Mawer Simon - Upadek.pdf

(1110 KB) Pobierz
946678515.001.png
SIMON MAWER
UPADEK
Z angielskiego przełożyła Małgorzata Zbikowska
Tytuł oryginału THE FALL
Dla Gilly
Upadek
Warunki pogodowe w masywie górskim Snowdon w północno-zachodniej Walii były
dobre. Przez cały dzień nie padał deszcz, a wiejący wiatr osuszył skały, nie pozostawiając
śladu wilgoci. Od czasu do czasu zza chmur wyjrzało słońce, rozświetlając kocioł, lecz
omijało żłobkowane uskoki i gładkie płyty, była to bowiem północna ściana.
- Hej, spójrzcie! - zawołał ktoś, zapewne turysta, bo wspinacze tak by nie zareagowali.
Ten ktoś krzyknął, wstał i wskazał na wschodnie żebro.
Wspinała się po nim samotna postać. Znajdowała się na wysokości około sześciu
metrów nad ziemią. Mężczyzna, który krzyknął, śledził ją przez chwilę wzrokiem, lecz że jest
to samotny alpinista, okazało się, gdy przeszedł owe sześć metrów po centralnej ścianie
wschodniego żebra. Dla niedoświadczonego oka ten fragment drogi, prowadzący po gładkiej,
lekko wypukłej skale magmowej o metalicznej barwie, sprawiał wrażenie niemożliwego do
sforsowania.
- Jakiś kretyn czy co?
- Czy on zamierza przejść Wielką Ścianę?
- Bez żadnej asekuracji, żadnych lin. W pojedynkę!
Samotny śmiałek piął się wzdłuż wąskiej rynny wyznaczającej trasę wspinaczki.
Poruszał się w szerokim rozkroku, stawiając stopy na krawędziach rynny, co nadawało
sylwetce kształt grotu strzały. Widać było, jak sięga dłońmi nad głową i odnajduje drobne
nierówności służące za chwyty. Dawniej alpiniści znaleźliby dla nich jakąś poetycką nazwę,
korzystając z klasycznej wiedzy zdobytej w szkole, ale współczesny wspinacz powiedziałby
po prostu „syte miejsce” i tyle.
- Chyba wie, co robi - rzekł turysta do współtowarzyszy.
- Nie ma kasku - zauważył inny.
Teraz wszyscy już patrzyli, jedni stojąc, drudzy siedząc na skałach, bo trawa była
jednak wilgotna.
Alpinista posuwał się w górę z kocią zwinnością, jakby nie potrzebował żadnych
chwytów, jakby był pewien każdego ruchu. Przypominał muchę siedzącą w samym środku
szarej tafli. Sięgnął ręką wyżej, odnajdując następny chwyt, i podciągnął się w górę, cały czas
rozpierając się szeroko nogami. Szukał teraz haka tkwiącego w tym miejscu od trzydziestu
siedmiu lat niczym relikt wspinaczkowy, który ktoś wbił przy zjeździe wiosną tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku, pewnego deszczowego, wietrznego dnia. Hak
utlenił się, ale zachował gładką powierzchnię dzięki licznym (no, może niezbyt licznym)
chwytającym go palcom. Będzie tam tkwił jeszcze przez wiele lat, lecz nie wiecznie, bo
nawet skała nie trwa wiecznie.
- Patrzcie!
Widzowie gwałtownie wciągnęli powietrze w płuca, gdy alpinista kilkoma płynnymi
ruchami pokonał następny odcinek i sięgnął do haka.
- A jeśli się poślizgnie? - zaniepokoiła się jakaś młoda dziewczyna.
- To zginie - odpowiedział męski głos.
W grupie rozległy się szepty. Do tej pory wszyscy traktowali tę wspinaczkę jak rodzaj
przedstawienia, i nagle uświadomili sobie, że to sprawa życia lub śmierci.
- Kto to jest? - zapytał jeden z uczestników wycieczki.
Ten nieznany, samotny alpinista, postać z krwi i kości, musiał być kimś.
- Cholerny kretyn!
Po chwili - odpoczynku? (Czy można było odpoczywać na pionowej ścianie?) -
śmiałek podjął wspinaczkę. Odcinek, który pozostał mu do pokonania, kończył się wąskim,
pochyłym tarasem z kępkami trawy rozpraszającymi monotonię szarości. Mężczyznę dzieliła
od niego spora odległość, lecz wydawało się, że tam byłby już bezpieczny. Sylwetka
wspinacza zakołysała się i uniosła w górę, stopy dotknęły skały z wprawą doświadczonego
tancerza powtarzającego wyuczone kroki i pozy. Widzowie zauważyli teraz, że alpinista ma
jasne włosy, ale nic więcej. Wciąż pozostawał dla nich jedynie nieznanym śmiałkiem
wspinającym się na walijskiej skałce o południowej godzinie w suchy i wietrzny dzień. Kim
był ten człowiek?
I wtedy runął w dół.
Później spierano się, czy to on krzyknął. Bo krzyk słyszeli wszyscy. Równie dobrze
mógł to zrobić jakiś turysta lub też para alpinistów wspinająca się po skale obok. Nie
brzmiały w nim żadne słowa, jedynie zaskoczenie.
W tym upadku wyczuwało się coś nieuchronnego. Zwinność i lekkość ruchów
musiały ustąpić miejsca czemuś tak nieciekawemu jak przyciąganie ziemskie. I gwałtowne
przyspieszenie. Dziesięć metrów na sekundę. Jakieś dwie i pół sekundy. A potem ciało
uderzyło w zbocze u podstawy ściany, obróciło się lekko i znieruchomiało.
Ludzie poderwali się z miejsc i rzucili w tamtą stronę, potykając się i ślizgając na
stromym zboczu. Para wspinaczy z drugiej strony skały zaczęła szykować linę zjazdową.
Jakaś dziewczyna zaczęła płakać. Chociaż wszyscy spieszyli się, by dotrzeć na miejsce
wypadku, nikt tak naprawdę nie miał na to ochoty. Kiedy się tam znaleźli, stwierdzili, że ten
Zgłoś jeśli naruszono regulamin