Alex Joe - 7. Piekło jest we mnie.pdf

(520 KB) Pobierz
Joe Alex
Piekło jest we mnie
1987
1007170997.001.png
Gdziekolwiek zwrócę lot, tam czekać będzie
Gniew nieskończony, nieskończona rozpacz!
Gdziekolwiek zwrócę lot, tam wszędzie piekło.
Piekło jest we mnie, a na dnie otchłani
Głębsza, ziejąca czeluść się otwarła,
Przy której piekło dręczące jest niebem.
Zmiłuj się wreszcie! Czyż nie ma już miejsca
Dla mej pokuty i dla wybaczenia?
Nie ma, zostało jedynie poddanie
I lęk przed hańbą, która mnie okryje
Wśród duchów w dole…
John Milton, Raj utracony, księga III.
K tóż mógł przypuszczać, że ów lot tak się zakończy? Miała to być podróż dla przy-
jemności, dwa tygodnie wypoczynku okraszonego skromną, ale mile łechcącą próżność
uroczystością. Tak przynajmniej twierdził wydawca, na którego ręce przesłano zapro-
szenie. Utrzymane było ono w niezwykle uprzejmym, niemal serdecznym tonie i stało
w nim, czarno na białym, że Klub Południowoafrykańskich Miłośników Powieści
Kryminalnej będzie zaszczycony, jeśli pan Joe Alex zechce przybyć do Johannesburga,
aby przyjąć doroczną nagrodę Klubu i podzielić się z jego członkami swymi doświad-
czeniami pisarskimi, a także — jeśli zechce, oczywiście — opowiedzieć o swoich pla-
nach na przyszłość. Prezydium Klubu będzie szczęśliwe mogąc pokryć koszty przelotu
i pobytu pana Alexa w Johannesburgu, gdzie niżej podpisani dołożą wszelkich starań,
aby zapoznać gościa z miastem i jego pięknymi okolicami.
Tak, zapewne próżność odegrała pewną rolę w przyjęciu tego zaproszenia, lecz nie
tylko. Działo się to w latach pięćdziesiątych, gdy bardzo młody Joe Alex, wciąż jeszcze
nie dowierzający swej nagłej popularności, gotów był spełnić niejedno życzenie wy-
dawcy tak szybko i sprawnie wypuszczającego na światło dzienne jego kolejne książki.
Wszystko to działo się w przededniu rewolucji, jaką spowodowało wprowadzenie
silnika odrzutowego w lotnictwie pasażerskim, i lot z Londynu do Południowej Afryki
trwał przeszło dobę. Lecz minął szybko, równie szybko, jak dwa tygodnie, które po nim
nastąpiły.
I oto Joe znalazł się ponownie w porcie lotniczym Jan Smuts, gotów do odlotu. Był
zmęczony. Przyjęcie pożegnalne ciągnęło się aż do zmroku i trwałoby zapewne jeszcze,
gdyby nie to, że godzina odlotu zbliżała się nieuchronnie i gość musiał opuścić zebra-
nie.
Ale teraz było już po wszystkim. Joe wszedł do wielkiej oszklonej poczekalni, wska-
zał tragarzowi najbliższy stolik i opadł na fotel. Tragarz postawił obie jego walizki obok
fotela, zerknął na banknot trzymany przez Alexa, wyjął mu go delikatnie z ręki, błysnął
nieprawdopodobnie białymi zębami, kontrastującymi z jego czarną twarzą, zasalutował
i odszedł mówiąc, że powróci, kiedy zapowiedzą samolot do Londynu.
3
Joe zerknął na zegarek, westchnął i wyciągnął z bocznej kieszeń marynarki lokalną
gazetę, którą kupił przy wejściu. Przez dłuższą chwilę przesuwał wzrokiem po szpal-
tach, lecz pomimo rozpaczliwych wysiłków nie znalazł ani jednej wiadomości, która
mogła go zainteresować choćby w najmniejszym stopniu. Przymknął oczy i westchnął
ponownie. Fala zmęczenia powracała, bardziej natrętna niż przed chwilą. Gdzieś daleko,
za rozległą, cicho podzwaniającą talą olbrzymiej szyby, zajmującej prawie całą ścianę
poczekalni, nierówno grzmiały zapuszczone silniki wielkiego samolotu pasażerskiego.
Noc rozciągnęła się już nad lotniskiem, za szybą migotały kolorowe światełka, a z lewej
strony wpadał wielki blask zapalonych relektorów na wieży kontrolnej.
— Za wiele było tego wina… — mruknął Alex cicho. Wydawało mu się, że przytłu-
miona wibracja silników wprawia w dygotanie wszystkie komórki znużonego mózgu.
A mózg ten był już dostatecznie udręczony dwoma tygodniami nie przemijającego
upału, setkami zdawkowych rozmów z nieznajomymi ludźmi, a nade wszystko mo-
wami w czasie dzisiejszego pożegnalnego bankietu.
Na szczęście port lotniczy leżał dostatecznie daleko od miasta i udało mu się po-
zbyć wszystkich, którzy chcieli go odprowadzić, niemal wszystkich, gdyż Prezes Klubu
Południowoafrykańskich Miłośników Powieści Kryminalnej odwiózł go wprost z przy-
jęcia na lotnisko. Prezes był producentem regionalnych pamiątek, sprzedawanych przez
rozrzuconą po całym kraju gęstą sieć sklepów. W drzwiach portu lotniczego zdążył
jeszcze wsunąć Alexowi pięknie zapakowane pudełeczko i zniknął, przepraszając, że nie
będzie towarzyszył gościowi do chwili odlotu. Wypił nieco zbyt wiele i chciał powró-
cić do miasta, zanim ruch samochodowy zmniejszy się. Prawo w Południowej Afryce
było niestety nieubłagane dla niezupełnie trzeźwych kierowców. Więc niech drogi mi-
ster Alex zechce mu wybaczyć…
Joe oczywiście zechciał wybaczyć i uścisnął wylewnie jego rękę, dziękując za gości-
nę, a kiedy prezes Klubu zniknął wreszcie, wsunął paczuszkę do kieszeni i ruszył ku po-
czekalni. Teraz sięgnął po pudełeczko, rozwinął papier i otworzył je. Wewnątrz była pa-
pierośnica obciągnięta szarą, chropowatą skórą słonia, a na niej wytłoczony złotymi li-
terami napis: „JOE ALEXOWI — KPAMPK”.
Przez chwilę patrzył ze zdumieniem, nie mogąc pojąć, kim jest ów Kpampk, i starając
się przypomnieć sobie nazwisko prezesa. Nagle spłynęło nań objawienie. Były to pierw-
sze litery nazwy Klubu. Obrócił papierośnicę w palcach, pomyślał z żalem o owym sło-
niu i wsunął ją do kieszeni.
Podeszła kelnerka, zamówił kawę i coca-colę i z nadzieją zaczął wsłuchiwać się
w słowa, które spłynęły łagodnie z megafonu wypowiadane miękkim, kobiecym gło-
sem. Ale głos zapowiedział samolot do Cape Town.
Minuty mijały. Kawa nie wróciła umysłowi świeżości, a lodowata coca nie przy-
niosła ciału ulgi. Nadal było gorąco, chociaż klimatyzowane wnętrze poczekalni wy-
4
dawało się o wiele chłodniejsze niż świat na zewnątrz. Spojrzał na zegarek. Do od-
lotu brakowało jeszcze czterdziestu minut, ale kontrola paszportowa i celna w Unii
Południowoafrykańskiej była dość dokładna. Do tego dojść musiał jeszcze czas po-
trzebny do zważenia i przetransportowania bagażu podróżnych do samolotu. Megafon
przemówił ponownie. Jeszcze jedna grupka pasażerów uniosła się z miejsc. Poczekalnia
pustoszała. Być może samolot do Londynu był ostatnim startującym tego wieczora?
Joe ziewnął, zasłaniając usta trzymaną w ręce gazetą.
— Uwaga! — powiedział megafon. — Start samolotu do Nairobi–Addis Abeby–
Kairu–Zurychu i Londynu będzie opóźniony, za co pragniemy przeprosić wszystkich
udających się w tym kierunku. Gdy maszyna będzie gotowa do startu, pasażerowie zo-
staną natychmiast powiadomieni. — Głos był beznamiętny, uprzejmy i spokojny.
Alex, który uniósł się nieco, słysząc pierwsze słowa komunikatu, opadł z wolna na
fotel i rozejrzał się leniwie.
Przy najbliższym stoliku, na wprost okna, siedziała zwrócona do niego proilem
młoda, czarnowłosa i bardzo ładna kobieta, ubrana w prześliczny lekki kostium podróż-
ny, który Alexowi nie spodobał się już na pierwszy rzut oka, tak jak nie spodobał mu się
modny, maleńki czerwony kapelusik nasunięty, nieco na bakier, na małą kształtną głów-
kę. Kapelusik ten był odrobinę zbyt czerwony, a kostium nieco zbyt obcisły, jak gdyby
właścicielce jego zależało przede wszystkim na niezwłocznym ukazaniu każdemu, kto
zechce spojrzeć, tego, czego dokładne określenie wymaga zwykle odrobiny wyobraźni.
Joe pomyślał w duchu, że nigdy jeszcze nie widział dziewczyny, która wydawałaby się
niemal naga, będąc tak dokładnie zakryta. Przy fotelu siedzącej, która pięknymi długimi
palcami opalonej dłoni przewracała leniwie kartki kolorowego ilustrowanego magazy-
nu, stała niewielka elegancka walizka z czerwonej skóry, a Joe, choć przyznał w duchu,
że przygląda się nieznajomej zbyt długo, pomyślał, że czerwona walizka także nie może
uchodzić za przedmiot odwracający uwagę od swej właścicielki. Obok walizki spoczy-
wał potężny jak sarkofag, okuty kufer–szafa, którego przewóz samolotem musiał kosz-
tować co najmniej tyle, ile przewóz pasażera. Na kufrze leżała parasolka, cienka i lśniąca
jak szpada. Przyglądając się czerwonym pantofelkom Alex zastanawiał się przez chwilę,
jaki może być zawód tej dziewczyny. Było w niej coś, co już na pierwszy rzut oka mó-
wiło, że jest osobą samodzielną. Ale do tego niepotrzebny był zawód, wystarczyło mieć
dość pieniędzy. Mimo to uznał, że najprawdopodobniej jest początkującą gwiazdeczką
ilmową albo śpiewaczką występującą w music–hallu. Dziewczyny te były w nieustan-
nym ruchu, gdyż sam rodzaj ich pracy zakładał ograniczoną ilość występów w jednym
miejscu. Raz jeszcze przesunął z przyjemnością spojrzeniem po długich, smukłych no-
gach, zerknął niechętnie na czerwoną walizkę i przeniósł wzrok ku następnemu stoli-
kowi.
Siedzący przy nim dwaj mężczyźni byli niemal równie interesujący jak młoda dama
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin