Projekt Berserker - SLECHTA VLADIMIR.rtf

(627 KB) Pobierz
Projekt Berserker

 

 


SLECHTA VLADIMIR             

             

 

 

Projekt Berserker             

             

 

 

 


VLADIMIR SLECHTA              

             

 

 

Przełożył Michał Górny             

             

 

 

2010             

 

 

–Jasne. Fink wynegocjował rozejm do rana, może to i była jego zasługa. Rano baron znowu wysłał do Thilemanna negocjatora. Herold wjechał do rzeki, a Thilemann kazał go zabić.              –Znaczy, co? Baron miał dwóch heroldów?

              –Nie. Miał tylko Finka. W tym brodzie zastrzelili kogo innego. Fink zaraz potem prowadził natarcie przez rzekę.

              –Natarcie? W takiej sytuacji? Nie bardzo to widzę…

              –Nic specjalnego. Fink i może z piętnastu Wilków od Lynxa, do tego ze trzydziestu piechurów barona. Wszyscy poza Finkiem zginęli w ciągu pierwszych trzech minut.

              –Dalej! Co było dalej?

              –Wszyscy wiecie, co było dalej! Opowiadają o tym niestworzone historie i wygląda na to że to wszystko prawda. Pancerni jeźdźcy Thilemanna wpadli w bród, a Fink pod brzuchami ich koni przedostał się na tyły i tam zabijał, zabijał, zabijał. Gdzie się pojawił, to jakby między ludźmi przeszedł anioł śmierci. Brał po zabitych konie i broń. Nie mogli się go pozbyć. I tak to trwało jakieś dwadzieścia minut. Potem jeźdźcy Thilemanna, co byli bliżej Gowerego, zaczęli spieprzać. Uciekali na wszystkie strony, wjeżdżali w bród, nie dbając o osłonę, woda spychała ich aż do wodospadów. Inni jechali do tylnych szeregów, które szły w stronę rzeki. Podobno to wyglądało jak lawina, natarcie zamieniło się w ucieczkę. Chaos i zagłada. A potem baron uderzył jeszcze raz. I zrobił z Thilemanna mokrą plamę.

 

 

 


Prolog             

             

 

 

Miano bojowe             

             

 

 

Chłopiec nazywał się Gouvernet Fink.              Nie potępiam go za te wszystkie straszne rzeczy, które ma na sumieniu. Nikt nie może być pewien, jak by się na jego miejscu zachował wtedy nad Laramisą.

              Nie miał jeszcze dwudziestu pięciu lat, gdy pojawiał się u boku wodzów na czele wielkich armii. Kiedy indziej przebijał się przez pustkowia jako szeregowy członek zdziesiątkowanego w walce, wycofującego się oddziału. Marzł w okopach zasypanych śniegiem. Wyjeżdżał na spotkanie lufom karabinów gotowych do strzału, napiętym kuszom, łukom o cięciwach nerwowo drżących w spoconych rękach. Nie znał strachu. Wesoły, optymista, świetny kumpel. Miał wszystkie zalety, jakie można sobie wyobrazić. Zaczynał być znany.

              Nazywali go Gowery Zięba, to było jego miano bojowe. Lubił je.

              Nie, nigdy przedtem nie miał broni w ręku. Jego narzędziami pracy było słowo i biała flaga. Był heroldem, negocjatorem. Pojawiał się przed armią i negocjował warunki pokoju, wojny, kapitulacji. Nieraz patrzył śmierci w oczy, wiele razy był ranny. Ale nic go nie zmusiło do zabijania.

              Żal mi go, gdy sobie przypominam, jak leżał na brzegu Laramisy, podziurawiony strzałami, pocięty klingami jeźdźców Thilemanna. Czasem myślę, że lepiej by było, gdyby tam umarł. Kiedy indziej cieszę się, że przeżył.

              Że przeżyłem.

              Bo to ja jestem Gouvernet Fink, dla przyjaciół (o ile takowych mam) Gowery Zięba. Ale moje nom de guerre, miano bojowe, brzmi inaczej. Gowery z Laramisy. Niestety.

              Wspominam tego chłopaka, jakim był w przeddzień bitwy o bród, i nijak nie mogę przyjąć do wiadomości, że to byłem ja. Ja powstałem potem. Nazajutrz rano. A było to tak…

             

             

 

 

* * *             

             

 

 

Musiałem chwilę poczekać, aż zrobią dla mnie przerwę w zasieku z zaostrzonych tyczek świerkowych. Zapach żywicy ze świeżo ściętych drzew wiercił w nozdrzach. Gdzieś z oddali dochodziły krzyki drapieżnych ptaków goniących się nad szczytami Alp Tyrgańskich.              Żołnierze mieli na sobie plastikowe pancerze w panterkę, obwieszone taśmami do karabinów maszynowych. Zarośnięci, o pogrubiałych, znużonych rysach twarzy, z których długotrwałe deszcze wypłukały wszelkie kolory życia. Próbowałem ocenić ich uzbrojenie, morale, ducha bojowego. Oczywiście te taśmy, sprzężone lufy karabinu maszynowego Franzoni sterczące tuż obok spod niedbałego kamuflażu – to wszystko było przedstawienie na mój użytek. Zanim dojadę nad Laramisę, kaem znajdzie się na innej pozycji.

              Byli zmęczeni. Pościg za naszymi oddziałami trwał za długo – tydzień i jeszcze dwa dni, ciągle na zimnie i w deszczu. Z ich twarzy wyczytałem zacięty upór zawodowców wojny, chcących pokazać, wbrew wszystkiemu, co się dzieje dookoła, że znają się na swojej robocie. Nie wróżyło to nic dobrego baronowi von Ogilvy’emu i jego ludziom. W tym mnie.

              Młodziak z pagonami kapitana, który przyprowadził mnie tu ze sztabu Thilemanna, wskazał mi odblokowaną drogę.

              –Czekamy tu na ciebie o świcie, heroldzie. Na ciebie i barona. Na was dwóch i oświadczenie o kapitulacji. Jeśli pojawisz się sam, nie żyjesz.

              Pokręcił przy tym głową dla podkreślenia, jak bardzo mu się nie podoba perspektywa mojego przyjścia w pojedynkę.

              Wskoczyłem na siodło gniadej klaczy. Machnąłem im ręką na pożegnanie. Laramisa szumiała jakieś ćwierć mili ode mnie, w wodzie odbijały się ostatnie promienie zachodzącego słońca. Zaraz schowa się za skaliste szczyty, zacznie się długi, niespieszny zmierzch.

              –Wreszcie przestało padać – powiedziałem do siebie półgłosem, ostrożnie kierując konia w stronę brodu. – Wreszcie będzie lato. Ale ja tego już nie zobaczę i paru innych gości też nie.

              Powiedziałem to po lombardzku, starając się naśladować charakterystyczny akcent Thilemanna. Uśmiechnąłem się do siebie. Czułem się jak chłopiec, któremu właśnie skończył się rok szkolny i zaczynają wakacje. Faktycznie, coś się kończyło. Moje życie. I życie ludzi barona. Doskonale sobie z tego zdawałem sprawę.

              Mam parę zdjęć z tych czasów. Patrzy z nich szeroka, ufna twarz bez jednej zmarszczki. Dziewczyny mówiły, że ładna. Oczy zielone jak szkło butelek, które chłopi czasem znajdują podczas orki. Strzygłem się wtedy krótko, na długość zębów grzebienia. Nosiłem samodziałowe poncho, ciemnoczerwone, z naszytymi białymi gołębiami i złotymi palemkami. Te znaki są znakiem heroldów, podobnie jak czerwony kolor, ale zwykle noszą oni czerwone płaszcze lub używają czerwonych chorągwi. Poncho nosiłem tylko ja, Gowery Fink, znany w pewnych kręgach jako Zięba.

              Kobyła weszła do wody i zatrzymała się. Nie miała ochoty moczyć brzucha w zimnej, rwącej rzece. Kiedy stuknąłem ją lekko obcasami w słabiznę, zrozumiała, że nie ma innego wyjścia. Ruszyła naprzód, ostrożnie wyszukując sobie drogę na kamienistym dnie. Lodowata woda moczyła brzegi poncho, chlapała na czarne skórzane spodnie, trochę też nalało mi się do wysokich sznurowanych butów.

             

              Wszystko mi jedno, czy mam buty całe,

              Czy bez podeszwy, czy numery trzy za małe…

             

              –zaśpiewałem cicho. Tym razem przeszedłem na niemiecki. Potem, dalej jadąc w poprzek Laramisy, śpiewałem tę piosenkę w różnych językach Cesarstwa i w różnych tonacjach.

             

              Wszystko mi jedno, czy mam buty całe…

             

              Kiedyś to miejsce nazywało się Krahenbrück – Wroni Most. Było tu miasto, a w mieście most. Nawet kilka mostów. Ale to było dawno. Jedyną pamiątkę po tych mostach stanowił szereg kamiennych filarów w poprzek koryta rzeki. Z miasta nie zostało nic.

              Ptaki dalej goniły się nad zielonymi szczytami gór.

              –Co się z tobą działo?! – zagrzmiał niski głos z bliskiego już brzegu. – Ciebie to po śmierć posłać! Wszyscy na ciebie czekają i już się robią mocno nerwowi!

              Dno Laramisy stało się grząskie. Przynagliłem kobyłę do szybszej jazdy. Trzech żołnierzy w kamuflażu odróżniłem od otaczającego podłoża dopiero, kiedy odskoczyli klaczy spod kopyt.

              –Jak jest? – spytał jeden z nich.

              –Dupa – odparłem krótko. – Dupa blada. I do tego zbita.

              Klacz człapała spokojnie drogą pod górę, a moim oczom ukazywali się kolejni żołnierze, uzbrojeni przeważnie w karabinki, maczety, szturmowe pistolety, w kamizelkach kuloodpornych i hełmach z przyłbicami.

              Jeszcze parę migawek z moich wspomnień. Misiowaty facet o krótkich włosach starannie odważa czarny proch i wsypuje do kartonowych gilz. Obok niego, z głową na kolanach, śpi jego kolega, w ręce ma kompozytowy łuk, a obok niego tkwi w ziemi dziesięć strzał zrobionych z plastikowych rurek. Sześciu zmokniętych chłopaków pilnuje zwalisty sierżant w baranim kożuchu narzuconym na ramiona. Dryblas z tatuowaną twarzą niedbale ćwiczy szermierkę rycerskim mieczem.

              Smętne resztki trzytysięcznej armii barona, którą dziewięć dni wstecz Thilemann rozbił w puch jakieś sto kilometrów na południe stąd. Bitwa nad Reggenz stała się przysłowiowa, jako przykład zwycięstwa pancerza nad pociskiem. Przewagę liczebną mieliśmy my. O takich karabinach, jakie u nas mieli wszyscy piechurzy, tamci mogli tylko marzyć. A jednak Thilemann zaatakował. Najważniejszą siłę uderzeniową swojej armii – mniej więcej dwustu ludzi – wyposażył w pełne pancerze plastikowe, podobniejsze do skafandrów niż do zbroi. Nasi wpakowali w nich parę tysięcy nabojów po półtorej marki za sztukę, a im to nie przeszkodziło, mimo ostrzału, podejść na parę metrów do naszej pierwszej linii obrony.

              Tych dwustu „nurków” Thilemann uzbroił w powtarzalne śrutówki, a każda miała w magazynku sześć nabojów z grubym śrutem. Taka zabawka potrafi urwać rękę przy barku albo nogę w biodrze. A całą ochronę naszych chłopców stanowiły kamizelki kuloodporne i przyłbice.

              Uszedłem z życiem tylko dzięki temu, że znalazłem się na lewym skrzydle, które osłaniał Christopher Lynx. Każdy wie, że lamelkowa struktura pancerzy indywidualnych, doskonale chroniąca przed ostrzałem z broni palnej (z karabinem maszynowym włącznie), przed stalowym grotem strzały z łuku chroni w takim stopniu jak skarpetka przed igłą. Sześćdziesięciu harcowników Lynxa – ściśle biorąc, ich kompozytowe łuki – kilka razy pod rząd odparło ataki zabijaków Thilemanna, dając baronowi szansę uratowania tego, co zostało z lewego skrzydła, i wycofania na z góry upatrzone pozycje.

              Drogę do morza – i do promów kotwiczących o parę mil od brzegu – mieliśmy odciętą. Pozostało jedno wyjście – skierować się w stronę Alp. To nie był dobry pomysł.

              Dziewięć dni cofaliśmy się górskimi dolinami, gramoliliśmy po skalach. Szliśmy przez tereny niegdyś gęsto zaludnione, o które jednak toczyły się ciężkie walki w czasie wojny zwanej drugą energetyczną. Linie komunikacyjne przestały istnieć – zostały zasypane tunele, zrujnowane mosty, wspaniałe niegdyś autostrady pokryte lejami po bombach. Resztę załatwiła natura – woda, wiatr, korzenie drzew rozsadzające asfalt i mury domów.

              Dlaczego opowiadam o drugiej energetycznej? Że co, że to dawne dzieje? Oj, gdybyście tam wtedy byli z nami, zaraz byście zmienili zdanie. Dwa razy wpakowaliśmy się na stare pola minowe. Te miny leżały w ziemi co najmniej od wyżej wymienionej ostatniej wielkiej wojny, czyli co najmniej dwieście pięćdziesiąt lat, ale działały bez zarzutu. Dobra, germańska robota. Albo może galijska…

              Mniejsza o to. W górze drzewa, w ziemi miny, a pośrodku wy. I nie wiecie, czy jesteście na brzegu pola minowego, czy właśnie w samym środku. Oba te pola przyniosły nam poważne straty w ludziach i z obu wydostaliśmy się metodą pchania przodem koni, co bardzo zredukowało pogłowie zwierząt.

              Przez cały ten czas padał deszcz. Co gorsza Thilemann, zamiast wyprawić wielką imprezę dla uczczenia wspaniałego zwycięstwa, ruszył w pościg. Może myślał, że nas dorwie w ciągu jednego czy dwóch dni i wyrżnie – chciał robotę wykonać do końca. Później, jakeśmy mu się wymknęli, dostał na tym punkcie obsesji.

              Mieliśmy lepszą manewrowość od jego tysiącosobowej armii. Po pierwsze, było nas trzy setki z groszami, a po wtóre, strach dodawał nam sił. Natomiast Thilemann był w tej wygodnej sytuacji, że myśmy brnęli po omacku przez nieznany teren, a on szedł trasą przetartą przez nas. Trwało to dziewięć dni, aż wreszcie dokonaliśmy rzeczy niemożliwej – przez pustkowia dopchaliśmy się aż do brodu na Laramisie. Od bezpiecznego terenu dzieliło nas pół dnia marszu, i to po znanych drogach. Nasz kraj. To znaczy nie dosłownie mój, ale człowieka, dla którego pracowałem – barona von Ogilvy’ego. Tylko przekroczyć Laramisę – zostałoby sześć, w porywach siedem godzin marszu do Gartzu, nieobronnego miasta bez stałego garnizonu.

              Przeprowadziliśmy Thilemanna przez Alpy Tyrgańskie, a jako nagrodę za wytrwałość podaliśmy mu Gartz na talerzu…

              Byłem jednym z ostatnich atutów barona, który ogólnie miał w karcie same blotki. Może gdzieś się zaplątał jakiś walet. I w efekcie właśnie teraz jechałem powoli pod górkę na swojej rudawej klaczy imieniem Bułeczka, żeby powiedzieć baronowi, co usłyszałem od Thilemanna.

              W górze, spośród naprędce zbudowanych fortyfikacji buchały obłoki pary – żołnierze przytrzymywali tłok w kotle. Gdyby mi o tym mówiono kiedy indziej i gdzie indziej, umarłbym ze śmiechu: Wasyl Schaeffer, nadworny technolog barona, gdzieś kupił za ciężkie pieniądze rysunki rzekomo skopiowane z oryginalnych projektów Leonarda da Vinci. Genialny wynalazca, który jako pierwszy przewidział teoretycznie i narysował skrzydło delta, akwalung i helikopter, wymyślił też ustrojstwo, po którym Yasil dużo sobie obiecuje: działo parowe.

              Działo parowe! Śmiech na sali? Możliwe. Ale dowódcy barona za wszelką cenę chcieli mieć ciężką broń. Jakąkolwiek. Bardzo jestem ciekaw, jak to urządzenie będzie działało, i z głębokim żalem zawiadamiam, że o tym nikomu nie opowiem.

              Bunkier dowodzenia stał na polanie mniej więcej milę orgońską od Laramisy. Został zbudowany sposobem uproszczonym – żołnierze nakładli na skały pni świerków i przykryli je gliną. Trzy ściany bunkra stanowił dolomitowy masyw, a czwartą – tam, gdzie przedtem biegła ścieżka – wał z gliny. Rynnę, w której zbudowano bunkier, wyżłobiły deszcze – można było w ciemno założyć, że jak trochę popada, to woda zabierze stąd barona z całą obstawą.

              Przed bunkrem stało ze trzydziestu ludzi. Warta pilnująca, żeby nikt się tu nie zbliżał, i Wilki od Christophera Lynxa, którym nikt nie miał odwagi powiedzieć, żeby sobie poszli. Wkoło ostry zapach ciepłych strumieni tryskających na skalne ściany.

              Zeskoczyłem z konia, rzuciłem wodze jednemu z wartowników i wszedłem do bunkra. Dym papierosowy gryzł w oczy.

              –Fink! – usłyszałem grzmiący głos barona Ogilvy’ego. – Co się z tobą działo? Już myślałem, że Thilemann odeśle nam twoją głowę przy pomocy katapulty!

              Baron był niewysoki, o szerokich barkach. Ze względu na niezbyt proporcjonalną budowę nazywano go za plecami Krasnalem. Wyglądał na czterdzieści parę lat i rzeczywiście tyle miał. Szeroka, ogorzała, żabia twarz. Nosił sfatygowany plastikowy pancerz, specjalnie dobrany do jego nietypowych wymiarów, a przez spoiny na łokciach i barkach prześwitywał poszarpany wełniany sweter. Ochraniacze nóg przynitowano do panterkowych spodni. Widać było, że cały drży – trudno powiedzieć, z zimna i zmęczenia czy z nerwów.

              –No, to czego chce ta ślepa uliczka ewolucji?

              –A czego może chcieć? – uśmiechnąłem się. – Kapitulacji. Bezwarunkowej. Jutro o świcie.

              –Cooo?! – zaryczał baron. – I o tym żeś z nim tyle gadał? Powiedziałeś mu, żeby wyznaczył cenę za to, że się wycofa? Że jutro wieczorem może tu mieć muły objuczone złotem? Rozmawiałeś z nim o liczbie koni, bydła, niewolników? – głos mu się trochę zmienił.

              Dwaj podporucznicy w milczeniu palili mocne, ręcznie nabijane papierosy. Dym kłębił się leniwie pod stropem ciasnego pomieszczenia i powoli odpływał do otworów między belkami stropu, przez które do wnętrza dostawało się nieco światła gasnącego dnia. W żaden sposób nie zareagowali na krzyk barona. W bunkrze był jednak jeszcze jeden człowiek.

              –Mówiłem, fe na to nie pójdzie, panie baronie – roześmiał się. – Musiałby upafć na głowę. Jak się nie poddamy, wdepfe nas w ziemię.

              Nie był to nikt z ludzi barona. Wysoki, w czarnej plastikowej zbroi wzorowanej na zbrojach starożytnych herosów. Na ramionach miał ciemnoniebieski rycerski płaszcz, włosy byle jak przystrzyżone poniżej uszu. Miał niecałe trzydzieści lat, ale o tym wiedzieli tylko ci, co go dobrze znali. Z twarzy nie dawało się odgadnąć wieku. Jeżeli to, co miał, można było nazwać twarzą. Od czoła po brodę skórę pokrywał mu czerwono-żółto-czarny tatuaż. Ruda szczecina w czarne cętki. Surowy, chytry pysk rysia.

              W warunkach bojowych taki tatuaż to dobra rzecz. Przeciwnik boi się na zapas. Może rozsądnie przypuszczać, że ktoś, kto tak okrutnie obchodzi się z własną twarzą, nie będzie miał względów dla nikogo i dla niczego.

              Człowiek o twarzy rysia nazywał się (jeśli to było jego prawdziwe nazwisko) Christopher Lynx. Mówił dość dziwnie, zamiast spółgłosek świszczących pojawiał się osobliwy dźwięk, coś pośredniego między F i W. Powodem była zajęcza warga. Mógł pochodzić z Westfalii, tam jest to często wadą dziedziczną.

              –Zamknij się, Lynx! – ryknął baron. – Fink! To ma być skutek waszej mediacji? Poddać się i dać się wyrżnąć to mogliśmy już pod Reggenz!

              –Thilemann zobowiązał się – rzekłem zmęczonym głosem – że jeśli się poddamy, nie pozwoli żołnierzom plądrować miasta.

              –Zobowiązał się! Może jeszcze uważasz, że mówił poważnie? Albo że jest w stanie powstrzymać tych swoich rezunów? Znam go, ciula, taki sam dobry jak oni, założę się o każde pieniądze, że już pod Reggenz im obiecał baby i piwo w Gartzu… – Baron zamilkł na chwilę. Koniec końców chodziło o jego piwo, a owe baby były jego poddanymi. – Czas! – powiedział z błyskiem w oczach. – Ten złamas zostawił nam całą noc. Dlaczego? Dlaczego nie atakuje teraz? Przecież mógł sobie wyliczyć, że posłaliśmy po pomoc do Gartzu i jutro koło południa przyjdzie odsiecz!

              –Jutro koło południa – zaszeleścił Christopher Lynx – nasze trupy będą płynąć Laramisą w stronę wodospadów.

              –Jak pan myśli, panie Fink? – zwrócił się do mnie, swoim zwyczajem raz mówiąc mi per ty, a raz per pan. – Dlaczego dał nam spokój, czas na okopanie się? Tak na twój gust, dlaczego jeszcze nie zaatakował? Może to całe ultimatum to pic na wodę, poczeka, aż się ściemni, a potem… – Strzelił palcami.

              –Na mój gust – wzruszyłem ramionami – armia Thilemanna rozciągnęła się w marszu i to, co tu jest, to są czołowe oddziały. Myślę, że Thilemann trochę się bał, że przejdziecie z powrotem przez Laramisę i uderzycie na niego, zanim tu dojdą jego główne siły. Pewnie dlatego tak długo ze mną rozmawiał – wiedział, że dopóki rozmowy trwają, pan będzie czekał z nadzieją na drugim brzegu. Wypuścił mnie dopiero, jak się poczuł silniejszy.

              –Znaczy… Pan myśli… A! Mogliśmy cofnąć się za Laramisę i zabić Thilemanna. Faktycznie, gdyby Thilemann zginął, to… Szlag! Przepuściliśmy niezłą okazję!

              Pod baronem ugięły się nogi. Opadł na drewniany fotel obrotowy. Fotel był dla niego czymś w rodzaju talizmanu. Siedząc w nim, wydawał rozkazy, wbijał w mapę chorągiewki przed przegraną bitwą pod Reggenz. Potem juczne zwierzęta i piechurzy taszczyli ten mebel przez góry, choć musieliśmy pozbyć się cenniejszego sprzętu. Baron chyba sobie uroił, że jego wyczerpani, głodni żołnierze w końcu uznają fotel za karabin maszynowy, bo wygląda podobnie (no, aż tak łudząco podobny to on nie był), co wzmocni ich ducha bojowego.

              –I co jeszcze? Co ci jeszcze pokazali?

              –Najemnicy Thilemanna byli obwieszeni taśmami z amunicją jak choinki, ale ta amunicja nie pasowała ani do ich karabinów, ani do cekaemu Franzoniego, który mi nieznacznie pokazali. Wnoszę z tego, że tabory Thilemanna zostały porządnie w tyle.

              –Mamy szansę! – wykrzyknął Lynx. – Atakujemy! Standardowo, między drugą a trzecią rano!

              –Sukin że ty syn, aż sam się dziwię, jak cię dobrze znam! – ryknął wściekle baron von Ogilvy, obrzucając Christophera Lynxa spojrzeniem mordercy. – Dobrześ to sobie wykombinował! Przelecisz ze swoimi jeźdźcami przez Laramisę i za chwilę będziecie w taborach Thilemanna, zabijając wszystko, co się rusza. I wszystko pięknie, tylko moich piechurów karabiny Thilemanna zmiotą, zanim się znajdą w połowie rzeki. Wy pohulacie w taborach, stwierdzicie, że moi ludzie już odpłynęli Laramisą, i pozostanie wam tylko przebić się w jakieś bezpieczne okolice!

              Rozwalił się na fotelu i zamilkł na parę minut, najwidoczniej próbując ochłonąć.

              –Zostaniemy i będziemy bronić brodu – powiedział dobitnie.

              –Nie jesteśmy w stanie go obronić! – parsknął Lynx.

              –Wiem o tym. – Baron skinął głową.

              –No to w takim razie, po co?! – wykrzyknął Lynx. – Mamy się dać pozabijać?

              –Już przepadło – wycedził baron, patrząc mu w oczy. – Przystałeś do nas – dodał z naciskiem – i zostaniesz z nami do końca.

              Drżał jeszcze, ale chyba już emocje z niego trochę opadły.

              Christopher Lynx wahał się przez chwilę, ale potem kiwnął głową.

              –Zostanę do końca.

              Na żabim obliczu barona wykwitł brzydki uśmiech.

              –Bardzo mnie cieszy, żeśmy to sobie wyjaśnili. Lubię jasne sytuacje – oświadczył. – Jeśli w ogóle dojdzie do walki, to koniec z nami. Możemy tylko liczyć na cud. Chociażby – że dzicy zejdą z gór i przyłączą się do nas. Może w nocy przyjdzie burza i rzeka przybierze. Bo jeśli Thilemann przejdzie przez Laramisę, nic mu nie przeszkodzi wkroczyć do Gartzu. A wtedy z miasta zostanie trochę dymiących ruin i kupa trupów.

              Oparł łokcie o poręcze fotela i podparł brodę pięściami.

              –Co Thilemann marudzi o kapitulacji?

              –Żebyśmy się stawili o świcie – odparłem. – Pan baron i ja. Jak bracia.

              –W porządku. – Baron kiwnął głową. – Pojedziesz tam. Wszyscy mówią, że jesteś mistrzem w swoim fachu, nie ma lepszego negocjatora od ciebie – masz okazję, żeby się wykazać. Będziesz negocjować. Na zwłokę.

              Zrobiło mi się jednocześnie zimno i gorąco.

              –Ależ panie baronie! Jeśli pojadę sam, to nawet nie przejadę przez Laramisę, zastrzelą mnie po drodze!

              –Nonsens! – obruszył się baron. – Thilemann to barbarzyńca, owszem, ale nawet on nie pozwoli zabić herolda. Nie widzisz, że daję ci szansę ujścia z życiem? Będziesz się z obozu Thilemanna przyglądał, jak nas tu jego rezuny mordują!

              –Na jedno wychodzi. – Wzruszyłem ramionami. – Tak czy owak, nie żyję. Pojadę sam, to pomyśli, że jestem obwieszony dynamitem i wysadzę się w powietrze razem z nimi. Nie dopuści mnie do siebie, panie baronie! – upierałem się. – Proszę mi dać karabin, będę walczył razem z pana piechurami. Zawsze jednego żołnierza więcej!

              Twarz barona pociemniała na tyle, na ile to przy jego cerze było możliwe.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin