ARCYDZIEŁA
najlepsze opowiadania science fiction stulecia
Isaac
ASIMOV
Arthur C.
CLARKE
William
GIBSON
Lisa
GOLDSTEIN
Ray
BRADBURY
Brian W.
ALDISS
Larry
NIVEN
Poul
ANDERSON
Terry
BISSON
George Alec
EFFINGER
Michael
SWANWICK
i inni
pod redakcją
Orsona Scotta CARDA
Prószyński i S-ka
GTW
Tytuł oryginału
MASTERPIECES
THE BEST SCIENCE FICTION OF THE TWENTIETH CENTURY
Copyright © 2001 by Orson Scott Card
and Tekno Books
„Wstęp” © 2001 by Orson Scott Card
Projekt okładki
Marek Ciesielczyk
Redakcja
Urszula Przasnek
Redakcja techniczna
Małgorzata Kozub
Korekta
Bronisława Dziedzic-Wesołowska
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7469-176-5
Wydawca
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65
WSTĘP
Wybór najlepszych opowiadań science fiction stulecia równa się wyborowi najlepszych opowiadań science fiction tysiąclecia. Albo nawet wszech czasów, bo historia science fiction tak naprawdę zaczyna się grubo po roku 1900, w chwili gdy Hugo Gernsback zaczął wydawać pierwsze pismo poświęcone „fikcji naukowej”, określonej jako „naukowe romanse wzorowane na dziełach H. G. Wellsa”.
H. G. Wells czy Juliusz Verne - i cała gromada autorów powieści przygodowych - pisali teksty, które z dzisiejszej perspektywy przynależą oczywiście do tradycji science fiction. Jednak oni sami nie uważali, że tworzą nowy rodzaj literacki. Pisząc opowieści o obcych gatunkach, nowych wynalazkach i zdumiewających reliktach z przeszłości, nie sądzili, że ustanawiają odrębną społeczność literacką.
Jednak publikacja „Amazing Stories” Gernsbacka zmieniła sytuację. Pojawiły się granice - na jakiś czas staną się one murami getta, co wszakże tylko przysłuży się gatunkowi - w których mieściły się wyłącznie historie pewnego rodzaju; w ten sposób dokonało się określenie, czym jest, a czym nie jest fantastyka naukowa. Poza tym w piśmie znajdował się dział listów od czytelników.
To właśnie oni stworzyli nową społeczność literacką. Entuzjaści nowego gatunku pisali do Gernsbacka i uważnie czytali listy innych. Potem pisali bezpośrednio do siebie, a po jakimś czasie zaczęli się spotykać i rozmawiać, pisać własne opowiadania i udostępniać je innym. Zaczęli spotykać się w klubach, a potem na konwentach gromadzących czytelników z odległych regionów - dziś konwenty World Science Fiction ściągają uczestników posługujących się najróżniejszymi językami (choć lingua franca - lub, jeśli wolicie, żargonem tego gatunku pozostaje angielski).
Kiedy czytelnicy stali się fanami, uczestnikami nieustającej publicznej wymiany zdań społeczności SF, a fani - pisarzami, zaczęli nadawać zupełnie nowe znaczenie terminom literackim, których uczono na amerykańskich uniwersytetach, gdzie powstawały i upadały kolejne teorie krytyczne, mające tylko jeden cel - udowodnienie, że modernizm to Wielka Sztuka. Oczywiście akademicy, propagujący Woolf, Lawrence’a, Joyce’a, Eliota, Pounda, Faulknera, Hemingwaya i ich literackich krewnych i znajomych, w ogóle nie dostrzegali tego, co się działo za murami getta science fiction. A kiedy wreszcie musieli to zauważyć - bo ich studenci nieustannie mówili o książkach w rodzaju „Diuny” czy „Obcego w obcym kraju” - odkryli, że te książki i pisemka w jarmarcznych okładkach całkowicie lekceważą ustalone przez nich Zasady Wielkiej Literatury. Oczywiście zamiast zrewidować nieadekwatne zasady, uznali po prostu - cóż łatwiejszego? - że literatura science fiction musi być zła.
Znacie to powiedzenie: dla człowieka z młotkiem wszystko wygląda jak gwóźdź. Sprawdza się czasami. W wypadku machiny literatury klasycznej, którą nazywam czule „li-fi”, lepiej brzmi wariant: dla człowieka, który ma tylko młotek, śruba to wybrakowany gwóźdź.
Tak więc co parę lat na łamach „Atlantic Monthly”, „Harper’s Magazine” albo „The New Yorkera” pojawia się elaborat szczegółowo dowodzący, dlaczego SF jest Złą Twórczością. Czegóż się zresztą spodziewać po starej arystokracji, jeśli nie obrony wież z kości słoniowej przed atakiem zbuntowanego motłochu?
W połowie lat czterdziestych zeszłego wieku literatura science fiction stanowiła najbardziej twórczy, innowacyjny i płodny ze wszystkich kierunek literacki. Rozrastała się i zmieniała, nieustannie dokonywała nowych odkryć i lekką ręką przejmowała wszystko, co mogło się jej przydać z innych kierunków literackich i dyscyplin - nie tylko nauk ścisłych, nie tylko literatury. Rewolucja za rewolucją, pokolenie za pokoleniem w obrębie SF postępowało zróżnicowanie; wrzenie było tu większe niż gdziekolwiek.
Ja sam zjawiłem się na tym przyjęciu stosunkowo późno. W roku moich urodzin (1951), fundamenty już okrzepły. John W. Campbell dał science fiction mocniejsze naukowe podstawy (choć tradycja opowiastek typu „zabili go i uciekł” bynajmniej nie zanikła), a Robert Heinlein nauczył nas, w jaki sposób stopniowo przedstawiać bohaterów - (to kluczowa umiejętność, którą każdy czytelnik i pisarz SF musi opanować, by brać udział w rozmowie). Heinlein, Asimov i Clarke stanowili już wtedy trójcę wybitnych pisarzy w swojej dziedzinie, Bradbury zaś, Anderson i Blish wkrótce mieli do nich dołączyć. Dorastałem, gdy science fiction była już stałym składnikiem powietrza, którym oddychałem.
I tak jest nadal - bo literaturę science fiction na ogół czyta się z zamiłowania (choć paru pisarzy znalazło się na szkolnych listach lektur obowiązkowych), a stare teksty wznawia się nie dlatego, że jakiś autorytet mianował je oficjalnie Wielkimi, ale dlatego że ludzie je czytają i radzą znajomym, żeby kupili „Fundację” Asimova, „Diunę” Herberta czy „Lewą rękę ciemności” Le Guin. Nadal przekazujemy sobie te książki z ręki do ręki. Nadal to czytelnik napędza rozwój tej literatury, w rezultacie czego jej kanon jest nieustannie dostępny.
Ale nie zamierzałem przedstawiać w tej książce historii science fiction. To nie jest cegła do przestudiowania. To skarbiec. Kolekcja klejnotów.
Nie jest to jednak skarbiec bez dna. Mamy swoje ograniczenia: wydawca wyznaje niedorzeczny pogląd, że nie zapłacilibyście siedemdziesięciu dolarów za książkę liczącą trzy tysiące stron. Nie możemy zamieścić wszystkich opowiadań, które powinny się tu znaleźć; nie możemy uwzględnić każdego pisarza, którego twórczość powinna być tu reprezentowana. A istnieją pisarze - Ray Bradbury, Harlan Ellison, George Alec Effinger, R. A. Lafferty - którzy wyspecjalizowali się w opowiadaniach. Jedno tylko Bradbury’ego, jedno Ellisona w zbiorze najlepszych opowiadań w historii science fiction?!
A co zrobić z Johnem Varleyem, którego najdoskonalsze „krótkie” teksty są tak długie, że gdyby zamieścić tu takie „Naciśnij enter” czy „Uporczywość widzenia”, trzeba by wyrzucić pięć innych? W tej sytuacji musiałem zrezygnować z moich najbardziej ukochanych pisarzy i opowiadań - „Flight” Petera Dickinsona na przykład, „Vestibular Man” Felixa Gottschalka czy moderańskie opowiadania Davida Buncha... Lista autorów, których tu nie uwzględniono, jest przerażająco długa: Bruce Sterling, Connie Willis, Nancy Kress, Lucius Shepherd, Lois McMaster Bujold, Norman Spinrad, Clifford Simak, Vonda Mclntyre, Octavia Butler, Dave Wolverton, by wymienić tylko tę garstkę.
Ale właśnie za to dostaję taką kasę - potrafię dokonywać trudnych wyborów. Rwąc włosy z głowy, dręcząc się po nocach - decyduję.
Oto mój wybór.
Są to opowiadania, które pokochałem od pierwszego czytania, a czytając je po raz kolejny i kolejny, coraz bardziej utwierdzałem się w miłości i podziwie. To opowiadania, które według mnie przemówią do rzeszy czytelników, nie do grupki wybrańców. Ich twórcy nie tylko odcisnęli swój ślad, wywarli wpływ na innych pisarzy, ale i zmienili życie swoich czytelników. Zrezygnowałem z tekstów, które miały podobne oddziaływanie jak opowiadania już zamieszczone w zbiorze - oczywiście dokonałem tego wyboru całkowicie subiektywnie.
Przede wszystkim są to opowiadania, których nie potrafię zapomnieć.
Podzieliłem je na trzy grupy, jako kryterium przyjmując okres powstania. Złoty Wiek - od samego początku do lat sześćdziesiątych XX wieku - obejmuje pisarzy i opowiadania, które stworzyły science fiction w znanej nam postaci. Zdaję sobie sprawę, że „Sny robota” to jedno z późniejszych opowiadań Asimova, mimo to przez całą swoją drogę twórczą pozostał on przedstawicielem okresu Złotego Wieku, być może najlepszym. Jednocześnie można zaryzykować przypisanie Sturgeona i Blisha do okresu po Złotym Wieku, Hamiltona zaś i Biggle’a uznać za relikty czasów wcześniejszych.
Proszę o łagodny wymiar kary. Bez względu na to, jak nazwiemy ten okres, są to pisarze, którzy przygotowali grunt i zasiali ziarno.
Czasy Nowej Fali - od połowy lat sześćdziesiątych do połowy siedemdziesiątych - ukształtowali pisarze, którzy wprowadzili do literatury oszałamiający styl i ferwor, czasami nawet furię, co, jak się okazało, otworzyło drogę do wielu nowych sposobów opowiadania. Jednocześnie pojawili się pisarze tacy, jak Larry Niven, Ursula K. Le Guin, Frederik Pohl i Brian Aldiss, którzy nadal rozwijali starszą odmianę SF: prosta opowieść, jedna idea stanowiąca oś akcji, moralny dylemat, konflikt charakterów - doskonaląc ją.
Jeśli pisarze Nowej Fali są dziećmi Złotego Wieku - takimi, które zbuntowały się przeciwko rodzicom lub przejęły rodzinny interes - to lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte należą do wnuków Złotego Wieku: pisarzy, którzy wychowali się na „Strefie mroku”, „Po tamtej stronie” i „Star Treku”, a także „Nazywam się Joe”, „Wszyscy wy zmartwychwstali” i „Kajaj się, Arlekinie, powiedział Tiktak”. Pokolenie Mediów odkryło, że potrafi stworzyć dowolną opowieść, a choć niektóre nurty wykształciły odmienną tożsamość - cyberpunk, humaniści - na ogół my, którzy zaczęliśmy tworzyć w tych czasach, przekonaliśmy się, że możemy robić, co się nam podoba i jeśli tylko nasze teksty mniej więcej mieszczą się w granicach gatunku - coraz obszerniejszych - zawsze znajdą się czytelnicy gotowi nas wysłuchać i przeżyć historie, które mamy im do zaoferowania.
Przechodząc z jednego okresu w następny, widzę, jak przez te lata zmieniła się literatura science fiction - nie odcinając się od swoich korzeni, nie zapominając niczego z tego, czego nauczyliśmy się jako społeczność.
Możliwe nawet, że dotarliśmy do Wieku Science Fiction i już go przeżyliśmy. Możliwe, że czas na następną rewolucję w literaturze i następną grupę opowiadaczy.
Możliwe także, że pora już unieważnić granice gatunku. Mówiąc „literatura”, mieć na myśli także science fiction - bez dodatkowych uzasadnień.
Ale nie obchodzi mnie to, prawdę mówiąc. Niech się o to spierają krytycy i badacze. Dla mnie ważne jest jedno: te opowiadania nadal nas zmieniają. Tworzą społeczność ludzi o wspólnych wspomnieniach. A opowiadania, które znalazły się w tym zbiorze, należą do najlepszych dzieł naszych czasów.
ZŁOTY WIEK
Poul Anderson
NAZYWAM SIĘ JOE
Spod pióra Poula Andersona (1926-2001), wielokrotnego laureata nagród Hugo i Nebula, od debiutu w dziedzinie SF w 1947 r. wyszło ponad pięćdziesiąt powieści i setki opowiadań. Jego pierwsza powieść „Brain Wave” (1954) jest klasycznym przykładem techniki literackiej tradycyjnej fikcji naukowej - przedstawieniem wpływu gwałtownego i uniwersalnego rozwoju inteligencji na cywilizację ludzką w XX wieku. Anderson jest wysoko ceniony za szczegółowość swoich tekstów. Jego obszerna historia przyszłości to dwa cykle powieści i opowiadań, „Liga Techniczna” i „Liga Polezotechniczna”, opisujące pięćdziesiąt wieków przyszłościowej historii powstania i upadku trzech imperiów federacji galaktycznej. Ta ogromna skala dała Andersonowi możliwość przedstawienia barwnych, bogatych postaci i zanalizowania długofalowego wpływu pewnych idei i przekonań - wolnej inicjatywy, militaryzmu, imperializmu, indywidualnego stylu rządów - na społeczną i polityczną strukturę stworzonego świata. Cykl najbardziej pamiętnych epizodów, „Ligę Polezotechniczną”, zdominowały dwie postaci, wyraźne twory różnych epok i cywilizacji: falstaffowski kupiec zawadiaka Nicholas van Rijn, bohater „Wojny skrzydlatych” (1978), „Satan’s World” (1969) i „Mirkheim” (1970), oraz Dominic Flandry, którego przygody stanowią treść „Ensign Flandry” (1966), „A Circus of Helis” (1970), „The Rebel Worlds” (1969), „Flandry of Terra” (1965), „Agent of the Terran Empire” (1965), „A Knight of Ghost and Shadows” (1974) i „A Stone in Heaven” (1979). Po polsku wydano także novellę (opowiadanie) „Oblicze nocy” (1963). Anderson zmierzył się z wieloma klasycznymi tematami SF, w tym z przyspieszeniem ewolucji w „Fire Time” (1974), podróżami z prędkością bliską światła w „Tau Zero”, podróżami w czasie w cyklu opowieści o Patrolu Czasu (zbiór „Strażnicy Czasu”, 1960) i w innych książkach i opowiadaniach, ostatecznie wydanych w dwóch tomach („The Shield of Time”, 1990 i „The Time Patrol”, 1991). Chętnie łączył SF z historią, w „Podniebnej krucjacie” (1960) średniowieczna armia bierze do niewoli statek Obcych. W powieści fantasy „Trzy serca i trzy Iwy” (1961) i jej kontynuacji „A Midsummer Tempest” (1974), historii alternatywnej zapożyczonej z drugoplanowych wątków „Snu nocy letniej”, oraz w „Zaklętym mieczu” (1954), napisanym według wzorów zaczerpniętych ze skandynawskich sag, sięgał po motywy mitologiczne. „Inconstant Star” (1991) to dwie novelle z cyklu „Man-Kzin Wars”. Anderson otrzymał w 1978 r. Tolkien Memorial Award. Wraz z żoną Karen stworzył czteroksiąg fantasy o Królu Ys („Roma Mater” (1986), „Gallicenae” (1987), „Dahut” (1987) i „The Dog and the Wolf”, 1988), a wspólnie z Gordonem Dicksonem humorystyczny cykl SF dla starszych dzieci o niedźwiedziowatych Hoka, którzy próbują naśladować ludzi - „Earthman’s Burden” (1957), „Star Prince Charlie” (1975) i „Hoka!” (1984). Z nowszych powieści na uwagę zasługuje choćby „The Boat of a Milion Years” (1989), o grupie nieśmiertelnych rozczarowanych kursem historii na Ziemi, czy „Starfarers” (1998), o załodze gwiazdolotu, która przez sto dwadzieścia tysięcy lat poszukuje Obcych. Z dwutomowego cyklu o planecie Rustum w Polsce wydano „Orbitę bez końca” (1961). Z czterotomowego cyklu o statkach-arkach z kolonistami szukającymi światów do zasiedlenia napisanemu w hołdzie Heinleinowi wydano u nas tylko tom drugi, „Gwiazdy są także ogniem” (1994). Jego opowiadania znalazły się w licznych zbiorach, w tym „The Queen of Air and Darkness and Other Stories” (1973), „Past Times” (1984, o podróżach w czasie), „Winners” (1981, opowiadania nagrodzone Hugonami i Nebulami, po polsku w pięciu zeszytach), „All One Universe” (1996) czy „Going for Infinity” (2002). Anderson pisywał też poezje („Staves”, 1993).
Z ciemności na wschodzie z wyciem nadciągnął wiatr, siekący biczem amoniakalnego pyłu. W kilka chwil Edward Anglesey zaniewidział całkowicie.
Wszystkie cztery łapy wbił w rozkruszone skorupy stanowiące glebę i wygięty w pałąk po omacku szukał swego podręcznego wytapiacza. Wicher buczał mu w czaszce jak oszalały saksofon. Coś smagnęło go w plecy, raniąc je do krwi - drzewo wyrwane z korzeniami i ciśnięte sto kilometrów. Gdzieś nad głową, niezmiernie wysoko, gdzie z nadejściem nocy wrzały chmury, strzelił piorun.
Jak gdyby w odpowiedzi, wśród lodowych wzgórz rozległ się grzmot, skoczył czerwony język ognia i zbocze góry runęło z łoskotem w dół, rozsypując się po całej dolinie. Powierzchnia planety zadygotała.
Wybuch sodu, pomyślał Anglesey wśród huku. Ogień i błyskawica dały tyle światła, że udało mu się odnaleźć zgubę. Ujął przyrządy w muskularne ramiona, ogonem mocno chwycił rynnę i zaczął się przedzierać w stronę przekopu, swego schronienia.
Ściany i dach pomieszczenia pokryte były warstwą lodu - skutek oddalenia od Słońca, przygniatanego tonami atmosfery cisnącej każdy centymetr kwadratowy powierzchni. Lampka na olej drzewny spalany w wodorze, napowietrzana przez mały otwór, przez który uchodził dym, rzucała nikłe światło.
Anglesey rozciągnął się, całą szaroniebieską postacią, na podłodze, ciężko dysząc. Nie było sensu przeklinać burzy. Te amoniakalne zawieruchy często rozpętywały się o zachodzie słońca i nie pozostawało nic innego, jak tylko je przeczekać. Poza tym był zmęczony.
Za jakieś pięć godzin zacznie świtać. Miał nadzieję, że uda mu się tego wieczora odlać jeszcze brzeszczot siekiery, ale może lepiej wykonywać taką pracę przy dziennym świetle.
Zdjął z półki ciało dziesięcionoga i jadł mięso na surowo, przerywając co jakiś czas na zaczerpnięcie z dzbanka paru sporych łyków płynnego metalu. Sprawy przybiorą lepszy obrót, jeśli tylko zdobędzie odpowiednie narzędzia; na razie wszystko wymagało wielkiego trudu, formowania za pomocą zębów, pazurów przypadkiem znalezionych sopli lodu oraz obrzydliwie delikatnych, rozpadających się fragmentów statku. Dajcie kilka lat, a będzie żył jak człowiek. Ziewnął, przeciągnął się i ułożył do snu.
Nieco ponad sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów od tego miejsca Edward Anglesey zdjął z głowy hełm.
Rozejrzał się dookoła, mrużąc oczy. Po powrocie z Jowisza zawsze czuł się trochę dziwnie w czystym, uporządkowanym świecie sterowni.
Bolały go mięśnie. Nie powinny. W rzeczywistości nie walczył przecież z huraganem wiejącym z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę przy potrójnej grawitacji i temperaturze 133 stopni poniżej zera. Był tutaj, w niemal zerowej grawitacji Piątego, oddychając mieszaniną tlenoazotową. To Joe żył tam na dole i napełniał płuca wodorem i helem pod ciśnieniem, którego wartość można było jedynie szacować, bo trzaskały aneroidy i rozstrajały się piezometry. A jednak jego ciało było zmęczone i rozbite. Napięcie. Niewątpliwie - psychosomatyka. Ostatecznie przez kilkanaście godzin w pewnym sensie on był Joem, a Joe ciężko pracował.
Po zdjęciu hełmu Anglesey podtrzymywał tylko cienką nić tożsamości. Esprojektor w dalszym ciągu był nastrojony na mózg Joego, ale nie skupiał się już na jego własnym. Gdzieś w głębi umysłu rozpoznawał nieokreślone uczucie senności. Co jakiś czas mgliste plamy barw znosiło ku stonowanej czerni - czyżby sny? Niewykluczone, że mózg Joego powinien trochę śnić w czasie, gdy umysł Angleseya z niego nie korzystał.
Na konsolecie projektora zamigotała czerwona lampka i zapiszczał dzwonek elektronicznego strachu. Anglesey rzucił przekleństwo. Chude palce zatańczyły na klawiaturze fotela; obrócił się w miejscu i wystartował na drugi koniec sterowni do zespołu instrumentów pomiarowych. Tak, to tutaj - znowu lampka K wpadła w oscylację. Spalił się obwód. Jedną ręką szarpnął ściankę czołową, drugą zaczął grzebać w panelu.
Wewnątrz umysłu poczuł zanikanie łączności z Joem. Gdyby stracił ją choćby na chwilę, nie wiadomo, czy udałoby mu się ją przywrócić. A Joe był inwestycją wartości kilku milionów dolarów i wielu lat pracy znakomitych specjalistów.
Anglesey wyjął winowajczynię z gniazdka i walnął nią o podłogę. Bańka eksplodowała. Trochę mu ulżyło, wystarczająco, żeby znaleźć nową lampę, wetknąć ją do gniazdka i włączyć prąd. Kiedy maszyna nagrzała się i znowu zaczynała wzmacniać, uczucie obecności Joego w ciemnych zakamarkach mózgu pogłębiło się.
Wówczas człowiek w elektrycznym fotelu na kółkach powoli wyjechał ze sterowni na korytarz. Niech ktoś inny posprząta szkło. Mam to gdzieś. Mam gdzieś wszystkich.
Jan Cornelius nigdy nie był dalej od Ziemi niż w jakimś komfortowym uzdrowisku na Księżycu. Dręczyła go myśl, że dał się naciągnąć Psionics Inc. na trzynastomiesięczne wygnanie. Fakt, iż wiedział o esprojektorach i ich kapryśnych wnętrzach tyle, co o każdym człowieku na świecie, nie był żadnym usprawiedliwieniem. Po co w ogóle wysyłać kogokolwiek? Kogo to obchodziło?
Oczywiście Federacyjną Akademię Nauk. Najwyraźniej podpisała owym brodatym pustelnikom czek in blanco na koszt podatników.
Przez cały lot po hiperboli w kierunku Jowisza Cornelius zrzędził sobie pod nosem, potem prędko zmieniające się kierunki przyspieszeń, oznaczające zbliżanie się maleńkiego satelity wewnętrznego, doprowadziły go do tak opłakanego stanu, że nie miał ochoty nawet zrzędzić. A kiedy wreszcie, tuż przed rozładunkiem, poszedł na górę do cieplarni, by rzucić okiem na Jowisza, nie odezwał się ani słowem. Nikt się nie odzywa za pierwszym razem.
Arne Viken czekał cierpliwie, aż Cornelius napatrzy się do syta. Mnie też to jeszcze bierze, pomyślał. Ściska gardło. Czasem aż boję się patrzeć.
W końcu Cornelius odwrócił się od iluminatora. Sam miał trochę jowiszową posturę - masywny mężczyzna o imponującym brzuchu.
- Nie wiedziałem - szepnął. - Nigdy nie sądziłem... Widziałem filmy, ale...
Viken skinął ze zrozumieniem głową.
- W rzeczy samej, doktorze Cornelius. Filmy nie dają o nim pojęcia.
Z miejsca, gdzie stali, widać było ciemną, nierówną powierzchnię satelity, mocno pofałdowaną na krótkim odcinku tuż za pasem lądowiska, a dalej ostro opadającą. Wydawało się, że na tym księżycu nie ma miejsca nawet na platformę kosmiczną, a zimne konstelacje płyną za nim oraz wokół niego. Jedną piątą nieba pokrywał jasnobursztynowy Jowisz, opasany różnobarwnymi wstęgami, nakrapiany cieniami księżyców o rozmiarach planetarnych oraz wirami atmosferycznymi wielkości Ziemi. Jeśli byłaby tu odczuwalna jakakolwiek grawitacja, pomyślał odruchowo Cornelius, miałby wrażenie, że ta wielka planeta spada na niego. W rzeczywistości czuł coś innego, jakby go wsysało do góry; nie przestały go jeszcze boleć dłonie, którymi chwycił poręcz, żeby się przytrzymać.
- Żyje pan tutaj... całkiem sam... z tym...? - spytał zduszonym głosem.
- Och, wie pan, jest tu nas razem około pięćdziesięciu, całkiem sympatycznych - odrzekł Viken. - Nie jest najgorzej. Wszyscy zapisują się na turnusy czterocyklowe - czterech przylotów statku - i może pan wierzyć lub nie, doktorze Cornelius, to jest mój trzeci zaciąg.
Przybysz zaniechał głębszych dociekań. Było coś niepojętego w tych mężczyznach na Piątym. Na ogół nosili brody, chociaż poza tym dbali o wygląd zewnętrzny; ruchy ich ciał, dostosowane do niskiej grawitacji, były jakby lunatyczne, a rozmowę prowadzili w taki sposób, iż miało się wrażenie, że chcą ją rozciągnąć na rok i jeden miesiąc, czas między kolejnymi przylota...
nightelf87