Sala Sharon - Zagubieni.doc

(1144 KB) Pobierz
Sharon Sala

Sharon Sala

ZAGUBIENI

Przełożyła: Renata Stasińska - Soprych

Tytuł oryginału: Missing

Pierwsze wydanie: MIM Books, 2004

Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga

Korekta:

Ewa Popławska

© by Sharon Sala 2004

© for the Polish edition by Arlekin - Wydawnictwo Harleąuin

Enterprises sp. z o.o. Warszawa 2006

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji

części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu

z Harleąuin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych

- żywych lub umarłych - jest całkowicie przypadkowe.

Arlekin - Wydawnictwo Harleąuin Enterprises sp. z o.o.   . 00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4              ,

Skład i łamanie: COMPTEXT®, Warszawa

Druk: ABEDIK

ISBN 83-238-1717-0

ISBN 978-83-238-1717-8          .  .

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wes Holden był doświadczonym żołnierzem i dlatego instynktownie wyczuł, że jest obserwowany. Pachnąca miętą warstwa piany do golenia, pokrywająca jego twarz, dawała mu złudne poczucie bezpiecznej anonimowości. Boże, znowu go dopadli... Kiedy podniósł wzrok, najpierw napotkał w lustrze swoje odbicie, potem zobaczył wnętrze pokoju za plecami. Gdy jego spojrzenie zatrzymało się na stojącej w cieniu kobiecie, stłumił jęk.

Powinien był się domyślić.

To tylko Margie.

Na jej twarzy malował się wyraźny strach. Wiedział, że to z jego powodu, ale nie umiał temu zaradzić. Znał ją od dzieciństwa, kochał od czasów szkoły średniej, a od piętnastu nazywał żoną.

Wyczuwało się między nimi napięcie, ale nie miało nic wspólnego z jego ostatnią misją, która zaprowadziła go w poszukiwaniu Osamy bin Ladena najpierw do Afganistanu, a potem, gdy prezydent wypowiedział wojnę, do Iraku.

Tak jak każda żona żołnierza, Margie wiedziała, że jej mąż gotów jest poświęcić życie dla ojczyzny. Jednak teraz trwała regularna wojna, a to zmieniało postać rzeczy. Przerażona Margie z zapartym tchem co wieczór śledziła wiadomości na kanale CNN, modląc się, by w telewizyjnej relacji mignęła twarz męża.

Nigdy nie zapomni dnia, kiedy po otwarciu drzwi ujrzała na progu dwóch oficerów i kapelana wojskowego. Z jej ust wydobył się rozdzierający krzyk. Minęło trochę czasu, zanim dotarło do niej, że jej męża, pułkownika Johna Wesleya Holdena uważa się jedynie za zaginionego i nie ma żadnych dowodów świadczących o jego śmierci.

Zaginiony podczas operacji wojskowej.

Cztery słowa, które niemal przywiodły ją do szaleństwa.

Następny miesiąc przeżyła w dziwnym stanie zawieszenia pomiędzy kompletnym odrętwieniem i napadami porażającego lęku. Zwierzyła się później Wesleyowi, że gdyby nie ich syn, Michael, skończyłaby w kaftanie bezpieczeństwa.

Wesley znów pomyślał o tych strasznych tygodniach, które spędził w niewoli. Po jakimś czasie zwątpił, czy jeszcze kiedyś zobaczy swoją rodzinę. Otrząsnął się i wrócił do golenia. Chciał wyglądać schludnie przed porannym spotkaniem z psychiatrą wojskowym. Uzmysłowił sobie, że choć w słonecznej Georgii życie toczyło się leniwym rytmem, to w Fort Benning sprawy miały się zupełnie inaczej.

Po chwili usłyszał tupot dziecięcych nóżek. Do jego uszu dobiegł głos Margie, która prosiła synka, żeby nie biegał po domu, ale chwilę później Mikey wpadł do łazienki i ledwo wyhamował przed szafką.

-  Spokojnie, kolego - napomniał go Wes. - Omal nie rozminąłeś się z lotniskiem.

Pięcioletni Michael John Holden roześmiał się radośnie, odgarnął włosy z oczu i obdarzył ojca przeciągłym spojrzeniem.

-  Tatusiu?

Wes westchnął i przycisnął ostrze do policzka.

-  Słucham?

-  Czy pewnego dnia będę miał taki zarost

jak ty?

Wesley ukrył szeroki uśmiech i opłukał maszynkę pod strumieniem gorącej wody.

-  Oczywiście... kiedyś. Musisz trochę podrosnąć, zanim na twojej buzi pojawi się zarost.

-  Czy zdąży urosnąć do Bożego Narodzenia? - spytał chłopczyk.

Wes poczuł dziwne ukłucie w sercu.

-  Tak, Mikey, na pewno.

Zadowolony z odpowiedzi chłopczyk usadowił się na krześle i zaczął zasypywać ojca gradem pytań, rozśmieszając go do łez. Mikey nie odrywał oczu od ojca, więc po chwili Wes poddał się i przystąpił do ich codziennego rytuału. Wyjął ostrze z maszynki, wręczył ją synkowi, postawił go na szafce i nałożył mu na buzię cienką warstwę pianki.

-  Przećwiczymy to, dobrze, synku?

-  Dobrze - odpowiedział chłopczyk, po czym z przejęciem pociągnął maszynką po buzi i obejrzał się w lustrze.

-  Popatrz, tatusiu, jestem prawie tak dorosły jak ty.

-  Tak, synku, zgadza się - odparł Wesley, patrząc z rozczuleniem, jak synek naśladuje jego miny i gesty.

W chwilę później Mikey uznał, że jest ogolony i z powrotem usadowił się na szafce, a Wes skończył się golić. Wrócił myślami do misji w Afganistanie. W chwili jego wyjazdu Michael miał zaledwie cztery lata i interesował się przede wszystkim kreskówkami. Teraz miał prawie sześć lat i zastanawiał się, kiedy zacznie się golić... Kiedy mały Mikey zdążył tak bardzo wydorośleć? Jak zwykle podczas takich rozważań Wesley poczuł się winny. Ominęło go bardzo dużo ważnych rzeczy, a przecież jego miejsce było przy rodzinie. Wrócił do nich, ale stał się innym człowiekiem. Dręczyły go nocne koszmary, nie umiał zapomnieć o okropnościach wojny.

Zaburzenia wskutek stresu pourazowego.

ZSPU.

Niewinny skrót paskudnego problemu.

Diagnozę przyjął spokojnie. Według niego lekarze wojskowi, ale nie tylko oni, wymyślili rejestr chorób i dolegliwości, bo kiedy coś jest nazwane, łatwiej przyporządkować temu konkret-

8

 

ne symptomy. Osobiście Wes uważał taką działalność służby zdrowia za przejaw godny sklasyfikowania i nazwania...

Uratowali go, wysłali do domu, żeby się wy-kurował, a gdy pewnego dnia uznają, że znów jest zdolny do służby wojskowej, poślą go z powrotem do Iraku. Jednak jego rekonwalescencja nie przebiegała tak szybko, jak zakładano. Czasami nachodziły go wątpliwości, czy ta kuracja w ogóle odniesie pożądany skutek. Tymczasem będzie kochał się z żoną i obserwował, jak rośnie ich syn.

Już prawie kończył golenie, gdy usłyszał z ulicy głośny huk z rury wydechowej śmieciarki. Żołądek podszedł mu do gardła. Odruchowo schylił się i chciał rzucić do ucieczki, lecz szybko przyszło otrzeźwienie. Widok syna uspokoił go i przekonał, że jest bezpieczny.

Jednak zanim zorientował się w sytuacji, przycisnął ostrze maszynki zbyt mocno i zaciął się w policzek. Zaklął, kiedy cieniutka strużka krwi pojawiła się na jego szyi. Mikey krzyknął przerażony:

- Tatusiu! Leci ci krew!

Wes w milczeniu obserwował maleńkie kropelki. Nie potrafił oderwać od nich wzroku ani nakazać pamięci, by przestała podsuwać mu przerażające obrazy skrwawionych ciał i martwych, pustych oczu. Poczuł dławienie w gardle, a na czoło wystąpił mu zimny pot. Zdawał sobie sprawę, gdzie jest, czuł pod stopami zimne płytki

9

podłogi, ale nie mógł wyrwać się z ciemności. Mikey chwycił go za rękę.

-  W porządku, tatusiu - rzekł cicho. - Zajmę się tym.

Wybiegł z łazienki, a chwilę potem w drzwiach pojawiła się Margie z naręczem świeżych ręczników. Spojrzała za biegnącym synkiem i pomyślała z rezygnacją, że Mikey pewnie znów coś zbroił. Przeniosła wzrok na stojącego przed lustrem Wesleya.

-  Co się stało? - spytała.

Przełknął dziwnie gorzką ślinę i wziął głęboki oddech, usiłując nadać swojemu głosowi normalne brzmienie.

-  Zaciąłem się - oznajmił, przyciskając do policzka kawałek waty.

-  Pokaż - Margie odsunęła jego rękę na bok. - No, to na szczęście nic groźnego, zaraz przyniosę coś do zatamowania krwawienia.

Wes objął ramionami jej kibić, przyciągnął ją do siebie i dotknął twarzą jej szyi.

-  Wszystko, czego potrzebuję, już mam - powiedział cicho i pocałował ją za uchem.

Margie jęknęła. Kochała męża i wystarczył jego dotyk, by natychmiast poczuła się podniecona. Mikey przerwał tę czułą scenę, wpadając z impetem do środka.

-  Potem - szepnął Wes, widząc uśmiech Margie.

-  Mam, tatusiu! Mam! - wołał głośno. Wesley uklęknął na jedno kolano i oplótł ramieniem synka.

10

-  Co tu masz, młody człowieku?

-  Plastry. Mama przykleja mi je, gdy się skaleczę. Będzie dobrze, tylko teraz musisz stać nieruchomo.

Wes kiwnął głową na znak zgody i usiadł na brzegu wanny. Gdy dostrzegł w oczach syna własne odbicie, drgnął zdziwiony. Wciąż nie mógł wyjść z podziwu, że koszmar, który przeżył, prawie w ogóle nie odbił się na jego wyglądzie zewnętrznym.

-  Jeszcze chwileczkę, tatusiu - powiedział chłopczyk, odrywając folię z małego plastra.

Wesley zamknął oczy, czerpiąc siłę z jego delikatnego dotyku. Czuł pachnący miętową pastą do zębów oddech chłopca i widział delikatny strupek na jego policzku, który pozostał nienaruszony pomimo zabawy w golenie. Mikey miał gęste ciemne włosy i, tak jak ojciec, niesforny zakręcony kosmyk na czubku głowy. Gdy się uśmiechał, widać było szczerby po mlecznych zębach. Wes poczuł, jak ze wzruszenia dławi go w gardle. To dziecko dorastało bez ojca, ale pogodzenie służby z życiem rodzinnym wydawało się prawie niemożliwe.

-  Siedź grzecznie, tatusiu - poprosił Mikey. -To nie będzie bolało.

Wes przymknął oczy, żeby ukryć łzy wzruszenia i zmusił się do uśmiechu, gdy poczuł na szyi paluszki syna.

-  Jesteś wspaniałym małym lekarzem - powiedział i nagle przyszedł mu do głowy pewien

11

pomysł. - Pokaż buzię - zwrócił się do syna. - No cóż, tego się właśnie obawiałem.

Chłopiec popatrzył na niego ze zdziwieniem

-  Co tam mam, tatusiu?

-  Wygląda na to, że i ty będziesz potrzebował plastra w tym samym miejscu.

Mikey westchnął.

-  Tak myślałem...

Margie szybko skryła uśmiech.

-  Ponieważ jestem jedyną w pełni zdrową osobą w tej rodzinie, przygotuję jeszcze jeden opatrunek J.N.

Gdy wyszła z łazienki, Mikey usadowił się szybko między kolanami ojca i delikatnie pogłaskał go po szyi.

-  J.N. znaczy „jak najszybciej". Wes skinął głową.

-  Tak. Brawo. Szybko się uczysz, chłopie. Mikey uśmiechnął się promiennie, a potem

nagle się zawstydził.

-  Cieszę się, że jesteś w domu - powiedział nieśmiało.

Ojciec objął go ramionami.

-  Wiem, kolego. Ja także się cieszę.

Gdy Margie znów stanęła w drzwiach łazienki, jej oczom ukazał się rozczulający widok. Mikey przytulał się z całych sił do Wesa, który z trudem ukrywał łzy wzruszenia. Opuściła ręce wzdłuż bioder i udała zmartwioną, gdy Wes nakleił plaster na policzku chłopca.

-  A teraz wynoście się z łazienki, bo muszę

12

zetrzeć rozlaną krew-powiedziała groźnie, ujmując się pod boki.

Nie wiedziała, że jej słowa wywołały u Wes-leya atak paniki, zdołał to jednak jakoś ukryć.

- Chodź, koleś. Chyba przeszkadzamy mamie.

Chwilę potem wszyscy znajdowali się w drodze do bazy.

Georgia wyglądała wiosną naprawdę pięknie. Podczas jazdy Wes spoglądał tęsknie na zadbane trawniki i myślał o bezkresie gorącego pustynnego piasku i upale. Do tego wkrótce miał wrócić. Cudownie kwitnące drzewka brzoskwiniowe, obok których przejeżdżali wczoraj, wkrótce zaowocują, a potem zaczną gubić liście. Siedzącemu z tyłu Mikeyowi nie zamykała się buzia. Planował, co kupią w kantynie bazy wojskowej tatusia, a najdłużej rozwodził się nad koniecznością zakupu masła orzechowego.

Na pozór wszystko było w porządku, jednak chwilami Wesley odnosił wrażenie, że tylko udaje zdrowego i normalnego człowieka, choć tak naprawdę wcale nie wyzwolił się z obłędu. Nie dopuszczał do siebie myśli, że potrzebna jest mu fachowa pomoc, ale był gotów poddać się każdej terapii, byle tylko poczuć się lepiej i zaakceptować rzeczywistość.

Prowadząc samochód, Margie co jakiś czas dotykała męża, jakby nie chciała ani na chwilę tracić z nim kontaktu. Wesley doskonale ją rozumiał. Dla niego ta rodzinna wyprawa wydawała

13

się czymś nierzeczywistym. Szczerze podziwiał Margie, która w sobie tylko wiadomy sposób była w stanie odpowiadać na wszystkie pytania Mike-ya, rozmawiać z mężem, a jednocześnie skupić się na kierowaniu samochodem.

Wkrótce zjechali z autostrady w kierunku bazy. Wesley podświadomie wyprostował się na fotelu i automatycznie odpowiedział na salut strażnika stojącego w bramie. Rzucił okiem na zegarek; dochodziła dziewiąta. A więc jest punktualnie.

-  Margie, nie musicie ze mną iść. Jedźcie załatwić swoje sprawy. Jeśli wypuszczą mnie stąd, zanim skończycie, poczekam na zewnątrz. Pogoda jest zbyt ładna, żeby siedzieć w dusznym budynku.

-  W porządku - odparła, zatrzymując samochód przed szpitalem.

Pochylił się, żeby ją pocałować, mrugnął porozumiewawczo do synka i wysiadł.

-  Do  zobaczenia  później,  kolego.   Opiekuj się mamą.

-  Jasne, tato.

Skierował się w stronę wejścia, ale po kilku krokach poczuł przemożne pragnienie powrotu do Margie. Obrócił się gwałtownie, podnosząc rękę, żeby zatrzymać samochód, ale była już za daleko. Stłumił nagły niepokój i irytację, otworzył drzwi i wszedł do środka.

Wesley starał się odpowiadać jak najlepiej na dociekliwe pytania doktora Price'a. Chciał, by

14

uznano go za w pełni zdrowego. Nagle budynkiem wstrząsnął głośny wybuch. W ułamku sekundy wszystkie okna w gabinecie doktora pękły, zasypując wnętrze gradem ostrych odłamków. Wesley błyskawicznie padł na podłogę, Price jednak nie zareagował równie szybko. Rzucił się w kierunku drzwi, lecz nie zdążył do nich dobiec. Jeden z odłamków szkła, przecinających z impetem powietrze, trafił go w tył głowy,, a kilka mniejszych wbiło mu się w ciało. Doktor upadł, skręcając się z bólu. Na dywanie pojawiły się ślady krwi. Wesley instynktownie zaczął działać, tak jak go uczono. Rzucił okiem w kierunku dziur po wyrwanych oknach, by upewnić się, czy w zasięgu wzroku nie ma żadnego wroga, potem kucnął, chwycił doktora pod pachy i wyciągnął z pokoju. Na korytarzu panował chaos. Ludzie biegali bezładnie i krzyczeli. Wes słyszał równocześnie syreny karetek pogotowia i samochodów straży pożarnej. Ciągnąc cały czas doktora, przesuwał się w stronę wyjścia.

-  Ma jakieś obrażenia? - zapytał go jeden z sanitariuszy.

-  Wybuch zniszczył okna w jego gabinecie. Chyba poraniły go odłamki szkła, ale trudno mi powiedzieć coś więcej.

Doktor jęknął, gdy sanitariusz ułożył go na noszach twarzą w dół.

-  Spokojnie, proszę pana. Będzie dobrze. Serce Wesleya tłukło się niczym uwięziony ptak.

Po plecach spływały mu strużki zimnego potu.

15

-  Co się stało?

-  Wybuch w kantynie - odpowiedział ktoś z personelu medycznego.

Kantyna?! Dobry Boże!

Wesleyowi zabrakło powietrza. Wiedział, że za chwilę wpadnie w panikę i przestanie myśleć racjonalnie. Uderzył pięścią w ścianę tak mocno, by poczuć ból, który zmusi go do działania. Pomogło... Wybiegł z budynku w chwili, gdy spod szpitala ruszały na sygnale kolejne karetki pogotowia. Spojrzał do góry i dostrzegł ponad dachami złowróżbną smugę czarnego dymu. Zaczął biec. Dwa budynki dalej udało mu się wcisnąć do wojskowego dżipa kierującego się w stronę pożaru. Gdy przybył na miejsce, właśnie grodzono teren.

-  Przepraszam, ale nie może pan tam wejść - powiedział młody żandarm.

Wesley usiłował przepchnąć się obok.

-  Moja rodzina... Muszę zobaczyć, czy...

-  Przykro mi, proszę pana, ale nikomu nie wolno wchodzić na ogrodzony teren bez pozwolenia dowódcy straży pożarnej.

Wesley cofnął się, po czym zaczął przeciskać się przez tłum gapiów, nie odrywając wzroku od płomieni. Front budynku, w którym znajdowała się kantyna, przestał istnieć. Zobaczył ogromną dziurę w chodniku. Nikt nie musiał wyjaśniać mu, co spowodowało te zniszczenia. Wiele razy oglądał podobne sceny, tyle tylko, że rozgrywały się poza granicami kraju. A teraz zaatakowano bazę

16

armii amerykańskiej. Nagle wpadł na jakiś samochód i po chwili zorientował się, że dotarł na parking dla klientów kantyny.

Nigdzie nie mógł dostrzec wozu Margie. Może wcale tu nie przyjechała? Może wróciła do szpitala i właśnie go poszukuje? Boże, spraw żeby tak było.

Zaśmiał się histerycznie, ale dźwięk, który z siebie wydał, przypominał raczej wycie szaleńca. Wciąż spięty, ale już nieco spokojniejszy, ruszył wzdłuż szeregu samochodów w kierunku wyjścia z parkingu. Wtedy nastąpił drugi wybuch, wyrzucając w powietrze odłamki cegieł, kamienie, szkło, drewno i plastik. Wesley padł na ziemię, odruchowo sięgnął do pasa po broń, i dopiero wtedy uświadomił sobie, że jest nieuzbrojony. Przeturlał się pod jakiś samochód. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że znów jest w Iraku, na szczęście szybko się pozbierał.

- Niech to wszystko diabli... — mruknął do siebie, podniósł się powoli i właśnie rozglądał za swoją czapką, gdy nagle zamarł. Samochód stojący w rzędzie naprzeciwko... Był niebieski, ale... przecież jest mnóstwo niebieskich samochodów tej marki. Nie, nie, to nie może być ich wóz. Mimo to zaczął iść w tamtym kierunku. Gdy zobaczył drobne wgniecenie na prawym błotniku, poczuł, jak do ust napływa mu gorzka ślina. Nie miał odwagi spojrzeć na naklejkę na przedniej szybie, nie był gotów na stawienie czoła faktom. Wtedy zobaczył fotelik dziecięcy z tyłu i oblał go zimny

17

pot. Spokojnie, to jeszcze nic nie znaczy, o niczym nie przesądza. Przecież tutaj mnóstwo ludzi ma dzieci... Sięgnął do klamki, modląc się, by drzwi były zamknięte. Przecież wszyscy odruchowo zamykają samochód...

Ale te drzwi były otwarte.

Jęknął. Tak, wszyscy zamykali samochody, wszyscy oprócz Margie, która na ogół o tym zapominała. Spojrzał za siebie w kierunku kantyny i zdusił narastający w krtani krzyk. To oznaczało, że oni byli tam w środku. Musiał ich odnaleźć. Pośmieją się razem z tego, że znowu nie zamknęła drzwi, a potem zabierze ich na lunch. Wcześniejszy lunch to świetny pomysł. Ruszył przed siebie, wciąż na trzęsących się nogach. Pożar był już pod kontrolą. Wesley przeszedł obok kilku żandarmów wojskowych, potem koło wozu straży pożarnej. Nie zauważył nawet, że idzie po wodzie. Poczuł gorące powietrze na twarzy, ale bez zastanowienia zdjął kurtkę od munduru i wręczył ją przechodzącemu żołnierzowi.

- Proszę pana! Proszę pana! Nie może pan tam iść - zawołał za nim żołnierz, ale Wesley nie zwolnił.

Żołnierz pobiegł za nim, lecz szybko stracił go z oczu w kłębach dymu. Wszędzie wewnątrz byli żołnierze. Pomagali strażakom w ewakuacji ofiar, podpierali belkami ściany grożące zawaleniem, kopali w gruzach w poszukiwaniu ocalałych. Wes potknął się o puszkę tuńczyka i omal nie upadł. Ktoś chwycił go za ramię, ale wyszarpnął się

18

i kontynuował poszukiwanie. Słyszał krzyki i jęki rannych. Pomagał, jak umiał, wyciągał ludzi spod zwałów gruzu, modląc się, by natrafić na Margie i synka, lecz niebiosa nie wysłuchały jego modlitw. Biegał z kąta w kąt, coraz szybciej i bardziej chaotycznie, powoli ogarniała go panika. Jego serce waliło jak młotem, oddychał z trudnością, raz za razem doznawał skurczów żołądka i czuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Pomieszczenie było duże, wręcz ogromne. Kto wpadł na ten idiotyczny pomysł, żeby zbudować taką wielką kantynę? Gdy usłyszał za sobą głośny huk, natychmiast padł. Zaczął się czołgać, dopiero po chwili zrozumiał, że coś spadło z półki. Podniósł się i zakrył dłońmi twarz, usiłując wymazać z pamięci zapach krwi i palących się ciał. Myślał. Musiał trzeźwo myśleć, bo wciąż męczyło go przeświadczenie, że zapomniał o czymś bardzo ważnym. O czymś, co podpowiedziałoby mu, gdzie powinien szukać. Nagle przypomniał sobie o maśle orzechowym, które chciał kupić Mikey. To musiało być gdzieś z tyłu... Zaczął iść coraz szybciej, próbując dotrzeć do miejsca, gdzie stały półki z masłem orzechowym. Teraz wszystkie regały były poprzewracane i zniszczone, nic nie wyglądało tak jak kiedyś.

- Margie! Margie! Gdzie jesteś, kochanie? To ja, Wes! Słyszysz mnie? Odezwij się!

Nikt nie odpowiadał na jego wołanie.

Parę minut później zobaczył kilku żołnierzy usiłujących podnieść jakieś półki.  Gdy ujrzał

19

wystającą spod gruzów nogę kobiety, jego uwagę przykuł widoczny but. To był but Margie.

-  Margie!

Nie zdawał sobie sprawy, że krzyczy, dopóki nie spojrzał na niego jeden z żołnierzy. Wesley był bez czapki i bez kurtki od munduru, więc żołnierz nie znał jego stopnia wojskowego.

-  Hej, żołnierzu, pomóż nam! - zawołał ze zniecierpliwieniem.

Determinacja w głosie młodego człowieka popchnęła Wesa do działania, chociaż w tej chwili czuł pustkę w głowie. Stanął, gdzie mu kazano, ale kiedy unieśli jedną z półek, z jego piersi wyrwał się jęk. Zobaczył przerażający widok. Ciało jego żony zostało zgniecione przez falę uderzeniową wybuchu albo przez spadające półki, które dosłownie przygwoździły ją do podłogi. Właściwie co za różnica, jak umarła? Wesley nie umiał zapewnić jej bezpieczeństwa.

Odepchnął pozostałych żołnierzy i kucnął przy ciele Margie. Kiedy podparł ręką jej szyję, głowa przechyliła się bezwładnie na jedną stronę. Nie chciał nawet myśleć, czy cierpiała w chwili śmierci, czy też koniec był szybki i gwałtowny. Za-krztusił się, a potem zaczął płakać.

Ktoś położył mu rękę na ramieniu.

Wesley nie przeczuwał jeszcze, że to dopiero początek koszmaru. Gdy odsunęli ciało Margie, odnalazł synka.

-  Boże, proszę... Nie rób mi tego... - błagał,

20

gdy rozpaczliwie próbował wyczuć choćby sła-biutki puls na szyi dziecka.

Na próżno.

Potem położył rękę na piersi Mikeya, jak gdyby w ten sposób chciał zmusić serduszko chłopca do podjęcia pracy.

Szlochając głośno, schylił się nad żoną i synkiem i objął ich ramionami. Z jego piersi wydobył się zwierzęcy skowyt, który przeraził pozostałych żołnierzy. Bez powodzenia próbowali go podnieść, choć powinni się domyślić, że właśnie stracił najbliższych. Gdyby teraz odszedł od żony i syna, zerwałby ostatnie ogniwo łączące go ze światem.

Pomimo daleko posuniętej ostrożności jego najgorsze obawy właśnie stały się rzeczywistością. Przegrał walkę.

Wróg odnalazł go w jego domu.

ROZDZIAŁ DRUGI

Dopiero ludzie z oddziału ratunkowego, którzy kilka minut później przybyli na miejsce zamachu, zdołali oderwać Wesleya Holdena od ciał jego żony i syna.

-  Uspokój się! To ty potrzebujesz naszej pomocy - powiedział lekarz, biorąc go pod ramię.

-  Nie, zostawcie mnie - odpowiedział Wesley zdławionym głosem, odpychając go od siebie.

- Muszę się nimi zaopiekować.

Kiedy podeszli do Margie, żeby położyć ją na noszach, Wesley szarpnął się i skoczył do przodu.

-  Uważajcie, do cholery! Uderzycie ją w głowę! - Delikatnie wsunął ręce pod jej szyję. - Teraz

-  powiedział miękko i odgarnął z jej twarzy zakrwawiony kosmyk włosów, który przylepił się do policzka. - Nie martw się, kochanie. Nie pozwolę im zrobić ci krzywdy.

Sanitariusze wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Zbyt często oglądali ludzkie tragedie, by

22

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin