Anderman Janusz - Tymczasem.docx

(53 KB) Pobierz
Anderman Janusz

 

             

              Aby rozpocząć lekturę,

              kliknij na taki przycisk ,

              który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

              Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

              LITERATURA.NET.PL

              kliknij na logo poniżej.

              Janusz Anderman

              Tymczasem

              2

              Tower Press 2000

              Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

              3

              Masa upadłościowa

              To było wysypisko książek, zwiezionych tu, do papierni, ze zbankrutowanej hurtowni; masa upadłościowa, kolosalna jak wygasły wulkan; u stóp zbocza pracował taśmociąg, a oczadziały z zimna robotnik kłuł widłami tomy i jeśli nabił któryś, zgrabiałymi palcami zrywał go ze szpikulca i ciskał na mlaskającą taśmę... A dalej, w zacisznej niszy, wygrzebanej w zboczu literatury, kuliło się dwóch strażników przemysłowych, grzejąc plecy o mierzwę książek. Młody pocierał sczerniały od mrozu nos i nie odmykając oczu marzył z nadzieją; coś

              mnie nos swędzi, pa plutonowy, cóś pił chyba będę, czy jak, kurka fa...

              − Nosa, kochany, nie oszukasz − powiedział plutonowy i rytualnie uniósł klapę raportówki, spod której zalśniła złota plomba kapsla, ale młody struchlał nagle i wyciągnął rękę, by powstrzymać plutonowego i łapczywie słuchał, a potem wychynął z niszy i przełożył

              automat na pierś; ktoś się przedarł na teren, pa plutonowy... kurka fa... Plutonowy wolno urósł z kucek i wysunął ostrożnie głowę i zadarł ją wysoko, jakby chciał spojrzeć w niebo, bo widok zasłaniał mu daszek czapki. A u podnóża góry przycupnęła staruszka i wyglądała, jakby ją przygiął do ziemi ziąb, ale ona drobnymi ruchami wybierała książki i układała je delikatnie w staromodnym wózku dziecinnym, wyrobionym z dykty na kształt tulipana.

              − Robim wkrocz, pa plutonowy − szepnął podniecony strażnik. − Przestawić maszynę

              na ogień ciągły? − zapytał jeszcze i ścisnął kolbę automatu. − Kradnie, kurka fa, mienie...

              − Czekaj, czekaj... − powiedział cicho plutonowy − czekaj... Ja to ją znam... Ona tu mieszka niedaleko. Ona .nauczycielką była kiedyś. I mnie też uczyła swego czasu...

              − Ale mienie rozbiera, pa plutonowy...

              − Czekaj... Ona nauczycielką była, jeszcze od przedwojny... − powiedział plutonowy i umilkł. A potem dodał od rzeczy: − Przed wojną to była kolej... Pociągi można było regulować...

              − Ale, pa plutonowy... − dygotał z emocji młody strażnik przemysłowy, bezwiednie pocierając nos.

              − Wisz co − odpowiedział plutonowy − wisz ty co, a niech se weźmie; nam nie ubędzie... Ja to słabość do niej mam... że mnie wykierowała na ludzi... Chociaż ona taka zawsze zamknięta sama w sobie była. I taka odpychająca od samej siebie. Ale człowieka ze mnie zrobiła i człowiek nie idzie przez to życie na tak zwany przysłowiowy oślep... I podniósł klapę raportówki, pod którą łyskało magiczne oczko kapsla; co będzie Polak Polakowi Niemcem... A staruszka pchała teraz z mozołem rozkolebany wózek; jej kruche plecki oblekał brązowy płaszcz, obsypany gruzełkami i zgrubieniami, jakby był skrojony z kosztownej cze4

              suczy... a ona patrzyła chciwie na barwne okładki i zatrzymała się na chwilę, by złowić

              oddech i jeszcze okryła te książki strzępem kocyka...

              A gdy strażnicy przemysłowi zdawali już broń na wartowni, ona siedziała na taborecie, oparta ramieniem o wózek i sięgała po książki i gładziła grzbiety, jakby chciała ożywić

              zamierzchłe lata, a potem wsuwała te książki w czeluść zakrzepłego pieca i niecierpliwie dotykała kafli, po których znów zaczynały się osypywać płatki ciepła... 5

              Przejaśnienie

              I wtedy wir powietrza wessał sute mgły i wyłonił się padół; bezkresne wyrobisko, wyrwa w ziemi aż po horyzont... Zdradliwe urwiska żwirowni, żłobione przez człowieka, przez deszcze, przez uporczywe wichry i klęski.

              Skarpy i wydmy suną mozolnie we wszystkie strony i zostawiają po sobie porzucone niegdyś lub zapomniane przedmioty. Wśród kamyków łyśnie czasem zawilgły kieł mamuta, kamienny toporek, kula do średniowiecznej katapulty, przestrzelony niemiecki hełm, flaszka, cudem zachowany strzęp zetlałego sztandaru z tropem złotych liter: Powiatowy Zarząd Ligi Kobiet imieniem Janka Krasickiego...

              I jeszcze poniechany spychacz, wchłaniany przez żarłoczne żwiry i garść wyblakłych faktur i zdezelowane liczydła z działu rachuby... pieczęć podłużna... Tu istniała kiedyś fabryka domów; pierwsi przybysze najpierw dla siebie ulepili ze żwiru i cementu wątłe ściany i stropy i ustawili blok i pospiesznie zasiedlili pomieszczenia, a potem nie pozostało im już nic innego jak trwać...

              I ten blok też się teraz ukazał na mgnienie, wymarły, z czarnymi kwadratami po złuszczonym styropianie, oddany na pastwę chłodów i wyglądał tak, jakby zeń ludzie już odeszli, ale nie, bo na klepisku przed blokiem cedził drobne kroczki mężczyzna, dziwnie przegięty do tyłu, jakby go swojego czasu przetrąciła pokrywa kotła, a w bok żgała go kułakiem żona i popędzała ze złością; spaceruj, spaceruj... niech cały blok widzi, że spacerujesz... spaceruj...

              − Yyyyyyyył − odpowiedział z wysiłkiem mężczyzna; pełnymi zdaniami mów, tumanie jakiś, żachnęła się kobieta i rozkaszlała się donośnie, jakby chciała odwrócić od siebie uwagę.

              Ale w oknach nie pojawił się nikt; tylko szyby igrały barwami; padały na nie blaski ekranów. Bezrobotni z fabryki domów sycili się w ciszy licznymi programami telewizji kablowej.

              I gdy mężczyzna z drugą grupą inwalidzką otworzył sąsiadowi, który też miał drugą

              grupę inwalidzką, to usłyszał od drzwi: dziś moja kolej na przerzucanie, dej pylota; od dawna każdego dnia przełączali na przemian kanały i wpatrywali się w obrazki i nie włączali głosu, by nie rozpraszały ich nieswojo brzmiące słowa. W izbie był piec, metalowe łóżko, przysadzista szafka z wypalonym napisem Mlinchen 1919, emaliowany garnek i nocna lampka: żarówka wkręcona w rozwartą paszczę szczupaka i raz jeden z nich z drugą grupą inwalidzką powiedział: Chrystus mnie się ukazał; to ja na kolana i buch, modlę się, nie? I co nagle widzę? Że ja się modlę w różnych obcych językach. A w ogóle to one są obce.

              No nie znam ich. I od tej pory tak się zawsze modlę. Tylko się muszę cholernie napiąć. A potem to już samo leci...

              6

              − Ja zaprzestałem uczęszczać − odpowiedział drugi z drugą grupą inwalidzką. − Jak mnie Rumuny dwukrotnie pogryzły...

              − Jak Rumuny?

              − No na mszy. Te małe Rumuny. Jak im nic nie dać, to po nogach kąsają... Do krwi... Zmuszony byłem zaprzestać... Co to, ja nogi na loterii wygrałem?! Nogi ma się jedne dane! − rozwścieczył się nagle, ale targnął głową i uspokoił się momentalnie. Więc oglądali w ciszy i jeden z drugą grupą inwalidzką trafił kciukiem na jakiś polski program; redaktor rozmawiał z nowojorskim policjantem i po ruchach warg można było odczytać pytanie redaktora; czy pan się wstydzi, że pan jest Polakiem... i zaraz pojawił się

              inny program, tancerki, baletnice, powiedział ten z drugą grupą inwalidzką, ale ładnie...

              − Ładnie to jest w sklepie monopolowym − odpowiedział z rozpaczą drugi. − A jak ta z kadrów? − przypomniał sobie i wskazał brodą na ścianę. Pierwszy z nich, z drugą grupą inwalidzką, dźwignął się z łóżka, wziął emaliowany garnek, przystawił go dnem do ściany i przycisnął ucho do tego garnka i zrobił to z taką

              siłą, jakby chciał wepchnąć głowę do środka; ona jemu mówi, nasłuchiwał i wwiercał głowę w garnek; jemu mówi, że on jest jej drugim chłopem w życiu... i że jeszcze żaden chłop jej tak nie dogodził... i machnął ręką i odstawił garnek, zniechęcony; rant garnka odcisnął

              mu z boku głowy różowe kółko, aureolę na bakier...

              − Spaceruj, spaceruj! − popędzała mężczyznę żona − niech cały blok widzi...

              − Yyyyyyyył − odpowiedział i żyłki deszczu wiły mu się na skroniach, a z klatki schodowej wyszedł inny mężczyzna; usta miał jak piwonia i zatrzymał się i ze zdumieniem oglądał na dłoni wybite zęby, a potem usiłował je na powrót umieścić na swoim miejscu, aż wreszcie zamachnął się tymi zębami na kota, który wyczołgał się cichcem spod nieczynnego samochodu syrena bosto i wtedy wypadł skądś nieduży pies ze szczecią zlepioną

              na zapadłych bokach i rzucił się na tego kota, który nawet się nie bronił i tylko zawył i rozpłaszczył się w błocie, a pies kopulował zaciekle z psią przebiegłością i ten mężczyzna otworzył próżne usta ze zdumienia, a garść zębów wsunął bezwiednie do tylnej kieszeni spodni; kot znowu zawył, ale nie uciekał i w oknach zaczęli pojawiać się ludzie i gdy zrozumieli, co się dzieje na dole, wracało w nich życie i wybuchali śmiechem, a na ich twarzach pojawiała się błoga sytość i w jednym z okien pokazali się ci dwaj z drugą grupą inwalidzką i śmiali się bezgłośnie za szybą i tak trwali, odwróceni plecami do telewizji kablowej, a na wargach pękały im pęcherzyki piany... A ta kobieta z mężem patrzyła oniemiała na psa sczepionego z kotem i nie mogła wydobyć słowa, więc tylko walnęła męża w żebra, aż zadudniło, a on nagle odezwał się pełnym zdaniem i z brwi skapnęła mu perłowa kropla deszczu; tak, tak... jak przyjdzie ochota, to nawet mysz kota wy chrobota... i wtedy znad wyrobiska powróciły mgły i świat znów stał się nierealny...

              7

              Tłoka

              Powietrze aż spotniało; zawiesisty pył mżawki jest gęsty i zbity w kołtun i wikłają się

              weń słowa pieśni, snutej przez rozkolebaną orkiestrę uliczną z podzwaniającą bandżolką; Jezu, ty mnie czujesz, ty mnie dobrze znasz, ty z radością patrzysz w mojej duszy twarz, bo ty kochasz mnie nie raz; czad gorzałki spowija głowy muzyków jak ciasny turban. Udręczony człowiek ugina się do okienka kiosku i przekrzywia głowę jak ostrożny ptaszek; jest ta parfuma? i z nadzieją przekrzywia głowę na odwrót.

              − Jaka parfuma? − ocyka się kioskowy.

              − No, ta...

              Wabi sprzedawcę tak zachęcająco, że ten unosi się z zydla i pochyla się jak do lubieżnego pocałunku; tamten chucha do niego i w napięciu unosi brwi, a kioskowy opada na swoje miejsce i przymyka oczy jak wyrafinowany kiper.

              − Ta wyszła parfuma.

              − A jaka jest? Bo, o matko!

              − Ta! − dopuszcza do siebie klienta ichucha w odpowiedzi ulotną jak welon mgiełką.

              − Ta za droga... − mówi bez wahania zrozpaczony mężczyzna i odwraca się i przygięty oddala się wolno nie wiedzieć dokąd i okazuje się, że on się nie skłaniał przed kioskowym, tylko już na zawsze zastygł w tej pokornej pozie raba.

              − Droga, droga! − zanosi się oburzeniem kioskowy. − Co to za naród wredny jakiś! − i aż drży z nagłego napięcia i gwałtownymi wymachami rąk wyrównuje stosy pstrych gazet pornograficznych i opornie dochodzi do siebie.

              − Droga... Ale jak w beret kopie za to! A na krawężniku siedzi hojnie odziany mężczyzna i rzewnie płacze; czasem szloch nagły jak przypływ szalonej energii miota jego ciałem; mężczyzna kułakiem gasi łzy na policzkach; palce drugiej ręki zaciskają się kurczowo na kowadle telefonu komórkowego.

              Jeszcze przed chwilą otaczali go badawczo ludzie z przyjaznej tłoki i stał nad nim zafrasowany policjant i bezwiednie bawił się kłębkiem konopnego sznurka; jakby się może taki wpizgnął w jaką dziurę, snuł mozolnie swoją wizję, to może by się i zapadł. To on może by się spalił. To byśmy może po pozostałym uzębieniu poznali. A tak? Nie dojdzie jego, nie rozbierze; policjant był dopiero co przeniesiony do stolicy i zupełnie nie miał rozeznania. Więc tylko machnął ręką, czubkiem pałki przesunął czapkę z przodu głowy na tył głowy i poszedł, gdzie go oczy poniosły.

              − Jezu, Jezu... − jęczy siedzący na krawężniku mężczyzna i kolanami zaciska uszy, jakby nie chciał siebie słyszeć. − Jezu, zabijcie mnie... dobijcie... ja przepraszam... że żyję... to się więcej nie powtórzy...

              8

              − Jak trwoga, to i do Boga − obruszyła się kobieta i zaraz pochyliła głowę, wraziła do ucha wskazujący palec i zaczęła nim poruszać z taką szybkością, że stał się niewidzialny.

              − No jakże, pani Zofio, trwoga trwogą, Bóg Bogiem, ale ja też objawienie pozawczoraj miałam. Matka Boża mnie się pokazała. W płaszczu. No? − zaszeptała sąsiadka i rozglądała się podejrzliwie na boki, a potem z całej siły zaciągnęła węzeł chustki pod brodą i pociągnęła nosem.

              − Aaaaaaatam − odpowiedziała kobieta z niewidzialnym palcem w uchu. − Ja lepiej miałam. Mnie się Matka Boża pokazała i do tego szatan jeszcze na dokładkę! Ale taki wielgi, szataniasty, a czarny?! Matka Boża jak nie tupnie nogą, a ja patrzę, a jego nie ma!

              Ja lepiej miałam, ale się przynajmniej nie chwalę...

              − Jak to się popularnie mówi, mnie się teściu okazał jak konał! − krzyknął przeraźliwie mężczyzna; na uszach miał słuchawki w kształcie fioletowych pomponów i co jakiś czas mimowolnie wycinał do taktu hołubca; wydawało mu się, że mówi normalnym głosem, ale przekrzykiwał muzykę i przerażone kobiety aż przysiadły i odsunęły się z respektem, a mężczyzna ruszył teraz posuwiście jak w polonezie w stronę płaczącego na krawężniku, chwycił go za ożydle na piersiach i potrząsnął ze współczuciem; panie, krzyczał strasznie i wyciągał rękę w stronę Pałacu Kultury, tam pan idź na otarcie łez! Tam wieloryba pokazują za pieniądze! To jest duża atrakcja! Kolos, jak ja to zabawnie mówię! Tylko, że on trochę zaśmierdnięty i okropnie od niego cuguje! Aż miło! − wyciągnął nagle szyję w stronę wystawy sklepowej i odbiegł lekko na czubkach palców, jakby słuchał teraz Czajkowskiego, a siedzący na krawężniku podniósł tylko w górę wypłakane oczy i otworzył

              usta i zablekotał coś do świata, a twarz pokłuły mu nagle ruchliwe dziobki deszczu. I nic się nie zmieniło, aż ludzie z tłoki zaczęli się niecierpliwić.

              − Co to jest, w dzisiejszych czasach to się czasu nie wygrywa na loterii. By zrobił co z sobą czy jak. Ile będziemy tak stać!

              − Jakby honor Polaka miał, to i samobójstwo by sobie odebrał. A tak? Na pusto się stoi...

              − Lepiej by w tej danej sytuacji brytysza zrobił. I narodu nie zatrzymywał. Jemu i tak już nic nie pomoże. Nic.

              − Jakiego brytysza?

              − Jak jakiego? Normalnego. Po angielsku wyjść i odejść. Te klasę mieć, żeby się nikt nie skapnął, jak się odchodzi. Kto ma dziś czas na takie zgęstki?

              − Od razu mogę odpowiedzieć. Nikt.

              − No mówię!

              − To ja powiedziałem!

              − Ale ja pierwszy ująłem!

              − I tu bym przypolemizował!

              − A idź! Bo jak dam parę kujawiaków w dupę! To nie wiem!

              Teraz mężczyzna na krawężniku siedział sam i można by pomyśleć, że deszcz ukołysał

              go do snu, ale nie, bo on nagle zaczął tłuc pięścią o kant krawężnika, aż na kostkach palców zaiskrzyły się rubiny; zaraz zmyły je krople wody. A znużeni jego nieszczęściem ludzie stali teraz przed wystawą sklepową i kulili się w deszczu i ramiona im drgały, jakby je żgał chłód, lecz były to tylko krótkie spazmy śmiechu; za szybą łyskał ekran telewizora; wyświetlano kreskówkę dla dzieci; dorodny mężczyzna fruwał bez wysiłku w przestworzach, a potem bez wysiłku łamał kości swoim prześladowcom; oczy widzów zwracały się na moment ku sobie i szukały potwierdzenia i po policzkach płynęły krople, a może łzy, a potem oczy znów łowiły zawiłą akcję i jakaś ręka 9

              wyciągnęła się i dłoń przetarła mokrą szybę, a lica latającego człowieka odzyskały zdrowy rumieniec...

              Wtedy do telewizora zbliżył się subiekt i chciał przełączyć kanał, a na to ten mężczyzna ze słuchawkami w kształcie pomponów wrzasnął: nie regulować telewizorem!, a subiekt odskoczył od aparatu w panice, ale zaraz wrócił i z furią spojrzał w okno wystawowe na rozognione twarze i walnął pięścią w przycisk; na palcu miał sygnet; z finglem gościu, czysty blit, szepnął ktoś za szybą, a na ekranie ukazał się spiker; to alkoholik, ten spikier, powiedziała z przekonaniem kobieta, prawie nie patrząc.

              − Jaki to alkoholik! Gdzie? Przecież to trzeba trochę tej wrażliwości. Tej wyobraźni. Tego talentu. On? Alkoholik? W życiu i jeszcze długo nie!

              Mężczyzna na krawężniku kołysał się miarowo i jęczał monotonnie pieśń szalonego muezina; nikt nie chciał mu poświęcić nawet spojrzenia. Uderzył znienacka deszcz, a za plecami ludzi, wpatrzonych w ekran telewizora, pojawił

              się chłopczyk czy może karzeł z wymiętą twarzyczką i odezwał się niby od niechcenia; lepiej stąd spierdalajta ludzie, bo tu zaraz pod tą firmą będzie siwy dym... A ludzie oprzytomnieli nagle i tylko spojrzeli po sobie i naprawdę nie trzeba było im tego powtarzać. Mężczyzna siedzący na krawężniku nawet nie próbował się podnieść, choć został tu sam. Dźwignął tylko głowę i wyglądał, jakby moczył utrudzone stopy; rwący strumień

              szalał wokół jego goleni.

              Wtedy z deszczu wybiegło pędem dwóch ludzi, dźwigających mumię egipską; nie wiadomo, czy uciekali z łupem, czy tylko chcieli uchronić ją przed wodą, ale i tak wysuszona mumia chłonęła łapczywie deszczówkę i człowiek, podtrzymujący mumię za szeroką

              pierś, przeskoczył nad potokiem przy krawężniku i nawet nie zauważył, jak pod wpływem wstrząsu głowa mumii oderwała się od tułowia i jak pochłonęła ją woda; obaj zniknęli w ulewie.

              Głowa mumii popłynęła rynsztokiem, aż trafiła na łydki mężczyzny, siedzącego na krawężniku i zakręciła się wokół nich przymilnie, a on wolno otworzył oczy i ujrzał tę

              głowę i patrzył na nią oczyma, w których zabrakło łez. A potem po raz pierwszy wypuścił z ręki telefon komórkowy, ujął głowę w dłonie i położył ją sobie na kolanach.

              A jeszcze później pochylił się powolutku i oparł skroń na obandażowanym policzku głowy...

              I tak już trwał.

              10

              Jak gdyby

              Ponad zastygłą arką dworca, po szklistych strunach grudniowego deszczu, pełgają w niebo puste płomyki reklam i gasną w zaduchu chmury; na podjeździe tkwi biały polonez, zarejestrowany w Lubartowie, a w wyziębionym wnętrzu kierowca w zapamiętaniu wygrywa na harmonijce ustnej i nie widzi nawet pijanego człowieka, który mozolnie wypisuje palcem na karoserii zaklęcie: kocham Stefana − Stefan, a potem stawia kropkę i przez chwilę nogi niosą go po kolędzie, ale zaraz połyskliwe płyty chodnikowe pędzą mu na spotkanie i ten człowiek żali się teraz samemu sobie: niepotrzebnie się przewróciłem... zupełnie niepotrzebnie... i maca bezradnie za czapką, którą uniosły gdzieś wezbrane wody przepastnej jarugi, pośrodku której zatrzymał się właśnie upstrzony krzykliwymi napisami autobus miejski.

              Sapią dychawicznie drzwi, a szofer skłonił skroń ku zapoconej bocznej szybie i patrzy bez myśli w lusterko, które daje mu odwrócony mroczny obraz i słyszy głos kontrolera, pochylającego się nad jedynym pasażerem, który jak batog dzierży w dłoni wędzisko, a drugą ręką z trudem podtrzymuje rozwalonego na siedzeniu dwumetrowego suma. Wędkarz puszcza na moment wędzisko i zanim straci ono równowagę, zdąży wyjąć z kieszeni bilet, podać go kontrolerowi i uchwycić je na powrót.

              − Bagażowy!

              − Jaki bagażowy? − dziwi się stary wędkarz.

              − Opłata bagażowa!

              − Za co, panie, opłata bagażowa? Za sprzęt?

              − A ta bestia?

              − Ona ze mną...

              − No właśnie... Opłata bagażowa!

              − Panie! To nie bagaż! To rybka wigilijna! Z rybów jadę!

              − Rozmiary dopuszczalne przekracza!

              − Panie! Jakie rozmiary? Przecie to nie walizka! Bądźże pan chrześcijaninem.

              − Kultu niech nie miesza z bagażem, bo ja ochrzczony jestem, w przeciwieństwie! I przedmurz chrześcijaństwa o sobie popularnie powiedzieć mogę! A toto większe jak walizka − kontroler targa z furią martwy łeb suma. − Ma być trzydzieści a czterdzieści a sześćdziesiąt na wymiar − wydobywa taśmę mierniczą i, miotając stalowe błyski, operuje nią sprawnie jak florecista.

              − Znaczny przekrocz wymiaru bagażowego... I obraz na powierzchni lusterka rozpływa się, powieki szofera opadają, a po jego skroni wije się lodowaty nerw skroplonej pary. 11

              A w nabitej poczekalni dworca kobieta, okutana w mnogie męskie palta, leży na ławce tak spokojnie, jakby się syciła rozleniwionym słońcem; wydaje się nawet nie oddychać, a jednak zaczyna znienacka wierzgać nogami, spętana taką paniką, że w okamgnieniu przepędza i siedzących w sąsiedztwie podróżnych i demony i jednak się ocyka i rozwiera zagadkowe jak u Egipcjanki oczy.

              − Alem się przelękła − śmieje się z niedowierzaniem i z niekłamanym podziwem kręci głową. − Jak jeszcze nigdy się nie przelękłam... Szczęściem, że to tylko sen... chwalić Pana... Hala dworca jest tak zatłoczona, jakby pociągi nie kursowały już od dawna albo jakby ci ludzie osiedli na zawsze w kwaśnym półśnie na bezpiecznie dryfującej krze. I ta rozkolebana przeciągami choinka, sypiąca igłami i migami żarówek; pod jej rozłożystą kiecą leżą olbrzymie tekturowe pudła, obleczone barwnym papierem i Rumunka o mrocznej twarzy, po której ślizgają się równolegle dwie wąskie pręgi; ta Rumunka z dziewięciomiesięcznym barokowym brzuchem rozpakowuje teraz te pudła i to, że są puste, nie sprawia jej zawodu, bo ona tylko wlecze je w zaciszny kąt pod schodami, by sklecić z nich przytulną kolebę i schronić się w niej pod okryciem zdobycznej deki. W drugim kącie hali dworcowej rumuński chłopiec przesuwa dłonią po zabłoconych podeszwach uśpionego pielgrzyma, jakby sprawdzał, z jakich stron ten człowiek przybywa, ale on tylko zbiera brud, a potem usmotruchanymi palcami smaruje dla efektu policzki i leniwym krokiem artysty występuje na środek, ciągnąc za sobą akordeon, który wydaje rozdzierające dźwięki. Chłopiec dochodzi-do obrotowego podestu, na którym majestatycznie kręci się zapomniany tu małolitrażowy samochód, przysiada na tym podeście, zarzuca na ramiona szelki instrumentu i na wszystkie strony świata ogłasza żmudnie zasłyszaną od kogoś pieśń: nazi, front twoim hasłem, a swastyka godło twe, Adolf Hitler twoim ojcem, twoją bronią cyklon be!...

              Przenikliwy wizg zagłusza te słowa; to na prowizorycznym warsztacie majster i jego pomocnik demonstrują piły, które przecinają wszystko. Majster zamaszystymi ruchami doświadczonego stolarza piłuje wkręconą w imadło butelkę.

              − Każdą jedną flaszkie przetniesz! Od gorzałki flaszkie! Od mleka! Od lekarstwa! Od orynżady! Od soku! Od oleju!

              − Od oleju nie przetnie... Bo poślizg... − podaje ktoś w wątpliwość jego słowo.

              − Od oleju przetnie! Tylko piaskiem sypnąć! Od śmietany!

              − I piłę przetnie, panie Józefie − podpowiada usłużnie pomocnik. − Piłę.

              − Piłę ta piła przetnie! − podchwytuje majster, wykręca z imadła butelkę, na jej miejscu umieszcza brzeszczot i triumfalnie tnie. − Macie!

              − Ja ciiiiie... - dziwią się widzowie. − Piła piłę tnie, no nie, aż głowa mała... Tylko na co te wszystkie butelki ciąć? I te piły?... Co to da komu innemu?... Na skupie butelki w plasterkach nie wezmą... A majster zamiera na te słowa z otwartymi ustami i nie potrafi odpowiedzieć, więc odkłada ostrożnie piłę i zamyśla się, a widzowie cierpliwie czekają; z gniazda ciężarnej Rumunki dochodzi zduszony jęk, a może westchnienie lub klątwa. Majster podnosi głowę, jakby w górze szukał odpowiedzi, ale w górze tkwi tylko oślepłe oko zepsutego telewizora; pokryty bielmem ekran pulsuje miarowo i z pudła dochodzą

              odgłosy jakiegoś konkursu; panie Czesiu, proszę wylosować szczęśliwca..., a potem nagle pojawia się obraz i wiele oczu, które obserwowały martwy ekran, ożywia się; trwa pokaz polskiej mody, mechaniczna modelka w zielonej peruce i w niebieskich rękawiczkach, sięgających po ościste łokcie, dźwiga w objęciach pumę; jaki duży pies, mówi z podziwem zakonnica, a złocisty kolczyk w jej uchu podzw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin