komplementami rozmaitych zabawiaczy. Muzyka wypełniała echem przestrzeń ponad starymi błyszczącymi maszynami, stojącymi w mil-czeniu w gwarzącym tłumie barwnie ubranych bywalców. Kobieta skłoniła się z wdziękiem i uśmiechnęła do przechodzącego admirała.  Obracała w dłoni delikatną roślinę, do nosa zbliżała czarny kwiat, wdychała jego intensywny zapach.

Dwa hralzse u jej stóp skoczyły, zaskomlały, przednimi łapami usi-łowały się oprzeć o jej gładką wizytową suknię. Świecące ryje uniosły do kwiatu. Pochyliła się, łagodnie uderzyła je rośliną po nosach. Przy-warły do ziemi, kichnęły, potrząsały łbami. Ludzie wokół wybuchnęli śmiechem. Stała pochylona, w wydętej sukni. Pogłaskała jedno ze zwie-rząt, potargała za duże uszy, potem uniosła głowę ku majordomusowi, który zbliżał się, z szacunkiem klucząc przez otaczający ją tłum.  - O co chodzi, Maikril?

- Fotograf z „System Times” - odparł cicho majordomus.  Podnosiła się z wolna, a on się prostował, aż patrzył na nią w górę, z podbródkiem na wysokości jej nagich ramion.  - Przyznaje się do porażki? - spytała z uśmiechem.

- Tak sądzę. Prosi o audiencję.

Zaśmiała się.

- Piękne sformułowanie. Ile dostaliśmy tym razem?  Majordomus przysunął się nieco bliżej i zerkał nerwowo na warczą-cego hralzsa.

- Trzydzieści dwie kamery filmowe, proszę pani. Pozostała jeszcze ponad setka.

Konspiracyjnie zbliżyła usta do jego ucha.

- Nie licząc tych, które znaleźliśmy przy gościach - powiedziała.

- Właśnie, proszę pani.

- Spotkam się z... nim? Z nią?

- Z nim, pani.

-Więc z nim. Później. Powiedz mu, że za dziesięć minut; przypo-mnij mi o tym za dwadzieścia. W zachodnim atrium. - Spojrzała na swą platynową bransoletkę. Rozpoznawszy jej tęczówkę, malutki, uda-jący szmaragd projektor szybko podsunął jej holograficzny plan starej elektrowni, wyświetlając go w dwóch stożkach światła wycelowanych bezpośrednio do jej oczu.

- Oczywiście, pani - odparł Maikril.

Dotknęła jego ramienia.

- Udamy się do arboretum, dobrze? - szepnęła.  Majordomus ledwie dostrzegalnie poruszył głową na znak, że usły-szał. Kobieta z wyrazem żalu na twarzy odwróciła się do otaczających ją osób, złożyła dłonie jakby błagalnie.

- Przepraszam, muszę na chwilę wyjść.

Z uśmiechem przechyliła głowę na bok.

- Cześć. Cześć wszystkim. Jak się macie? - Szli szybko wśród gości, mijając szare tęcze narkotoków i pluskające winne fontanny. Prowadzi-ła, długonoga, szeleszcząc spódnicami, a majordomus usiłował dotrzy-mać jej kroku. Machała osobom, które ją pozdrawiały: ministrom w rządzie i ich odpowiednikom z gabinetu cieni, cudzoziemskim dygni-tarzom i attache, dziennikarzom z mediów rozmaitej maści, rewolucjo-nistom i oficerom floty, kapitanom przemysłu i handlu oraz ich ekstra-wagancko bogatym akcjonariuszom. Hralzse od niechcenia kłapały zę-bami przy nogach mąjordomusa, pazury ślizgały im się niezgrabnie na wypolerowanej podłodze z miki; podskakiwały, gdy napotykały kosz-towny dywan, których rozrzucono tu wiele.

Przystanęła na schodach arboretum, zasłoniętego prądnicą od stro-ny głównej sali. Podziękowała majordomusowi, odegnała hralzse, po-prawiła swą doskonałą fryzurę, wygładziła nienagannie gładką suknię i sprawdziła, czy biały kamień tkwi pośrodku czarnej kolii. Był po-środku. Zaczęta schodzić po stopniach ku wysokim drzwiom arbore-tum.

Na szczycie schodów jeden z hralzsów zawył, podskakując na przednich łapach. Oczy miał wilgotne.

Obejrzała się poirytowana.

- Skoczek, spokój, poszedł! Cofnij się!

Zwierzę spuściło głowę i odeszło sapiąc.

Cicho zamknęła za sobą podwójne drzwi i napawała się kojącą przestrzenią pysznej zieleni.

Na zewnątrz, ponad kryształową krzywizną wyniosłej półkopuły, panowała czarna noc. W arboretum z wysokich masztów ostro świeciły małe lampy, w gęstwie strzępiły się cienie. Ciepłe powietrze pachniało ziemią i sokami roślin. Kobieta głęboko westchnęła i ruszyła ku prze-ciwległemu krańcowi pomieszczenia.

- Cześć.

Mężczyzna odwrócił się szybko i zobaczył, że stoi za nim, oparta o maszt. Skrzyżowała ręce, uśmiechała się lekko oczyma i ustami.  Włosy miała granatowe, takie jak oczy; skórę smagłą. Wyglądała szczupłej niż w wiadomościach, gdzie mimo swego wzrostu wydawała się nieco mocniej zbudowana. On był wysoki, bardzo smukły i niemod-nie blady. Większość ludzi uznałaby, że jego oczy rozstawione są zbyt wąsko.

W subtelnych palcach trzymał liść w delikatne wzorki, ale zaraz go wypuścił, uśmiechając się niewyraźnie. Przed chwilą przyglądał się jed-nemu z krzewów obsypanemu ekstrawaganckimi kwiatami. Teraz od-szedł od krzaka z zawstydzoną miną. Tarł dłonie.  - Przepraszam... - zrobił nerwowy gest.

- W porządku - odrzekła. Uścisnęli sobie dłonie. - Jesteś Relstoch Sussepin, prawda?

-Aha... tak - odparł zdziwiony. Uświadomił sobie, że ciągle przy-trzymuje rękę kobiety, i zrobił jeszcze bardziej zażenowaną minę. Pu-ścił jej rękę.

- Diziet Sma. - Pochyliła nieco głowę, bardzo powoli. Zakołysały się sięgające do ramion włosy. Cały czas patrzyła na niego.  - Tak, oczywiście wiem. Eee... miło mi cię poznać.

- Nawzajem. - Skinęła głową. - Słyszałam twoje dzieła.  - Ooo! - Chłopięco zadowolony, złożył ręce bezwiednym gestem. - Och, to bardzo...

- Nie powiedziałam, że mi się podobały - rzekła. Uśmiech błąkał się teraz tylko w jednym kąciku jej ust.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin