Traktat morski.doc

(172 KB) Pobierz
TRAKTAT MORSKI

Traktat morski

Arthur Conan Doyle

 

 

 

Lipiec, pierwszy miesiąc po moim małżeństwie, zapisał mi się w pamięci trzema nadzwyczaj ciekawymi sprawami. Los pozwolił mi wówczas współpracować z Sherlockiem Holmesem i jeszcze lepiej zapoznać się z jego metodami. Sprawy te opisałem w moich wspomnieniach, opatrując je tytułami: „Afera drugiej plamy”, „Traktat morski” i „Wyczerpany kapitan”. Pierwsza z nich dotyczy jednak zagadnień takiej wagi i wiąże się z tyloma najznakomitszymi nazwiskami Anglii, że przez wiele jeszcze lat musi pozostać tajemnicą. Trzeba jednak powiedzieć, że dopiero ona wykazała w pełni, ile wart był analityczny umysł Holmesa i wywarła ogromne wrażenie na wszystkich, którzy z nim współpracowali. Ciągle jeszcze przechowuję zapisaną niemal dosłownie rozmowę Holmesa z panami Dubuque’em z paryskiej policji i Fritzem von Waldbaumem, słynnym gdańskim specjalistą, którzy na próżno tracili czas i energię, goniąc za fałszywym tropem. Musimy jednak poczekać z udostępnieniem tej historii aż do następnego stulecia. Tymczasem zajmę się drugą z kolei sprawą, która zapowiadała się w swoim czasie na wydarzenie światowej wagi.

Będąc jeszcze w szkole, przyjaźniłem się z niejakim Percym Phelpsem, chłopcem w moim wieku, ale chodzącym do starszej klasy. Percy był wyjątkowo zdolny. Otrzymywał wszystkie szkolne nagrody, a następnie uzyskał stypendium, które pozwoliło mu kontynuować wielce obiecującą karierę na studiach w Cambridge. Pamiętam, że pochodził z bardzo ustosunkowanej rodziny. Już jako dzieci wiedzieliśmy, że jego wujem był lord Holdhurst, znany polityk, konserwatysta. W szkole te zaszczytne powiązania nie wychodziły mu na dobre. Przeciwnie, zachęcały nas tylko do uganiania się za nim po boisku i walenia go po łydkach kijem od krokieta. Ale inaczej rzecz wyglądała, gdy Percy ukończył studia. Doszły mnie słuchy, że dzięki swoim zdolnościom i stosunkom otrzymał dobre stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Potem już nic o nim nie słyszałem aż do chwili odebrania następującego listu:

 

Briarbrae, Woking

Mój drogi!

Chyba pamiętasz jeszcze »Kijankę« Phelpsa, który był w piątej klasie, gdy Ty byłeś w trzeciej. Może nawet słyszałeś, że dzięki wpływom mojego wuja uzyskałem dobre stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, gdzie wszystko wróżyłoby mi świetną karierę, gdyby nie nagłe nieszczęście, które zniweczyło moje nadzieje.

Nie ma po co opisywać Ci tej strasznej historii, bo jeśli spełnisz moją prośbę, opowiem Ci ją osobiście. Właśnie wstałem z łóżka po trwającym dziewięć tygodni zapaleniu mózgu, ale ciągle jeszcze jestem bardzo osłabiony. Czy mógłbyś przyjechać do mnie razem ze swoim przyjacielem Holmesem? Chciałbym usłyszeć jego opinię w gnębiącej mnie sprawie, ponieważ policja twierdzi, że nie jest w stanie nic więcej zrobić. Proszę Cię, przywieź go koniecznie, i to jak najszybciej. W tym okropnym położeniu, w jakim żyję, każda minuta wydaje się wiekiem. Powiedz mu, że zwracam się do niego dopiero teraz nie dlatego, abym nie doceniał jego talentów; po prostu zupełnie straciłem głowę. Teraz już mogę o wszystkim myśleć spokojniej, choć w ogóle muszę się bardzo oszczędzać, żeby nie nastąpił nawrót choroby. Jestem jeszcze taki słaby, że sam nie mogę pisać, i dlatego, jak widzisz, dyktuję ten list. Proszę Cię, koniecznie przywieź Holmesa.

Twój stary kolega Percy Phelps.

 

Było coś wzruszającego w tym liście. Jakaś żałosna nuta w powtarzającym się błaganiu o sprowadzenie Holmesa. Tak przejęła mnie ta prośba, że bez względu na trudności spełniłbym ją. Holmes uwielbiał robić to, co robił i tak samo chętnie niósł pomoc swoim klientom, jak ci ją przyjmowali. Moja żona zgodziła się ze mną, że nie można zwlekać, toteż godzinę po śniadaniu znów byłem w moim dawnym mieszkaniu na Baker Street.

Holmesa zastałem w szlafroku, przy bocznym stole, zajętego jakimś chemicznym doświadczeniem. W wielkiej wygiętej retorcie nad niebieskawym płomykiem bunsenowskiego palnika coś wrzało. Przedestylowane krople wolno skapywały do dwóch małych menzurek. Holmes ledwie rzucił na mnie okiem, a ja, widząc, jak bardzo jest zaabsorbowany, bez słowa zasiadłem w fotelu i czekałem aż skończy. Patrzyłem, jak szklaną pipetką pobierał krople roztworu to z jednej menzurki, to z drugiej i wreszcie, napełniwszy całą probówkę, przeniósł ją na stół. W prawej ręce trzymał kawałek lakmusowego papierka.

 Trafiłeś na ważny moment — powiedział. — Jeśli ten papierek pozostanie niebieski, wszystko w porządku, lecz jeśli się zaróżowi, oznaczać to będzie śmierć człowieka.

Zanurzył w probówce papierek, który od razu nabrał brudnopurpurowego koloru.

 Hm! Tego się spodziewałem! — wykrzyknął Holmes. — Zaraz ci służę, mój drogi. Tytoń znajdziesz w perskim pantoflu.

Podszedł do biurka i nakreślił kilka depesz, które dał do wysłania chłopcu na posyłki. Potem opadł na fotel naprzeciw mnie. Objął nogi rękoma i podkurczył kolana tak wysoko, że palce zetknęły mu się na szczupłych, długich goleniach.

 Najzwyklejsze morderstwo — powiedział. — Chyba masz coś ciekawszego. Czuję w tobie zwiastuna burzy. O co chodzi?

Podałem mu list. Przeczytał go bardzo uważnie.

 Nic nam to nie mówi, prawda? — powiedział zwracając mi list.

 Prawie nic.

 A jednak charakter pisma jest bardzo ciekawy!

 Przecież to nie on pisał!

 Oczywiście. Pisała kobieta…

 Na pewno mężczyzna! — wykrzyknąłem.

 Nie, kobieta. I to kobieta o niezwykłych cechach charakteru. Widzisz, od samego początku sprawy jest ważne, aby wiedzieć, że nasz klient pozostaje w ścisłym kontakcie z kimś, kto pod każdym względem jest naturą wyjątkową, nawet jeżeli jest kimś złym. Jeśli jesteś gotów, możemy od razu pojechać do Woking i zobaczyć pogrążonego w nieszczęściu dyplomatę oraz kobietę, której dyktował ten list.

Udało nam się złapać poranny pociąg ze stacji Waterloo. W niecałą godzinę znaleźliśmy się wśród jodłowych lasów i wrzosowisk Wokingu. Briarbrae okazało się obszernym, stojącym na odludziu dworem, otoczonym rozległym parkiem. Od stacji dzieliło go niecałe dziesięć minut drogi. Po oddaniu naszych wizytówek weszliśmy do wytwornie urządzonego salonu, gdzie po paru minutach bardzo uprzejmie powitał nas jakiś tęgi mężczyzna. Musiał już mieć około czterdziestki, lecz jego rumiane policzki i wesołe oczy przywodziły na myśl raczej młodego, pulchnego, psotnego chłopaka.

 Bardzo się cieszę, że panowie przyjechali — powiedział, wylewnie ściskając nasze dłonie. — Percy od rana dopytuje się o panów. Biedny chłopiec, chwyta się najdrobniejszego okruszka nadziei. Jego rodzice prosili, abym powitał panów w ich imieniu, gdyż każda wzmianka o tej sprawie jest dla nich bardzo bolesna.

 Trudno nam zabierać głos, ponieważ nic właściwie jeszcze nie wiemy — zauważył Holmes. — Widzę, że pan nie należy do rodziny.

Nasz nowy znajomy wydawał się zaskoczony. Wreszcie spojrzał w dół i się roześmiał.

 Ach, musiał pan zobaczyć monogram J.H. na moim breloku — powiedział. — Przez chwilę myślałem, że zagadka była trudniejsza. Nazywam się Józef Harrison, a że Percy jest zaręczony z moją siostrą Anną, dzięki temu małżeństwu wejdę do rodziny. Moją siostrę zobaczą panowie w pokoju Percy’ego. W czasie choroby nie odstępowała go ani w dzień, ani w nocy przez całe dwa miesiące. Może od razu tam pójdziemy. Wiem, jak się Percy niecierpliwi.

Weszliśmy do pokoju na tym samym piętrze, który był czymś pośrednim między bawialnią a sypialnią. W każdym kącie i kąciku stały gustownie ułożone kwiaty. Przy otwartym oknie, przez które wpadały upajające zapachy ogrodu i lata, leżał wyciągnięty na kanapie blady, wyczerpany młody mężczyzna. Siedząca obok niego kobieta wstała na nasz widok.

 Czy mam wyjść, Percy? — zapytała. Chwycił jej rękę i zatrzymał.

 Jak się masz, Watsonie! — powitał mnie serdecznie. — Nie poznałbym cię, wąsy cię zmieniły, a i ty chyba byś mnie nie poznał. To zapewne twój słynny przyjaciel, pan Sherlock Holmes?

Przedstawiłem Holmesa i obaj usiedliśmy. Tęgi młody mężczyzna odszedł, ale jego siostra została i nadal siedziała przy chorym, który kurczowo trzymał jej rękę. Była to młoda kobieta, raczej niska i trochę zbyt pulchna, lecz w sumie o zniewalającym wyglądzie. Miała prześliczną śniadą cerę, duże włoskie oczy i niezwykle gęste, kruczoczarne włosy. Przy tym bogactwie kolorów blada, schorowana twarz Percy’ego wydawała się jeszcze bledsza.

 Nie będę zabierał panom czasu — powiedział chory, unosząc się na kanapie — i przystąpię do rzeczy bez zbędnych wstępów. Byłem człowiekiem szczęśliwym, na progu kariery, tuż przed ślubem, gdy nagle spadło na mnie straszne nieszczęście mszcząc wszelkie moje widoki na przyszłość. Watson pewnie mówił panu, że pracuję w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, gdzie dzięki wpływom mojego wuja, lorda Holdhursta, szybko otrzymałem odpowiedzialne stanowisko. Wuj, po mianowaniu go ministrem Spraw Zagranicznych, powierzał mi wiele poufnych spraw, a że zawsze wywiązywałem się z moich obowiązków należycie, nabrał do mnie pełnego zaufania.

Jakieś dziesięć tygodni temu, dokładnie mówiąc 23 maja, wuj wezwał mnie do swego gabinetu, wyraził mi uznanie za moją pracę i powiedział, że chce mi powierzyć nowe poufne zadanie.

 Masz, powiedział, wyjmując z biurka szary rulon papieru — oryginał tajnego traktatu zawartego między Anglią i Włochami. Niestety, niektóre szczegóły z niego przedostały się już do prasy. Jest rzeczą niesłychanie ważną, żeby już nic więcej nie przeniknęło na zewnątrz. Ambasada rosyjska czy francuska zapłaciłaby każdą cenę za jego treść. Nie wypuściłbym go z rąk, gdyby nie konieczność zrobienia kopii. Czy u siebie w biurze masz zamykaną szufladę?

 Tak.

 Więc weź ten traktat i zamknij go starannie. Wydam odpowiednie dyspozycje, abyś mógł zostać w biurze, gdy wszyscy już skończą pracę. Wtedy będziesz mógł przepisać traktat, nie obawiając się, że ktoś cię zauważy. Gdy skończysz, zamkniesz oryginał i kopię na klucz. Oddasz mi je osobiście jutro rano.

 Zabrałem dokument i…

 Przepraszam, chwileczkę — przerwał Holmes. — Czy ta rozmowa toczyła się w cztery oczy?

 Tak. Z całą pewnością

 Czy gabinet wuja jest duży?

 Trzydzieści stóp na trzydzieści.

 Rozmawialiście, stojąc pośrodku?

 Tak, prawie na środku.

 Mówiliście cicho?

 Mój wuj zawsze mówi cicho. A ja prawie milczałem.

 Dziękuję — Holmes przymknął oczy. — Proszę, niech pan mówi dalej.

 Zrobiłem tak, jak mi kazał, i zaczekałem, aż inni urzędnicy wyjdą. Jeden z kolegów, Charles Gorot, pracujący w tym samym pokoju, miał jeszcze coś do załatwienia. Zostawiłem go więc samego i poszedłem na obiad. Kiedy wróciłem, już go nie było. Szybko zabrałem się do przepisywania, gdyż Józef Harrison, którego panowie przed chwilą poznali, był akurat w mieście i chciałem razem z nim wrócić do Woking pociągiem o jedenastej.

Przeglądając traktat, przekonałem się, że mój wuj ani trochę nie przesadził mówiąc o nadzwyczajnej jego ważności. Nie wnikając w szczegóły, powiem tylko, że dotyczył on stanowiska Anglii wobec Trójprzymierza i z góry określał jej politykę w wypadku, gdyby Francja zyskała supremację nad Włochami na Morzu Śródziemnym. W traktacie omawiano czysto morskie sprawy. Podpisali go najwyżsi dygnitarze państwowi. Przerzuciłem dokument i zasiadłem do przepisywania.

Dokument był długi, zawierał dwadzieścia sześć artykułów w języku francuskim. Pisałem tak szybko, jak mogłem, ale do dziewiątej wieczorem zdołałem przepisać zaledwie dziewięć z nich. Straciłem więc nadzieję, że zdążę na pociąg odchodzący o jedenastej. Byłem już zmęczony, ogarniała mnie senność, być może po obfitym obiedzie, ale także po całodziennej pracy. Przydałaby mi się filiżanka kawy. Na dole, przy wejściu na schody, w dyżurce siedzi zawsze w nocy jeden z woźnych, który, jak to już weszło do zwyczaju, parzy na spirytusowej maszynce kawę dla urzędników pracujących po godzinach. Zadzwoniłem więc na niego.

Zdziwiłem się, gdy zamiast woźnego weszła jakaś starsza, tęga kobieta w fartuchu. Widząc moje zdziwienie, powiedziała, że jest żoną woźnego przychodzącą tu na posługi. Kazałem więc jej zaparzyć kawę.

Przepisałem dwa następne artykuły, ale czując, że jestem coraz bardziej senny, wstałem i przespacerowałem się po pokoju. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego jeszcze nie podano mi kawy. Otworzyłem więc drzwi gabinetu, w którym pracuję, i wyszedłem na ciemny i słabo oświetlony korytarz. Było to jedyne wyjście z mojego pokoju. W połowie drogi na klatce schodowej znajdował się mały podest, od którego pod kątem prostym odchodzi drugi, mniejszy korytarz. Na dole, jak już mówiłem, jest dyżurka woźnego. Korytarz biegnie dalej do schodków prowadzących do bocznych drzwi, używanych przez służbę i urzędników, którzy skracają sobie w ten sposób drogę z Charles Street. Proszę, tu jest odręczny szkic.

 

 

 Dziękuję. Wszystko jest dla mnie jasne — powiedział Holmes.

 Szalenie ważne jest, by się pan dobrze zorientował w sytuacji. A więc zszedłem na dół do holu i tam zobaczyłem woźnego śpiącego twardo w dyżurce. Kawa wykipiała. Nie tylko spirytusowa maszynka, ale cała podłoga była zachlapana. Właśnie wyciągałem rękę, żeby potrząsnąć za ramię słodko śpiącego woźnego, gdy tuż nad jego głową rozdzwonił się dzwonek i zbudził go ze snu.

 Słucham pana, panie Phelps — powiedział woźny, patrząc na mnie niezbyt przytomnie.

 Zszedłem, żeby zobaczyć, co się dzieje z moją kawą.

 Zasnąłem, parząc ją, proszę pana — spojrzał na mnie, a później z rosnącym zdziwieniem na dzwonek, który nie przestawał brzęczeć.

 Jeżeli pan tu jest, to kto tam dzwoni? — zapytał.

 Dzwoni? — powtórzyłem. — Co to za dzwonek?

 To dzwonek z pańskiego pokoju.

Serce we mnie zamarło. Ktoś więc musiał być na górze, gdzie leżał na stole cenny traktat. Jak szalony pobiegłem schodami i korytarzem do pokoju. Korytarz był pusty, panie Holmes. I pokój też. Wszystko w nim było na miejscu, tylko powierzone mi papiery zniknęły z biurka. Kopia została, lecz oryginał zniknął.

Holmes siedział wyprostowany i tylko tarł dłonie. Zauważyłem, że był bardzo zaintrygowany.

 No, i co pan zrobił dalej? — mruknął.

 Natychmiast domyśliłem się, że złodziej musiał wejść bocznymi drzwiami. Inaczej spotkałbym go, biegnąc na górę.

 Jest pan pewien, że nie schował się w pokoju albo, jak pan mówił, w tym słabo oświetlonym korytarzu?

 Jestem zupełnie pewny. Nawet mysz nie ukryłaby się w pokoju czy korytarzu. Nie ma gdzie.

 Dziękuję. Proszę mówić dalej.

 Woźny zorientował się, widząc moje przerażenie, że stało się coś niedobrego, wpadł za mną na górę. Obaj pobiegliśmy korytarzem i schodami wiodącymi na Charles Street. Drzwi na dole były zamknięte, ale nie na klucz. Otworzyliśmy je jednym pchnięciem i wypadliśmy na ulicę. Dobrze pamiętam, że w tej chwili na sąsiedniej wieży kościoła wybiły trzy uderzenia: była za kwadrans dziesiąta.

 To bardzo ważne — wtrącił Holmes, coś sobie notując na mankiecie.

 Noc była ciemna, lał gęsty, ciepły deszcz. Charles Street była pusta, ale u jej wylotu, na Whitehall, jak zawsze panował wielki ruch. Z gołymi głowami, jak staliśmy, pobiegliśmy ulicą i przy jej końcu na rogu wpadliśmy na policjanta.

 Popełniono kradzież — wykrztusiłem jednym tchem. — Skradziono niesłychanie ważny dokument z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Czy nikt tędy nie przechodził?

 Stoję tu od kwadransa, proszę pana — powiedział — i tylko jedna kobieta tędy przeszła. Starsza i wysoka, w ciepłej chustce.

 To moja żona! — wykrzyknął woźny. — Nikt inny nie szedł?!

 Nikt.

 Musiał uciec inną drogą! — wołał woźny, szarpiąc mnie za rękaw.

Lecz to mnie nie uspokoiło, a jego wysiłki w celu odwrócenia mojej uwagi wzbudziły we mnie jeszcze większe podejrzenie.

 Dokąd poszła ta kobieta? — spytałem.

 Nie wiem, proszę pana. Widziałem, jak szła, ale nie miałem powodu, aby ją obserwować. Pamiętam tylko, że się spieszyła.

 Jak dawno to było?

 Przed paroma minutami.

 Przed pięcioma?

 Najwyżej.

 Pan marnuje czas, a każda minuta jest cenna! — wołał woźny. — Zapewniam pana, że ta kobieta nie ma z tym nic wspólnego. Biegnijmy w tamtą stronę! Nie wiem jak pan, ale ja biegnę. — I puścił się w dół ulicy.

Natychmiast go dopędziłem i chwyciłem za rękaw.

 Gdzie mieszkacie? — zapytałem.

 Pod 16 Ivy Lane, Brixton — odpowiedział. — Niech pan nie idzie fałszywym tropem! Chodźmy na drugi koniec ulicy i tam poszukajmy.

Nic nie stało na przeszkodzie, abym posłuchał jego rady. Wraz z policjantem pobiegliśmy na drugi koniec ulicy, ale tylko po to, żeby wpaść w tłum ludzi i pojazdów. W tę dżdżystą noc każdy chciał jak najprędzej dostać się do domu, nie spotkaliśmy więc żadnego przechodnia, który mógłby nam coś powiedzieć.

Wróciliśmy do biura. Przeszukaliśmy schody i korytarz — na próżno. Korytarz prowadzący do pokoju wyłożony jest jasnym linoleum, na którym odbiłby się każdy ślad. Badaliśmy bardzo uważnie, lecz nie znaleźliśmy żadnego odcisku stopy.

 Czy deszcz padał przez cały wieczór?

 Od siódmej.

 Dlaczego posługaczka, która weszła do pokoju koło dziewiątej, nie zadeptała linoleum?

 Dobrze, że pan na to zwrócił uwagę. Sam na to wpadłem: posługaczki zwykle zdejmują buty w dyżurce i wkładają miękkie pantofle.

 No tak. To jasne. A więc mimo deszczowej pogody nie wykryliście panowie żadnych śladów? Bardzo ciekawe. I co pan zrobił później?

 Obejrzeliśmy dokładnie pokój. Nie ma w nim żadnego tajnego wyjścia, a okna znajdują się trzydzieści stóp nad ziemią. Oba zresztą były mocno zamknięte od wewnątrz. Dywan wyklucza myśl o jakiejś zapadni. Sufit jest gładki, bielony, nienaruszony. Gotów jestem przysiąc na wszystko, co dla mnie święte, że złodziej, który ukradł moje papiery, wszedł drzwiami.

 A kominek?

 Nie ma go. Jest tylko piec. Sznur od dzwonka zwisa po prawej stronie mojego biurka. Ten, kto dzwonił, musiał do niego podejść. Lecz po co miałby złodziej dzwonić? To największa zagadka.

 Z pewnością ta sprawa jest niezwykła. Co pan zrobił później? Zakładam, że zbadaliście, czy nie zostały jakieś ślady po intruzie w pokoju, na przykład niedopałek, rękawiczki, szpilki czy coś podobnego?

 Nic nie znaleźliśmy.

 Nie poczuł pan żadnego obcego zapachu?

 Nie pomyślałem o tym.

 Ach, zapach tytoniu mógłby nam dużo powiedzieć.

 Ja nie palę, myślę więc, że od razu zwróciłbym uwagę na zapach tytoniu. Nie znalazłem żadnego klucza do zagadki. Jedyne, co wydawało nam się istotne, to pośpiech, z jakim żona woźnego, pani Tangey, wyszła z biura. On nie mógł nam nic wyjaśnić. Powiedział tylko, że o tej porze żona zawsze szła do domu. Zgodziłem się z policjantem, że najlepiej zrobimy, próbując ją złapać, zanim odda komuś papiery, jeśli oczywiście je zabrała.

Tymczasem wiadomość dotarła do Scotland Yardu. Na miejsce przybył detektyw Forbes, który energicznie zabrał się do rzeczy. Wsiedliśmy do dorożki i za pół godziny znaleźliśmy się pod wskazanym adresem. Otworzyła nam młoda dziewczyna, jak się okazało, starsza córka Tangeyów. Matka jeszcze nie wróciła, zaczekaliśmy więc na nią w pokoju frontowym.

Dziesięć minut potem ktoś zastukał do drzwi wejściowych. I tu zrobiliśmy bardzo poważny błąd, którego nie mogę sobie darować. Zamiast sami otworzyć drzwi, pozwoliliśmy to zrobić córce. Usłyszeliśmy, jak mówiła: „Mamo, dwóch panów czeka na ciebie”, a zaraz potem — tupot szybkich kroków w korytarzu. Forbes jednym pchnięciem otworzył drzwi i wpadliśmy do kuchni, ale posługaczka znalazła się w niej przed nami. Patrzyła na nas podejrzliwie, ale nagle poznała mnie i osłupiała ze zdziwienia.

 Jak to… pan Phelps z naszego biura? — powiedziała.

 Przed kim pani tak uciekała? — zapytał detektyw.

 Myślałam, że to komornicy — odparła. — Mamy kłopoty, jesteśmy winni sklepikarzowi.

 Kiepska wymówka — rzekł Forbes. — Podejrzewamy, że pani skradła ważne papiery w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i chce je tu schować. Musi pani pojechać z nami do Scotland Yardu i poddać się rewizji.

Na próżno broniła się i zaprzeczała. Sprowadziliśmy dorożkę i w trójkę odjechaliśmy. Ale przedtem przetrząsnęliśmy kuchnię, a przede wszystkim obejrzeliśmy palenisko, czy czasem nie spalono tam jakichś papierów. Nie znaleźliśmy jednak ani popiołu, ani żadnego skrawka dokumentu.

Po przyjeździe do Scotland Yardu posługaczkę oddano w ręce policjantki, która przeprowadziła rewizję osobistą. Z zamierającym sercem czekałem na wynik. Wreszcie policjantka wróciła. Nie znalazła nic podejrzanego. Wtedy po raz pierwszy w pełni dostrzegłem całą grozę sytuacji. Zajęty poszukiwaniami, dotychczas o niczym innym nie byłem w stanie myśleć. Byłem tak pewny, że szybko uda mi się odnaleźć skradziony traktat, iż nawet do głowy mi nie przyszło, co się stanie, jeśli poszukiwania zawiodą. Ale teraz, kiedy już zrobiłem wszystko, co było możliwe, miałem dużo czasu, żeby zastanowić się nad strasznymi dla mnie konsekwencjami tej kradzieży. Byłem w tragicznej sytuacji! Watson powie panu, że jeszcze w szkole byłem bardzo nerwowy i przewrażliwiony. Taki już mam charakter. Myślałem o moim wuju, o jego kolegach w rządzie, o hańbie, jaką ściągnąłem na niego, na siebie i moich bliskich. Cóż z tego, że padłem ofiarą nieprzewidzianych okoliczności? W dyplomacji nie ma wytłumaczenia dla nieprzewidzianych okoliczności, gdy w grę wchodzi interes państwa. Moje życie legło w gruzach: byłem zhańbiony, zgubiony. Nie przypominam sobie, co było dalej. Pewnie dostałem jakiegoś ataku. Pamiętam tłum urzędników ze Scotland Yardu tłoczących się i pocieszających mnie. Jeden z nich odwiózł mnie na stację Waterloo i wsadził do pociągu jadącego do Woking. Pewnie odwiózłby mnie aż do domu, gdyby nie doktor Ferrier, nasz sąsiad, który wracał tym samym pociągiem. Uprzejmie zaopiekował się mną i dobrze się stało, bo na stacji dostałem nowego ataku i zanim dotarłem do domu, zachowywałem się już jak kompletny wariat.

Może pan sobie wyobrazić, co się działo w domu, gdy na gwałtowny dzwonek doktora wszyscy zerwali się z łóżek i zobaczyli mnie w tak opłakanym stanie. Biednej Annie i matce omal nie pękły serca z rozpaczy. Doktor, jeszcze na stacji, pobieżnie zaznajomiony przez detektywa z przebiegiem wypadków, złożył niepełną relację, co oczywiście nie polepszyło nastrojów. Stało się jasne, że rozchorowałem się na dobre. Wyrzucono więc Józefa z przytulnej bawialni i zamieniono ją w szpital. Leżałem tu przeszło dziewięć tygodni, majacząc i bredząc nieprzytomnie; był to ciężki przypadek zapalenia mózgu. Gdyby nie pełna poświęcenia opieka panny Harrison i doktora, pewnie by pan dziś ze mną nie rozmawiał, panie Holmes. Anna nie odstępowała mnie we dnie, a wynajęta pielęgniarka w nocy, bo w ataku szału mogłem się porwać na wszystko. Powoli wracałem do zdrowia, ale dopiero od trzech dni w pełni odzyskałem władze umysłowe. Czasem myślę jednak, że lepiej byłoby, gdybym zwariował. Gdy tylko poczułem się lep...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin