Antologia - Stało się jutro 07 - Anatolij Dnieprow.doc

(291 KB) Pobierz
Piąty stan materii—Anatolij Dnieprow Metoda doktora Quina—Janusz A

Piąty stan materii—Anatolij Dnieprow Metoda doktora Quina—Janusz A. Zajdel

Anatolij Dnieprow - Piąty stan materii

Cienki strumień wody sięgał od poniklowanego kranu do dna śnieżnobiałej umywalki. Strumień znieruchomiał. Światło lampy, stojącej na stole, srebrzyło go 2 jednej strony, przez co wydawał się nie strumieniem wody, lecz okrągłym, sztywnym prętem ze szkła. Tylko tuż ponad dnem muszli rozbijał się na .drobniutkie kropelki, które z ledwie uchwytnym szmerem rozbryzgiwały się we wszystkie strony. Z kąta gabinetu dobiegało tykanie zegarka, pozostawionego przez kogoś na stole... Życie — to ciągły ruch. A przecież właśnie ruch fest najistotoiejszą cechą jego istnienia. Wystarczy zakręcić kran, a życie strumienia zamrze.

Nagle ktoś wyciągnął rękę ponad moim ramieniem i szybko zakręcił kran. W moich oczach strumień zatrzepotał, rozleciał się na małe kłaczki, potem na kropelki i znikł.

— Siostro, proszę jutro zawołać hydraulika. Z tym kranem coś jest nie w porządku.

Obejrzałem się i wstałem. Przede mną stał wysoki mężczyzna, już nie pierwszej młodości. Był ubrany w biały fartuch. Jego zmęczone oczy uważnie mi się przyglądały, a ręce wolno skręcały gumowe rurki słuchawki lekarskiej.

— A więc to pan jest Samsonow? — zapytał mnie doktor.

— Tak. A czy pan mnie zna?

— Do pewnego stopnia. Opowiadała mi o panu pańska koleżanka.

— Jak ona się czuje? Co z nią jest? — gwałtownie zapytałem lekarza.

— Na razie nie wiadomo. Ale jej stan jest na ogół zadowalający. Zadowalający dla chorej, oczywiście — poprawił się szybko.

—— Czy mogę ją zobaczyć? Doktor zezwolił skinieniem głowy.

— Tylko niedługo. Proszę z nią 'porozmawiać o... o czymś ciekawym. O teatrze, o piłce nożnej. Pan Mnie rozumlie?

— A czy można o pracy?

Doktor odszedł na bok i popatrzył w okno.

— Tylko bez zbędnego filozofowania. Pan pracuje u profesora Karnowa? Znam jego prace. Powiedziałbym, że są bardzo wymyślne. Ale .niech pan już idzie. Ona na pana czeka. Obrócił się ponownie w moją stronę, dotknął mojego ramienia i skierował mnie do drzwi, za którymi leżała Anna. Na sali panował półmrok. Okno było rozwarte i wdzierał się przez nie odblask latami elektrycznych, stojących na skwerze przed kliniką.

— Chodźżeż prędzej — półgłosem zawołała Anna.

Podbiegłem do łóżka i chwyciłem' jej gorącą, trochę wilgotną

rękę.

Milczeliśmy dłuższą chwilę nie wiedząc, co powiedzieć...

— Jak mi tutaj obrzydło! — wyszeptała wreszcie Anna.

— Doktor mówi, że twój stan jest zadowalający — odparłem. Uśmiechnęła się smętnie.

— Zadowalający?... Przecież ja wiem lepiej... Zresztą to wszystko głupstwo. Opowiedz lepiej, co słychać poza tymi murami. Zacząłem beztrosko, niemal żartobliwie opowiadać jej o wszystkim, co się dzieje w instytucie. Mówiłem szybko, dowcipkowałem, ale zacinałem się ze strachu, żeby mój potok słów nie urwał się. Zmuszałem się do uśmiechu i patrzyłem wprost w jej wielkie, ,smutne oczy. A w tych oczach za każdym razem, gdy milkłem na chwilę, by zaczerpnąć tchu, zjawiał się jakiś wyraz, od którego ściskało się ,serce.

— Przytaszczyli transformator. Waży siedem pudów. ,Przez cały . dzień przesuwali go lewarkami największego kalibru, dopóki nie ustawili w kącie, obok tablicy wysokiego napięcia. No, i co myślisz? Nagle zjawia się kierownik administracyjny i oznajmia, że właśnie w tym miejscu niedopuszczalne jest takie obciążenie podłogi. Według jego obliczeń, transformator niezawodnie musi zwalić się do gabinetu dyrektora. Klęliśmy co niemiara!... Miszka Graczow zmontował model radiospektrografu. Cieszyliśmy się jak dzieci! Włączył. I nagle Berger robi wstrząsające odkrycie naukowe: wszystkie przedmioty —począwszy od kromki chleba do porcelanowej filiżanki — zupełnie tak samo pochłaniają fale

radiowe. Okazało się, że generator Graczowa wytwarzał fale nie

teycentymetrowe,leczpółltorakilometrowe!...

Anna słuchała, nie odrywając ode mnie swoich mądrych, wszystko

rozumiejących ocizu. W pewnej chwili położyła swoją dłoń na

mojej. Umilkłem.                        .       '••;•••    .-

— Sierioża, czy ty mnie jeszcze kochasz?        .-.   .'  . l. Pochyliłem się nad nią i mocno ucałowałem jej suchewafgl.

— Powitedz, że mnie kochasz.

— Kocham cię.

— I nigdy mnie nie zapomnisz?                        .

—- Coś ty, Anko! Tylko wyrwij się 2 tej nory, a zaraz weźmiemy ślub! Prawda?

— A jeżeli się nie wyrwę?

— Niby dlaczego ? Unieś się trochę, niech d się lepiej .przyjrzę. Jakoś nie przypominam sobie, żeby mój zadziomy przewodniczący Komsomoiu mówił kiedy takim tonem. Objąłem ją i pomogłem się dźwignąć. Sztywna szpitalna koszula. związana była z przodu na tasiemki.                  .    .

— To tutaj wszyscy noszą takie kifie? Chcesz, to ci kupię jedwabny...                   '                     • ,

— Sierioża, mam przeczucie, że .nigdy już stąd nie wyjdę. Zaparło mi dech.            -                  ,

— Ale dlaczego?

Oblizała wargi. Czułem, jaką trudność sprawia ]e'f mówienie.

— Jakoś nazbyt serdecznie rozmawia ze mną doktor — wyszeptała niemal z jękiem i podciągnęła kołdrę pod brodę. Zaśmiałem się sztucznie. Właściwie śmiech tan był zupełnie nie ma miejscu, ale nic innego nie mogłem zrobić.             ^

— Przecież on,„etatowo" musi być serdeczny w stosunku dyny chorych.                                        .        ; .y;-.'

— Nie, Sierioża, nie o to chodzi. Jak by ci to [powiedzieć... W tej jego uwadze, w tej serdeczności w stosunku do mnie wyczuwa się coś nieubłaganego, coś przerażającego. Doznaję lęku, kiedy on się do mnie zbliża... Siada na brzegu łóżka, długo patrzy mi w oczy, gładzi mnie po głowie i jakimś ściskającym serce, tkliwym tonem wypytuje mnie o samopoczucie. A mówi wcale nie to, co się zazwyczaj mówi chorym. Ot tak, byle co. Przy tym patrzy przez cały czas gdzieś w bok... Wiesz, nie dają mi żadnych lekarstw... Raczej prawie żadnych. Trochę się orientuję w farmakologii. Tam na przykład, w tamtej butelce, jest mieszanka bromowa. A te pigułki — to luminal. I to wszystko... Wstałem i przeszedłem się po sali.

— Co za świństwo! Zaraz zrobię awanturę!

— Sierioża, błagam cię, nie trzeba... Widocznie tak być musi. Może leczenie nie ma już sensu...

W tym momencie drzwi otworzyły się bez szmeru i weszła

pielęgniarka.

— Młodzieńcze, chora musi spać. Spojrzałem na Annę błagalnie.

— Już czas, już czas. Żegnajcie się. Późno! Siostra wzięła mnie za rękę.

— Do widzenia, Sierioża — cichutko wyszeptała Anna

i wyciągnęła do mnie dłoń.

Ucałowałem ,ją w czoło. Gdy zamykałem drzwi, usłyszałem, jak

siostra mówi:

— No, a teraz, złociutka, zażyj tabletki i postaraj .się zasnąć. Sen to najlepsze lekarstwo.

Zatrzymałem się przy umywalce i popatrzyłem na kran, z którego kapały teraz wielkie, rzadkie krople wody.

Nasze laboratorium. Pośrodku pokoju dwa przyrządy próżniowe, na wielkim stole fizycznym — radiospdctrograf skonstruowany przez Misze Graczowa, w kącie, na prawo od drzwi — urządzenie do paramagnetycznego rezonansu. Na lewo w ścianie głęboka wnęka. Stoi tam laboratoryjny mikroskop elektronowy. Ale to nie wszystko. W sąsiednim pokoju na lewo kompletne urządzenie do analizy widmowej. Jest tam wspaniały samorejestrujący aparat pracujący w zakresie podczerwieni. Georgij Aleksiejewicz Karnow, nasz kierownik, „skrzyżował" ten spektrograf z mikroskopem. Z dwóch przyrządów zrobił mieszańca. Teraz można badać widma przedmiotów mikroskopijnie małych. Chemiczna grupa laboratorium rozlokowała się po drugiej stronie korytarza. Zajmują się tam analizą i syntezą, chromatografią oraz destylacją za pomocą wymienników jonowych. Tam też są ustawione ultrawirówki i kolumny do wymiany jonowej. W ogóle nasze laboratorium — to całe trzecie piętro unstytutu. Stół, przy którym ja pracuję, stoi obok mikroskopu elektronowego, chociaż osobiście nie mam z nim nic do czynienia. Moja dziedzina — to rezonans paramagnetyczny. Nie jestem fizykiem, lecz biologiem, ale zarażonym fizycznymi metodami badania. Musiałem dużo nad sobą pracować, by wyrwać się z chwytliwych objęć opisowego sposobu myślenia biologa .i nauczyć myśleć kategoriami ścisłej matematyki. Jest to zasługa Anny Zoriny, którą przed rokiem poznałem tutaj, w tej pracowni. Ona jest fizykiem. Początkowo koledzy przyjęli mnie do swego zespołu z pewną nieufnością. Można było wyczuć, ze w duszy myślą o,ifflnie:

„Ot, zaplątał się pomiędzy nas jakiś hodowca żab". Nie obeszło się bez kpin. Śmiali ^się ze mnie, gdy się myliłem w elementarnych pojęciach fizycznych. Na szczęście przysizla mi z odsieczą Anna.

— Radzę zacząć od tego — powied2iała kiedyś najspokojniej w świecie, podając 'podręcznik fizyki. Anna była surowym pedagogiem, znacznie surowszym od tych, u których zdawałem fizykę na drugim roku. Kilkakrotnie mnie „oblewała" i musiałem kuć od początku. Kiedyś nawet nastraszyła mnie, że postawi sprawę mojego przygotowania technicznego na zebraniu komsomolskim. Przecież Anna jest naszym przewodniczącym! Było mi niesłychanie głupio. W dodatku zdążyłem zakochać się w moim jasnowłosym profesorze, który lubił powtarzać, przemierzając ^okój:

— Zgodnie z prawem Fecbtera-Webera, nawet jeśli podrażnienie wzrasta w progresji geometrycznej, wzbudzanie rośnie tylko w progresji arytmetycznej. Proszę wytłumaczyć, dlaczego tak jest. Rzecz jasna, że nasze lekcje w laboratorium odbywały się dopieito po zakończeniu pracy. Te zajęcia zte .mną Anna nazywała „obciążeniem", dla którego opuszczała lekcje rytmiki. Moja prawdziwa pasja do fizycznych metod badawczych zrodziła się nie wówczas, kiedy oznajmiłem Annie, że ją kocham i że nie mogę bez niej żyć, ale znacznie później, w całkiem innych okolicznościach. Przywieziono do pracowni urządzenie do badań elektronowego paramagnetycznego .rezonansu. Był to przyrząd jedyny w swtoim rtodzaju, skonstruowany w pracowni doświadczalnej według projektu profesora Karnowa, zmodelowanego przez Misze Graczowi. Mogliśmy teraz badać własności magnetyczne pojedynczej żywej komórki. Przyrząd zainstalowano w dzień, wieczorem zaś zostaliśmy z Anną w laboratorium,, żeby się uczyć. Nagle ona zaproponowała:

— Chodź, wypróbujemy aparat.

— Zwariowałaś! Jeszcze coś popsujemy!

— Bzdura, ,ni'e popsujemy! Wiem, jak go się włącza.

— Georgij Aleksiejewicz będzie się gniewał.

Mrugnęła do mnie łtobuzersko i zachichotała jak sztubaczka:

— Wcale się nie dowie!

Posegregowaliśmy sznury, sprawdzili na schemacite, podłączyliśmy końce do .tablicy, rzuciliśmy obraz mikroskopowy ina ekran telewizyjny, wskazania zaś magnetometru na oscylograf.

— A teraz weźmy jakiś preparat.

— Jaki?

— Coś żywego. Co mamy żywego, Sierioża?

— Co chcesz. W termostacie zkiajduje się hodowla bacterium coli.

— No, to dawaj te twoje „coli".

Zanim ustawiłem pod mikroskopem szkiełko przedmiotowe, Anna włączyła ekran telewizyjny i oscylograf. Niebawem na ekranie ukazał się obraz bakterii.

— A teraz zobaczymy, co się z nią stanie — powiedziała Anna,

podniecona.

Nakryliśmy preparat kołpakiem i podłączyliśmy do niegto falowód.

Generator zahuczał. Na baterię działały jednocześnie pola

magnetyczne zmienne o wysokiej częstotliwości i stałe. Na

oscylografie zielona plamka wypisywała jakąś niezwykłą krzywą.

— No ,i co dalej ? — zapytałem.

— Nie mam pojęcia. Zobaczymy.

Staliśmy, obejmując się wpół, wpatrzeni w ekran.

Bakteria stopniowo pęczniała, wyciągnęła się, jądrt) się

zachybotało.

— Co się z nią robi ? — zapytała ze zdziwieniem Anna.

— Zaraz nastąpi mitoza — odparłem.

— Co to jest mitoza? Spojrzałem na nią z lekką drwiną.

— Wiesz co, jak skończysz wykłady z fizyki, zacznę cię uczyć 'biologii.

— Czy to nie za wcześnie! — zawołała i roześmiała się serdecznie. Nagle schwyciła mnie za rękę i wyszeptała: — Popatrz, popatrz, co się dzieje na oscylografie! W miarę tego jak przebiegał proces podziału komórki, krzywa na oscylografie zaczęła zmieniać się zdecydowanie, stała się wyraźni ej sza, wypuklejsza i w chwili, kiedy jądrto bakterii rozdzieliło się na pół, zajączek elektronowy rozpłomienił się jaskrawię i strzelił poza obręb ekranu, pozostawiając po sobie świecący, zielony ślad. Podział komórki się zakończył i zielona plamka wróciła na swoje dawne miejsce.

— Wspaniale! — z zachwytem wyszeptała Anna. — Zaczekajmy

jeszcze, aż się mitoza powtórzy.

Czekaliśmy cierpliwie, aż bakteria przeszła jeszcze parę podziałów,

i za każdym razem, kiedy jej jądro rozdwajało się, na oscylografie

odbywał się przedziwny taniec elektronowego promienia.

Owego pamiętnego wieczoru żadne z nas nie umiało wytłumaczyć

sobie tego zjawiska. Ale ja powziąłem w myśli niezłomną decyzję:

wykuję się fizyki do ostatniej kropki. I za wszelką cenę dokopię się przyczyny tego dziwnego zjawiska. Najbardziej zdumiewające zjawisko życia — podział komórki — dlaczegoś wzmogło natężenie oscylografu, który mierzył własności magnetyczne żywej materii... Wydawało mi się wówczas, że jeżeli odkryję tajemnicę tego zjawiska, to rozwiążę wielką zagadkę życia, jego najtajniejszą istotę, nad którą całe pokolenia uczonych bezskutecznie łamią sobie głowy.

I oto teraz, kiedy przeprowadzono setki doświadczeń, kiedy zbadano nie tylko paramagnetyczny rezonans komórki na wszystkich etapach jej życia, ale także najsubtelniejszą chemiczną

i fizyczną strukturę żywej materii, kiedy cata zawartość komórki — jądro, cytoplazma, mitochondria, otoczka — są przeanalizowane do najdrobniejszych szczegółów, do ostatniego fermentu, kiedy wszystkie produkty wchodzące w skład żywej komórki są wyodrębnione w czystym stanie i przestały dla nas istnieć strukturalne zagadki chemicznej budowy żywej materii — problem życia stał się jeszcze bardziej ciemny, mglisty, niejasny...

Na twarzy Georgija Aleksiejewicza Karnowa ukazał się cień zmęczenia. Na początku badań z takim entuzjazmem twierdził, że sedno sprawy leży w strukturze, w dokładnej analizie... Teraz wiemy o tym wszyscy...

Przeszedłem przez wiele grup w naszym laboratorium i widziałem, jak żmudnie i uporczywie koledzy pracowali. Biochemicy odtwarzali mikroskopijną komórkę z tych samych elementów, z których składała się, kiedy była żywa. Kiedy konstruowanie komórki było skończone, przenoszono ją do środowiska ożywczego, ale życie nie powstawało... Biofizycy męczyli króliki i świnki morskie, wstawiali do ich żywych ciałek elektrody i notowali na taśmie magnetycznej impulsy sterujące. Potem po raz setny stwierdzali, że żadnych sygnałów elektrycznych, tak obficie towarzyszących procesom życiowym, w sztucznych komórkach nie ma...

— Niech to wszyscy diabli! — krzyczał Arkadiusz Sawko, inasz główny biolog. — Przecież nie robimy nic sztucznego! Przecież bierzemy wszystko gotowe, naturalne. Składamy to do kupy dokładnie tak, jak w żywej komórce. I dlaczego to paskudztwo nie żyje? Jak sobie wytłumaczyć podobne chamstwo? Synteza nie wychodziła. Wymykało się to, co było najpotężniejsze, najbardziej tajemnicze.

— Można odnieść wrażenie, że ,, witaliści" mielą rację — zauważył kiedyś z rozgoryczeniem profesor Karnow. — Nie wystarczy zbudować komórkę. Trzeba jeszcze tchnąć w nią życie. Ale co to znaczy: tchnąć życie?

Po moich odwiedzinach u Anny spotkał mnie Wołodia Kabanow, biolog z grupy Sawki, sekretarz naszej organizacji partyjnej.

— No, jak tam z Anną, lepiej ?

Nie mogłem go poinformować, bo sam nic nie wiedziałem.

Myśl o wypowiedzianych przez nią słowach boleśnie ściskała

serce.

— Jest w kiepskim nastroju — odparłem. — Bardzo kiepskim. Nie rozumie, na czym polega jej choroba. Na ten temat lekarze milczą uporczywie. Mnie też nie powiedzieli...

— A może zwrócić się do szpitala oficjalnie, przez dyrekcję?

,— To dobra myśl. Zresztą, może byśmy zaprosili d'o niej jeszcze '.innych specjalistów?:

— Dobrze — powiedział Wołodia — zaraz dziś pogadam z dyrektorem. A ty nie zwieszaj nosa na kwintę. Wobec Anny musisz trzymać się dzielnie i być wesoły, jak nigdy. Rozumiesz? }..— Wołodia, a co ty myślisz o naszej pracy ? Mam wrażenie, żeśmy się znaleźli jak gdyby w ślepym zaułku. Uśmiechnął się i podrapał po głowie.

— Według mnie, przegapiamy jakiś haczyk, jakiś bardzo istotny

drobiazg...

Wróciłem do swego pokoju i usiadłem przy kombinowanym

potencjometrze-magnetometrze. Ktoś pozostawił na

przedmiotowym stoliku mikroskopu żywą kulturę tkanki

nerwowej, z elektrodami umocowanymi do jądra protopla2my

komórki...

Na ekranie oscylografu przepływały elektronowe zajączki, ściśle

powtarzające jedne i te same cykle życia: mały, średni, duży...

„Na czym polega sekret życia? Jak zazdrośnie strzeże ono swej

tajemnicy przed samym sobą! Życie i jego szczyty — rozum

ludzki — schowały w dziedzinę nieosiągalną dla umysłu swoją

najskrytszą istotę. Oto dwie plamki elektronowe o średnicy paru

mikronów, biegające jedna za drugą, jak gdyby nigdy nic. I my

nie wiemy, dlaczego tak się dzieje..."

Na oficjalne zapytanie o stan zdrowia Anny Zoriny odpowiedzi

nie otrzymano. Ale po kilku dniach do instytutu przyjechał lekarz

leczący, docent Cyryl Filimonow. Najpierw rozmawiał w cztery

oczy z dyrektorem, a potem wezwano do gabinetu Wołodię

Kabanowa, profesora Karnowa i mnie.

Dyrektor instytutu siedział przy biurku posępny, zamyślony,

Filimonow zaś długo chrząkał, zanim przystąpił do nerwowego,

chaotycznego wyjaśnienia.

— Porozmawialiśmy tutaj z Aleksandrem Aleksamdrowem

i postanowiliśmy, że... e... tego... trzeba was poinformować

o wszystkim. Rozumiecie, sprawa jest niezwykle skomplikowana.

Rzadki przypadek w praktyce lekarskiej...

— Czy Anna będzie żyła?... — przerwał Kabanow.

Zapanowała cisza... Dyrektor instytutu westchnął ciężko. Czułem,

jak po plecach ścieka mi lodowata kropelka potu.

— Nie. Na pewno nie.

Filimonow odwrócił się. Wsadził rękę do kieszeni, rozległ się

trzask pudełka zapałek.

— Nie ma pan prawa taik mówić! — krzyknąłem, nie mogąc

złapać tchu.

Uśmiechnął się ze smutkiem.

— Myślisz, młodzieńcze, że mi to przychodzi lekko? Zorina już

trzy miesiące leży w szpitalu. Od dwóch miesięcy wiem, że jej • choroba musi się skończyć zejściem śmiertelnym, i dwa miesiące milczę. Mógłbym tak milczeć do końca. Ale wasz list, wasz wspaniały list w imieniu wszystkich kolegów... Wiecie, nie wytrzymałem... Mógłbym odpowiedzieć tak, jak tego wymaga etyka lekarska: stan ciężki, ale jest nadzieja... Przecież nadzieja istnieje zawsze, prawda?... ale nie mogłem... Zadrżały mu wargi, a pudełko zapałek w kieszeni zatrzeszczało jeszcze głośniej.

— Co jej jest? — nieśmiało zapytał Kabanow.

— Ma uszkodzony system sygnałów regulujący odżywianie serca. Na początku myślałem, że są naruszone nerwy. Okazało się, że tak nie jest. A jednak... nie są one zdolne do regulowania życiowych procesów komórek mięśnia sercowego.

— Ale jaka jest przyczyna? — zapytał profesor Karnow.

— Cztery miesiące temu Zorina uderzyła się w trzeci kręg. Ten, w którym znajdują się zakończenia włókien nerwowych zdążających do mięśnia sercowego. Uraz okazał się fatalny...

— I nic się nie da zrobić ?

— Zapraszałem na konsylium najlepszych neurochirurgów. Wszyscy jednogłośnie stwierdzają, że neurony rdzenia kręgowego się nie regenerują...

Nie pamiętam, Jak opuściłem gabinet dyrektora, jak wyszedłem z gmachu instytutu, jak się znalazłem na ulicy. Szedłem bardzo długo i nagle zobaczyłem przed sobą gmach kliniki, w której leżała Anna. Kiedy wchodziłem po schodach do głównego wejścia, ktoś położył mi rękę na ramieniu. Był to Wołodia Kabanow.

— Co, chcesz, żebym do niej nie szedł? — zapytałem ze złością.

— Pójdziesz. Ale razem ze mną...

Byliśmy jeszcze na schodach. Nogi miałem jak z ołowiu...

Zatrzymaliśmy się na cliwilę.

— Nie wiesz o najważniejszym — ciężko dysząc powiedział Wołodia.

— O czym?

— Anna wszystko wie... Jakaś idiotka, jej koleżanka z akademii medycznej, przyniosła jej podręcznik o chorobach serca. Tam Anna znalazła swoją chorobę. Zapytała doktora Filimonowa, co jej jest, i zażądała, żeby powiedział całą prawdę. „Rozumiem, dlaczego pan tak starannie bada mój trzeci kręg".

— I on potwierdził?

— Po prostu nic nie odpowiedział. Wyszedł. Mówi, że od tej chwili boi się spotkania z tą dziewczyną. Weszliśmy do hallu szpitalnego i włożyliśmy fartuchy. Znów ten przeklęty, długi korytarz z wyfroterowaną do połysku posadzką. Nogi się pode mną uginały.

— Tylko nie trzeba rozmawiać o chorobie — odezwał się podniecony Wołodia. — Jeśli ona... Nie, ona pierwsza nie będzie mówiła o śmierci... I my też nie. Będziemy mówić o pracy, słyszysz ? O tym, jakie sukcesy osiągamy. Wspaniałe sukcesy! Nie dziś, to jutro zostanie odkryta tajemnica czynności życiowych komórki. To będzie w nauce przewrót, ważniejszy i radośniejszy niż opanowanie energii atomowej. Rozumiesz? I jeszcze powiemy jej, jakich mamy wspaniałych ludzi i jak ją kochają. A ty, właśnie ty musisz jej powtarzać, że ją kochasz. Przecież to szczera prawda! Weź się w garść. Nie przychodzisz na pogrzeb ani na opłakiwanie czy wyrażanie współczucia. Idziesz po to, aby zaszczepić w niej to, co najważniejsze — wiarę w potęgę ludzkiego geniuszu, wiarę w jego rozum, w siłę jego szlachetnych dążeń. Idziesz do ukochanej dziewczyny, ażeby natchnąć ją otuchą i męstwem... Zrozum, Sierioża, to nie są zwykłe odwiedziny chorej. Nie! Ty niesiesz jej nieśmiertelną wiarę w przyszłość... W pewnej chwili zostawię was samych. Będzie to dla ciebie straszny moment. Ale nie wolno ci myśleć o śmierci. Powtarzaj sobie: „ona będzie żyć, ona będzie żyć". A wtedy wszystko będzie dobrze.

Anna leżała z założonymi pod głową rękami. Kiedy wszedłem, przede wszystkim zobaczyłem jej oczy. Na wychudzonej, śmiertelnie bladej twarzy wydawały się jakieś ogromne i jak gdyby zdziwione. Długo całowałem jej policzki, czoło i usta, zanim wymówiłem słowa:

— Dzień dobry, kochana.

— Dzień dobry... O, Władimir Siemionowicz też przyszedł...

— Jak się masz, smarkata ? Czego tak długo próżnujesz ? To bardzo niedobrze, córeczko miła.

Wołodia był zaledwie o dwa lata starszy ode mnie, ale niekiedy nazywał nas synkami i córeczkami.

— Pokaż no puls — powiedział i wyciągnął rękę Anny spod kołdry. — Proszę, jakie wspaniałe tętno. Co najmniej dwadzieścia uderzeń na minutę.

— Co ty gadasz! Napoleon miał najwolniejsze w świecie tętno. Podobno czterdzieści na minutę. A normalny człowiek ma sześćdziesiąt do osiemdziesięciu.

— Czyżby ? — szczerze zdziwił się Wołodia. — Nie wiedziałem. Zapanowała chwilowa cisza. Zauważyłem, że blade wargi Anny są mocno zaciśnięte, jak gdyby postanowiła za żadne skarby nikomu nie powiedzieć o czymś, co wiedziała tylko ona. .— A więc, Aniu — zacząłem. — Przede wszystkim pozdrowienia od wszystkich i życzenia jak najszybszego powrotu do zdrowia.

— Dziękuję.

— Po drugie, twojej przyjaciółce, Wali Gribanowej, przyznano

zaszczytny tytuł biojubilera. Co prawda, tytuł ten jeszcze nie jest

zatwierdzony przez whdze, ale ona niewątpliwie ma do niego

prawo. Dziewczęta, które montują zegarki w pierścionkach, nie

wytrzymują żadnego porównania z naszą Walą, która

z poszczególnych drobin montuje komórkę dowolnej bakterii, od

jądra aż po otoczkę. Wyobrażasz sobie, co to za sztuka ?

.— Nadzwyczajne — szepnęła z zachwytem Anna. — I skąd to

do niej...

— Bo przed przyjściem do naszego 'instytutu kończyła kursy hafciarskie — z całą powagą wtrącił Kabanow. Anna roześmiała się cichutko.

— Prawda, że do takich czynności dziewczęta są niezastąpione? — zapytała.

— Niewątpliwie.

Mocno ścisnąłem chudziutkie ramiona Anny. „To się nigdy nie

—stanie, nigdy!" — przemknęło mi przez głowę.

— No, i co było potem, jak Wala zmontowała bakterię?

— Widzisz — zaczął opowiadać za mnie Wołodia — podczas montażu na pewno zginęła jakaś malusieńka śrubka. Wiesz, jak to bywa z zegarkiem. No, i maszynka na razie nie działa...

— A może to nie śrubka, tylko sprężynka ? — zapytała Anna.

— Może sprężynka. I znajdziemy ją na pewno. Za jakieś dwa— trzy tygodnie. Ale zrobi się szum, co? Jak myślisz?

— Prędzej —: odwracając się na bok wyszeptała Anna. — Tak bym chciała, żeby to było prędzej. Wiesz co, Sierioża?' Przeczytałam tutaj kilka 'książek medycznych, przede wszystkim z neuropatologii. Radzę i tobie przeczytać. Tam jet moc ciekawych badań nad komórkami nerwowymi. Moim zdaniem, coś niecoś może się przydać w naszej pracy.

— Na pewno przeczytam, Anusiu. A tobie podobno nie wolno czytać ?

— Bzdura — przerwał mi Kabanow. •—Czytaj wszystko, co jest ciekawe i pożyteczne. Jak wrócisz do laboratorium, pomożesz Gribanowej znaleźć Itę sprężynkę. A teraz pani pozwoli, że ją pożegnam. A ty uważaj, nie dokuczaj zanadto dziewczęciu! Woiodia pocałował Annę w rękę i mocno potrząsnął mnie 2a ramię. Zostaliśmy sami.

— Twoja uwaga o sprężynce bardzo mi się podoba — powiedziałem, myśląc zupełnie o czym innym. Patrzyłem w zmęczone, ale lśniące spokojnym blaskiem oczy, i zdawało mi się, że nigdy ich tak mocno nie kochałem jak teraz.

— Życie to dziwna rzecz. — Anna odchyliła głowę do tyłu. — Ostatnimi dniami dużo rozmyślałam o istocie życia. Dlaczego ono

jest właśnie takie? Dlaczego ruch stanowi jego niezachwianą istotę ? I doszłam do paradoksalnego wniosiku, który w logice formalnej nazywa się tautologią. Życie dlatego jest życiem, że oznacza ono wieczny ruch. Mówimy w fizyce, że nie ma wiecznego silnika i że nie można go zbudować. A życie właśnie jest przykładem wiecznego silnika, który zaczął pracować przed milionami lat i nie przerwał swojej czynności ani na chwilę.

— Słusznie — powiedziałem i przytuliłem głowę do jej piersi.

— Śmierć natomiast jest tylko umownością... Nie jest przerwaniem ruchu, lecz tylko etapem nie kończącej się sztafety.

— Tak-.

Słyszałem, jak łomotało jej dzielne serce.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin