egzam_lit.TXT

(2 KB) Pobierz
#title=
#params=
#HTMLInfo=
Miasteczko J. w Wielkopolsce jest mniej więcej takim miasteczkiem, jak wszystkie położone w tamtej stronie. Dworzec kolei to duży parterowy budynek pomalowany na szary kolor, nad szynami wznoszš się żelazne schody i czarne arkady żelaznego mostu, po którym kroki przechodzšcych rozlegały się głono ponad żmijami czerwonych towarowych pocišgów stojšcych na bocznych torach. Od żelaznego wiaduktu do rynku prowadzi prosto ulica wysadzona strzyżonymi krategusami, które w momencie kiedy pierwszy raz je widziałem, podobne były do różowych kul i do okršgłych ciastek lukrowanych na różowo, jakie widniały w pobliskiej cukierni. Wzdłuż ulicy stojš parterowe i jednopiętrowe czyste domki z ogródkami, pełne zieleni i częciowo zaronięte winem. Różne sš tutaj rodzaje tych pnšczy, poczynajšc od błyszczšcych ostrzeszek winobluszczu, czepiajšcego się tynków swoimi kleistymi mackami, aż do prawdziwych lici winnej macicy, kryjšcych w swym cieniu nabrzmiewajšce grona. Licie winne zwieszajš się przez kraty i powiewajš długimi pędami ponad wielkimi szybami prowincjonalnych, do tła wyglansowanych okien.
I znowu cichoć w dole. Dzięcioł na jedlinie,
Stuka z lekka i dalej odlatuje, ginie,
Schował się, ale dziobem nie przestaje pukać,
Jak dziecko, gdy schowane woła, by go szukać.
Bliżej siedzi wiewiórka, orzech w łapkach trzyma,
Gryzie go zawiesiła kitkę nad oczyma,
Jak pióro nad szyszakiem u kirasyjera,
Chociaż tak osłoniona, dokoła spoziera
Dostrzegłszy gocia skacze gajów tanecznica
Z drzew na drzewa, miga się jako błyskawica,
Na koniec w niewidzialny otwór pnia przepada
Jak wracajšca w drzewo rodzime dryjada.
Znowu cicho. Wtem gałš wstrzšsła się tršcona
I pomiędzy jarzębin rozsunione grona
Kraniejsze od jarzębin zajaniały lica:
To jagód lub orzechów zbieraczka, dziewica.
W krobeczce z prostej kory podaje zebrane
Brunice wieże, jako jej usta rumiane,
Obok młodzieniec idzie, leszczynę nagina,
Chwyta w lot migajšce orzechy dziewczyna.
Wtem usłyszeli odgłos rogów i psów granie,
Zgadujš, że się ku nim zbliża polowanie,
I pomiędzy gałęzi gęstwę, pełni trwogi,
Zniknęli nagle z oczu jako lene bogi.
W Soplicowie ruch wielki, lecz ni psów hałasy,
Ani rżšce rumaki, skrzypišce kolasy,
Ni odgłos tršb dajšcych hasło polowania
Nie mogły Tadeusza wycišgnšć z posłania.
Ubrany padłszy w łóżko, spał jak bobak w norze.
Nikt z młodzieży nie mylił szukać go po dworze,
Każdy sobš zajęty pieszył, gdzie kazano.
O towarzyszu sennym całkiem zapomniano.
On chrapał, słońce w otwór, co ród okiennicy
Wyrznięty był w kształt serca, wpadło do ciemnicy
Słupem ognistym, prosto sennemu na czoło,
On jeszcze chciał zadrzemać i kręcił się w koło,
Chronišc się blasku, nagle usłyszał stuknienie,
Przebudził się; wesołe było przebudzenie.
Czuł się rzewym jak ptaszek, z lekkociš oddychał,
Czuł się szczęliwym, sam się do siebie umiechał,
Mylšc o wszystkim, co mu wczora się zdarzyło,
Rumienił się i wzdychał, i serce mu biło.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin