Szrejter_Artur_C_-_Plansza_glupcow.pdf

(123 KB) Pobierz
ARTUR C
ARTUR C. SZREJTER
plansza głupców
Hodża z plemienia Tuaregów zatrzymał zmęczonego wierzchowca. Osłaniając oczy dłonią, jeszcze
raz rozejrzał się po okolicy. Nadal nic. Od dwóch dni krążył tak po pustkowiach prażonych
saharyjskim słońcem, szukając wielbłąda. Parszywe bydlę, przestraszone burzą piaskową,
odłączyło od stada. Co chwila tracił trop na rumowiskach hamad - wszędzie spieczone skały,
tańczące w nagrzanym powietrzu. Modlił się, liczyć mógł już tylko na pomoc Allacha. W rodowej
oazie nie powitają go przychylnie, jeśli powróci z pustymi rękami. W dodatku nigdy wcześniej nie
zapuszczał się tak daleko. Tutaj, w Spłowiałych Górach, od posuchy zdychały ponoć nawet
skorpiony. Starcy opowiadali, że góry nie były dobrym miejscem, a oni nie zwykli rzucać słów na
pustynny wiatr. Zmęczone słońce zawisło w końcu na zachodniej połowie nieba, więc Tuareg
przystanął na modlitwę aser. I wtedy Pan ulitował się nad nim - Hodża dostrzegł odcisk kopyta na
samotnej łasze piasku. Ucałował świętą ziemię. To był cud! Dosiadł i popędził zmęczonego
wierzchowca w stronę przełęczy, mignął mu tam grzbiet wielbłąda.
- Jesteś! - krzyknął.
W tej samej chwili ścigane zwierzę zniknęło, jakby ziemia je pochłonęła. Rozległ się kwik, wzbił
obłok pyłu...
Z kałasznikowem w ręku zeskoczył na ziemię. Ostrożnie, jak podczas walk z góralami, zbliżył się
do skalnej rozpadliny, w której przepadł wielbłąd pochwycony przez piaskowe dżinny. Usłyszał
stłumione rzężenie zwierzęcia. Dochodziło z ciemnej czeluści. Lodowaty lęk ściskał krtań Hodży,
ale wiedział on, że jako Tuareg musi zejść w dół. Był wojownikiem. Na szczęście, w mroku nie
czaiły się dżinny o okrwawionych pyskach hien - leżał tam jedynie ranny wielbłąd. Kwiczał
przeraźliwie, miał złamane dwie nogi. Nie wyjdzie z tego, Hodża musi go dobić. Huk
pojedynczego wystrzału zajęczał krótkim echem między ścianami jaskini.
Na powierzchni zapadał już zmrok; z wyruszeniem do oazy postanowił zaczekać do rana. Nocna
jazda po bezdrożach zdradliwych hamad przerażała bardziej od legendarnych niebezpieczeństw
Spłowiałych Gór. Jednak to przejmujące nocne zimno okazało się najgorszym wrogiem. Hodża
przytulał się do boku wierzchowca, ale niewiele to pomagało. W końcu, mimo że bał się dżinnów,
wrócił do jaskini - tu przynajmniej nie hulał wiatr. Zdjął lithamę osłaniającą twarz i pociągnął dwa
rozgrzewające łyki hiszpańskiego absyntu z przemytu. Pod ziemią Allach nie widzi.
Odchylając głowę do kolejnego łyku, zauważył świetlny refleks tańczący na stropie groty.
Butelka wypadła mu z dłoni.
Zerwał się na nogi, przeładował kałasznikowa.
Szkło roztrzaskało się o kamienie.
Obrócił się trzy razy, mierząc karabinem w ciemność.
Dopiero wtedy poczuł ostry zapach alkoholu.
Dziwne, ale otrzeźwił go właśnie odór wódy. Uspokojony dostrzegł od razu, skąd płynęła smuga
światła. Powoli podszedł do maleńkiego otworu w ścianie i przytknął do niego oko. Niewiele było
widać. Ogarnęła go nie przystojąca mężczyźnie ciekawość - musi przekonać się, co jest po drugiej
stronie. Wyzwanie nadspodziewanie łatwe - ściana z cegieł z mułu zjedzonych przez czas kruszyła
się jak ciasto.
Mrużył oczy, póki nie przyzwyczaiły się do jasności. Oszołomiony domyślał się już, gdzie jest.
Powinien uciekać, ale w końcu nie był dzikusem - chodził kiedyś do francuskiej szkoły w Rabacie.
Nosił też włoski zegarek, a w jego namiocie grało niemieckie radio. Mimo to bał się. Tuaregowie
są dzielnymi, ale i przesądnymi wojownikami wiatru, dumnymi ze swych przodków i wierzeń. I
dlatego poczuł przerażającą pewność, że znalazł się w miejscu przeklętym. W Grocie Szepczących.
Wbrew rozsądkowi przekroczył próg oświetlonej jaskini. - Witaj, witaj... - rozległy się zewsząd
głosy. Cofnął się o krok, jednak przyszło opamiętanie. Przecież skończył z wyróżnieniem cztery
klasy Ecole primaire Franco-Marocaine! Jest człowiekiem nowoczesnym. Rozejrzał się. Tysiące
tajemniczych znaków pokrywały ściany, nisze i wgłębienia. Szeregi czarnych i czerwonych
symboli zajmowały wolną przestrzeń, od ziemi po sklepienie. Przypominały trochę tifinagh, stare
pismo Tuaregów, o którym pamięć przechowywały mądre niewiasty. Zdumiony zapomniał o
strachu, nawet starał się odczytać znaki. Nadaremnie, nie został aż tak ucywilizowany. Od groty
odchodził stromo korytarz, z którego bił chłód szczypiący w policzki. Hodża domyślał się, co
może być na końcu przejścia, stłumił jednak strach zwierzęcia pustyni. Dotyk karabinowej kolby
dodawał odwagi. Schodził długo, prosto w paszczę zimna. Przewrócił się trzy razy, nim spostrzegł,
że idzie po lodzie. Widział kiedyś lód, całe czapy lodowe gór Atlasu. Ale tutaj, w Spłowiałych
Górach?
Chodnik kończył się niszą, starannie wykutą w idealny półokrąg. Z jej tylnej ściany wyrastał język
lodowego giganta, sięgający krańca korytarza. Oddech Hodży zamieniał się w obłoki pary. Stał jak
zamrożony i patrzył na kamienny ołtarz, uwięziony w lodzie pośrodku groty.
Wystawało tylko jego zwieńczenie, gdzie przodkowie umieścili najcenniejsze skarby przywiezione
ze starej ojczyzny.
Głowy Szepczących.
Głowy mędrców od wielu setek lat przepowiadające Tuaregom dni chwały i dni klęski. Głowy
mędrców, rządzące potężnym ludem, kiedy jeszcze mieszkał na środku wielkiej wody i pływał na
drewnianych wielbłądach. Głowy pogańskich czarowników, zwyciężonych dopiero przez świętych
marabutów, silnych błogosławieństwem Allacha.
Hodża poczuł, jak strach trzymany na uwięzi zrywa się do galopu... Pomarszczone głowy o
włosach pozlepianych w strąki wyglądały groteskowo, ale tylko dureń ważyłby się zaśmiać w
sanktuarium, najświętszym spośród tych, jakie znali jego przodkowie.
Powieki jednego z nawiedzonych mocą Szejtana gospodarzy uniosły się powoli. Spojrzenie
niebieskich oczu wwierciło się w Tuarega. Ręce Hodży zaczęły drżeć od ściskania karabinu, a
przez plecy przebiegł przejmujący dreszcz... - Z czym przychodzisz, synu? - usta Szepczącego
poruszyły się sztywno jak u drewnianej lalki. - Czy masz dar?
Chciał krzyczeć, lecz przez wyschnięte gardło przedarł się jedynie głuchy skrzek. Stracił czucie w
nogach, upadł. Panował tylko nad rękami. Zacisnął palec na spuście.
Głowy Szepczących rozpryskiwały się z suchym plaskiem, niczym wydrążone skorupy owoców,
do których strzelał w dzieciństwie. Odłamki odbijały się od jego ubrania. Świt zastał go siedzącego
w siodle. Robiło się coraz cieplej. Z wiecznego snu wyrwało go wezwanie. To samo, co zawsze:
znowu miała się rozpocząć rozgrywka. Przebudzenie, jak zwykle, było koszmarem. Drgawki i
omamy wzrokowe trwały wieki. Znów płonęło miasto, zapadał się strop świątyni... Nie ustawał
strach, że tysiące cegieł rozgniotą go o posadzkę. Patrzył na własne ręce - pod wpływem żaru
roztapiały się, z czubków palców skapywały złote krople...
Leżał ciężko oddychając. Uwięziony był w tej ciasnej klitce... Nie pamiętał od kiedy... Nie
pamiętał przez kogo. Ani za co.
Usiadł przy ośmiokątnym stole o blacie podzielonym na setki złotych i srebrnych pól, z
wydzielonymi na środku czerwonymi Schodami Nagrody. Starannie wybrał pozycje wyjściowe.
Ustawienie pionów i figur trwało długo, ale nie spieszył się, nie było do czego.
Pierwszy ruch wykonał figurą Przynęta. Oczywiście, złotą. Chwilę rozkoszował się celnością
posunięcia, ale i rozpoczęciem gry, po czym obszedł stół i przesunął jeden z mniej znaczących
srebrnych pionów - Próbę Ducha. To było standardowe otwarcie, prawdziwa rozgrywka dojrzeje
później, jednak już teraz spłynęło na niego błogosławieństwo zapomnienia. Znowu nie wiedział, po
co gra. Może dla zwykłej przyjemności?
Hugo Waldeck niewiele się spodziewał po wyprawie. Doniesienia terenowe okazywały się
najczęściej niewypałami. Dawno się z tym pogodził, taki już los prowincjonalnego archeologa.
Rzadko uczęszczany szlak prowadził do zaniedbanej oazy, nie rokującej odkrycia na miarę
Luksoru. Pośród namiotów czekali Tuaregowie w słynnych niebieskich szatach. Dumnie spoglądali
znad lithamów błękitnymi oczami, chyba specjalnie ofiarowanymi im przez Boga, żeby pasowały
do ubrań. Przywitał się zgodnie z pustynnym obyczajem, jak radził przed laty europejski konsul w
Casablance. Nie wyszło najlepiej, mimo to docenili jego gest i na znak przyjaźni podali w kubkach
koszmarnie cuchnący napój. Choć paskudztwo przebijało nawet ohydne niemieckie sznapsy, nie
wypadało odmówić. Niepewnie spojrzał na tłumacza, ale ten wzruszył ramionami i wychylił
zawartość jednym haustem. Gospodarze przemawiali długo i uroczyście, a tłumacz, jak przystało
na wygę, nic nie przekładał. W końcu mruknął:
- Teraz poprowadzą nas do szejka.
„Wreszcie” - westchnął Hugo, przybyli przecież na jego prośbę: przywódcy rodu Regibatów,
Hodży Zina Laribi.
Gospodarz leżał na posłaniu z poduszek, zajmującym połowę największego z namiotów. Od razu
było widać, że umiera. Musiał mieć z dziewięćdziesiąt lat; w warunkach, w jakich mieszkał,
zakrawało to na cud. Choć po prawdzie, archeolog słyszał, że Tuaregowie do późnego wieku
zachowywali końskie zdrowie. W dodatku, o dziwo, umierający matuzalem znał francuski.
Waldeck ucieszył się, miał wrażenie, że tłumacz niezbyt przykładał się do pracy. Z uprzejmym
zainteresowaniem wysłuchał więc wyznania Hodży, choć nie potraktował go poważnie. Starzec
niejeden raz musiał przecież oglądać złudne miraże pustyni. A i fakt, że posłał po Hugo do dalekiej
misji archeologicznej w Fezie, nie był niczym normalnym. Przynajmniej jak na Tuarega.
Toteż tylko jednym uchem słuchał szeptu przesądnego koczownika o tajemniczej Grocie
Szepczących, o głowach, do których strzelał. Unoszący się w upale smród amoniaku był nie do
zniesienia. Według Hodży do groty przybywali w swoistych pielgrzymkach odlegli przodkowie
Tuaregów. Dzięki pośrednictwu tajemniczych Jednookich - kogoś w rodzaju samookaleczających
się kapłanów czy ofiarników - korzystali z mądrości i rad Szepczących Głów. Stare opowieści
Regibatów twierdziły, że grotę wykuli pierwsi Tuaregowie, przybyli z dalekiej Północy, z twierdz
na środku morza. Oni też przywieźli Szepczące Głowy, służące ich potomkom aż do nadejścia
czasu wyznawców Allacha. Następne dwa dni Waldeck z heroizmem tłukł się na grzbiecie
złośliwego wielbłąda. Jako pracownik Pogotowia Archeologicznego Północnego Maghrebu musiał
sprawdzić każde doniesienie, nawet niewiarygodne. W końcu był archeologiem, tyle że miernym.
Uschniętą gałęzią rodu wielkiego odkrywcy i awanturnika, hrabiego Fryderyka von Waldecka,
dziadka nowoczesnej prehistorii. Hrabia ten rozliczne peregrynacje rozpoczął u boku Napoleona w
Egipcie, potem zjeździł pustynie i wilgotne lasy Afryki, podziwiał starożytne zabytki Indii, aż
wylądował w dżunglach Ameryki. To dzięki narysowanym przez niego albumom Europa poznała
perłę budownictwa Majów - miasto Palenque. Opowiadał też, że widział porośnięte dżunglą pałace
i zagubione monumentalne świątynie, których... dotąd nie odnaleziono. Nikt nie wiedział, ile w
jego słowach tkwiło prawdy, a ile münchhausenowskich konfabulacji. Ale to już historia... Dzień
dzisiejszy Waldecków wyglądał inaczej. Skończyły się czasy romantycznych wypraw i wielkich
odkryć. Romantyka przepadała, gdy tyłek zaczynał boleć od siodła, a w gębie tkwiło więcej piachu
niż śliny. Jak teraz.
W końcu znaleźli rozpadlinę, o której mówił Hodża. Tuareski przewodnik nie chciał się do niej
zbliżyć, a że i tłumacz się wzbraniał, archeolog w końcu pozwolił mu zostać na miejscu -
cywilizowani Berberowie z miast pozostawali równie przesądni, co ich kuzyni z pustyń.
Wzruszył ramionami. Sam sobie poradzi. Uzbrojony w kask, linę i silną latarkę, wszedł do jaskini.
- Skąd tu światło? - szepnął zdumiony.
Nie minęła godzina, a pojawił się na powierzchni. Tłumiąc podniecenie, spokojnie otrzepał ubranie
z pyłu. Na pytające spojrzenie tłumacza machnął lekceważąco ręką i dał znak do powrotu. W oazie
poczuł ulgę, kiedy się okazało, że stary Hodża zdążył wyzionąć ducha. Tuaregowie nie pytali o
Grotę Szepczących, szykowali pogrzeb. Wydawali się nawet zadowoleni, że goście zatrzymają się
tylko na jedną noc.
W Casablance przesłał Waldeck siecią do swojego banku prośbę o sporą pożyczkę. Kiedy nadeszła
odpowiedź pozytywna, zawiadomił Hiszpańską Misję Archeologiczną w Fezie o rezygnacji ze
stanowiska. Nie musiał długo czekać na rozwiązanie umowy. Trochę go to nawet zezłościło. Zdaje
się, że ten głupek, szef, nie miał zamiaru namawiać go do przemyślenia decyzji...
Wieczorem, po kilku godzinach spędzonych na gorączkowych planowaniach w towarzystwie Jasia
Wędrowniczka, ponownie zasiadł do komputera. Sprawdził, do którego miasta dotarła robiąca
furorę wystawa archeologiczna, kretyńsko zatytułowana przez speców od reklamy „Lodowy książę
Stonehenge”. Szukając danych, przypadkowo wszedł na stronę pewnego sycylijskiego naciągacza,
który chwalił się, że w transie potrafi rozmawiać we wszystkich językach świata, nawet
starożytnych. Waldeck uśmiechnął się pobłażliwie i opuścił stronę superlingwisty.
Alkohol szumiał mu w głowie. Sprawiał, że wszystkie plany wydawały się łatwe. I takie genialne...
Nalał sobie następną szklaneczkę. - I co pan o tym sądzi?
Sprowadzony z Tunisu Abdul al-Bereri, specjalista od starożytnych alfabetów saharyjskich, nie
odpowiedział od razu. Zszokowany, bezskutecznie próbował jednym spojrzeniem objąć bezlik
napisów pokrywających jaskinię. Ostrożnie dotknął ściany, jakby się upewniał, że to nie kolorowe
marzenie. - Dlaczego pan tego nie zgłosił? - wyjęczał. - Chyba jestem w raju lingwistów! -
Zgłosimy to za dwa tygodnie, po powrocie. Najpierw dowiemy się czegoś bliższego o tym
alfabecie. Potrafi pan go odczytać? Abdul podrapał się po głowie.
- Może. Te znaki wyglądają na pierwotną formę tuareskiego tifinagh! Sensacja...
Będziemy sławni!
Hugo uśmiechnął się, już schwytał Araba w sidła sławy. Pora wycisnąć z niego wszystko, co wie.
Trzeciego wieczoru archeolog zyskał pewność, że trafił główną wygraną. Warto było czekać tyle
lat... Gdyby jeszcze te przeklęte muchy przestały uważać go za chodzące ścierwo. Abdul pracował
jak oszalały, na przemian ręcznie kopiując tekst, to znów go odczytując. Waldeck utrwalał znaki na
taśmie filmowej i zdjęciach. Wolny czas spędzał na obserwowaniu Araba i paleniu papierosów. Już
w Casablance wrócił do nałogu. Po prostu lubił tytoń. Papierosy i Jaś stały się nieodłącznymi
towarzyszami wieczorów, ciekawszymi i wierniejszymi od pochłoniętego pracą Abdula. I dobrze,
do Abdula nie powinien się przyzwyczajać. Po tygodniu Arab przeczytał Hugonowi tłumaczenie, a
właściwie szkic połowy tekstu. Wielu szczegółów nie był pewien, ale ogólne znaczenie zdołał
uchwycić. Przekaz opowiadał najpierw o wędrówce przodków Tuaregów z Północy, z wysp, na
pustynię. Dopiero później mowa była o czymś, na co Waldeck czekał. Starożytni opisali obrzęd,
którego święta siła nadawała uciętym głowom moc wiecznego życia i przekazywania rad
czerpanych z zaświatów.
Oczywiście, Abdul traktował ten fragment jako ciekawostkę etnologiczną, ale Waldeck wiedział
swoje. Uwierzył w opowieść starego Hodży po tym, jak jaskinia okazała się wypełniona
„magicznym” światłem, a w niższej grocie znalazł połupane, zamarznięte fragmenty czaszek i
skóry. To jeszcze nie świadczyło o prawdziwości regibackiej legendy, więc pobrał dwie próbki.
Badania laboratorium toledańskiego uniwersytetu były jednoznaczne - próbki liczyły 3300 lat, z
tolerancją stu lat w obie strony. Wtedy Hugo uwierzył. I ułożył plan, którego nie powstydziłby się
sam Fryderyk von Waldeck - wszak hrabia twierdził, iż niejednokrotnie widział efekty działania
magii, a nawet sam z niej korzystał. - Przetłumaczyłem. To koniec! - triumfalnie stwierdził Abdul
po dwóch tygodniach i trzech dniach, niczym dzieciak czekający na pochwałę. „Tak, koniec...” -
pomyślał archeolog. I też się uśmiechnął.
- Wszystko pan spisał i przetłumaczył?
- Tak, choć w wielu miejscach mogą być błędy albo nieścisłości. Jednak za kilka miesięcy
wszystkie wyeliminuję. Będziemy mieli czysty tekst... Umilkł. Ze zdziwieniem dotknął dłonią
żeber. Między palcami przeciekała krew. Waldeck zadał drugi cios, tym razem w szyję i zaklął,
gdy czerwony strumień bluznął mu na rękaw koszuli. Jednak to zrobił. Planował morderstwo od
początku, ale do końca nie wierzył, że się na nie zdobędzie. Poszło zdumiewająco łatwo. Sześć
uderzeń serca później rzygał jak chory kot. Czuł się gorzej niż źle. Ledwo zdołał obetrzeć usta
drżącymi rękami.
Starając się nie patrzeć na stężałą w zdumieniu twarz Abdula, zaciągnął zwłoki do komnaty
ołtarzowej i rzucił przy jęzorze lodowca. Potem pobiegł po dwie ostatnie butelki whisky. Pociągnął
kilka łyków, resztę wylał na trupa. Dopiero smród płonącego ciała wypędził go z lodowej sali.
Rankiem dosiadł wielbłąda. Drugiego, obładowanego setkami plansz i rysunków, wiódł na
postronku. Zaczynał się przyzwyczajać do półpijanego chodu tych okrętów pustyni. A w
Casablance czekał prysznic, drink i ocean... W takim towarzystwie szybko przyzwyczai się do
zabijania... czasu.
Poplamioną krwią koszulę zakopał w czasie wieczornego postoju i od razu poczuł ulgę. Ukrycie
dowodu zbrodni czyniło go niewinnym nie tylko w oczach ludzi, ale i wobec własnego sumienia.
Figura Żelazo zachowała się znakomicie - wygrała wszystko, co mogła, jednym szybkim,
agresywnym ruchem.
Z czułością ogarnął wzrokiem figury i piony złotych. Promieniowały odbitym blaskiem, ale w
miarę, jak strącały coraz więcej srebrnych, zaczynały mienić się własnym światłem. Jednak jeszcze
daleko do tego, by nabrały sił po długim śnie. Teraz ruszył srebrnym Zniechęceniem. Było to
bardzo niebezpieczne dla złotych posunięcie. Ale przecież właśnie na tym polegała gra, w tym
tkwił jej urok! Gdyby zaczął oszukiwać, zwycięstwo nie przyniosłoby mu satysfakcji. Ani - przede
wszystkim - korzyści.
Wydawało się, że w wiedeńskim Naturhistorisches Museum zarwą się podłogi pod ciężarem
zwiedzających, a drogocenne zabytki z Halstatt legną w pryzmie śmiecia z wyposażeniem kantorka
stróża nocnego. Ale za Habsburgów wznosiło się solidne budynki, z powodzeniem wytrzymujące
napór tłumów godnych nowego tysiąclecia. Waldeck cierpliwie czekał w kilometrowej kolejce do
szklanej klatki lodowego księcia. Mógł wprawdzie wykorzystać legitymację branżową, jednak nie
chciał, by zarejestrowano go w spisie archeologów odwiedzających wystawę. Stał się ostrożny, bo
stawka była wysoka. Nie mógł sobie pozwolić na niezręczny krok. Przyglądał się nieszczęśnikowi,
który cztery i pół tysiąca lat temu zginął na pirenejskim lodowcu. Zamknęła się nad nim
przezroczysta czasza, aby odsłonić oczom pary grubych, amerykańskich turystek. Światowa
sensacja - człowiek z lodowca, znakomicie zachowany, a wraz z nim broń, narzędzia i ozdoby.
Paciorki, wisiorki i naszywki ze złota, miedzi, kryształu górskiego i bursztynu - tak liczne, że
brukowce okrzyknęły nieszczęśnika „księciem”. - Ale gdzie Pireneje, a gdzie Stonehenge? - spytał
Kjorsten, zdejmując okulary w złotych oprawkach.
Hugo wzruszył ramionami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin