6 - Na zakrecie.doc

(684 KB) Pobierz


Opowiadanie zawiera luźne nawiązania do opowiadań Arthura Weasleya "Oswoić smoka" i "Wigilia w Norze"
I.


Ida Lowry
NA ZAKRĘCIE
czyli część piąta historii Lucy i Syriusza
migawki 1995-96

dla Madame Evans


Prolog

If only I could turn back time…”
Aqua

lipiec 1995
Kiedy Lucy otworzyła drzwi kuchni, Remus szybko podniósł się z krzesła i popatrzył na nią ze zdumieniem. Starała się nie patrzeć mu w oczy, bo odnosiła wrażenie, że Lupin zdoła wyczytać z jej twarzy całą prawdę. Na szczęście uspokoiła się już na tyle, że mogła panować i nad głosem, i nad gestami.
- Przepraszam, że tak długo – zaczęła niepewnie. – Chciałam załatwić jeszcze kilka spraw. Przepraszam...
- Nie szkodzi. – Remus wreszcie odzyskał mowę. – Najważniejsze, że jesteś. Zastanawiałem się, co robić, jeśli nie wrócisz do rana.
- Jestem – powiedziała cicho, wciąż unikając jego wzroku. – Gdzie Syriusz?
- U siebie.
- Pójdę do niego, a ty możesz wracać. – Położyła torebkę na stole i ruszyła wolno w kierunku drzwi pracowni. Teraz czekało ją najtrudniejsze zadanie. Po tym wszystkim, co się dziś wydarzyło, musiała stanąć twarzą w twarz z Syriuszem.
- Lucy... – Remus nieoczekiwanie chwycił ją za rękę i zatrzymał.
Odwróciła się i - po raz pierwszy tego wieczora - spojrzała mu prostu w oczy.
- Tak? – spytała, odruchowo mrużąc powieki. Coś we wzroku Lupina sprawiło, że poczuła niepokój.
- Powiedz mi, o co tu tak naprawdę chodzi?
- O nic – siląc się na spokój, wzruszyła ramionami. - Wszystko jest w najlepszym porządku.
- Nie sądzę – Lupin pokręcił przecząco głową. - Syriusz był pewny, że nie wrócisz.
- Dlaczego? – zaniepokoiła się. – Coś ci powiedział?
- Nic. Może więc ty mi wyjaśnisz...
- Wybacz, Remus – wyrwała rękę z jego uścisku – ale nic ci nie będę wyjaśniać. To, co jest między mną i Syriuszem, to wyłącznie nasza sprawa. A wydaje mi się, że zbyt wiele osób...
- W porządku – skapitulował. – I tak nie liczyłem, że powiesz.
- To czemu pytasz?
- Cholera jasna! – naprawdę się zdenerwował. – Chciałbym pomóc.
Nikt nam nie może pomóc – pomyślała, a głośno powiedziała:
- Dziękuję, ale muszę poradzić sobie sama.
Nie wyglądał na przekonanego, ale nie miała siły dłużej z nim dyskutować. Nie potrafiła powiedzieć mu prawdy, a kłamać nie chciała.
Skoro to naprawdę nie było konieczne...
**
Myślała, że drzwi do pracowni będą zamknięte, ale się pomyliła. Klamka ustąpiła natychmiast, gdy tylko ją nacisnęła. Lucy na chwilę zatrzymała się w progu i wzięła głęboki oddech.
Znowu zaczynała się denerwować, bo nie miała pojęcia jak Syriusz ją powita. Rano rozstali się w gniewie. Skoro obawiał się, że ona nie wróci, to najprawdopodobniej domyślał się, że miedzy nią a Kingsleyem może dojść do konfrontacji.
Weszła do środka.
Świeczki...
Pierwsze, co rzuciło się jej w oczy, to dziesiątki płonących świeczek wypełniających cały pokój. Stały na wszystkich meblach, na podłodze, nawet na leżących luzem książkach. Drgające żółte światełka odbijały się w szklanym suficie.
Stanęła jak wryta, ponieważ od kiedy zamieszkała w tym domu, nie widziała czegoś takiego. Ponadpalane kawały wosku, które pierwszego dnia oderwała od mebli, spokojnie tkwiły w szufladach. Do dziś. Boże...
Syriusz siedział przy stole z brodą opartą na nadgarstkach i, mrugając oczami, wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. Ona też przyglądała mu się z narastającym zdumieniem. W ciągu kilkunastu godzin jej nieobecności coś zmieniło się w jego wyglądzie. I to bardzo.
Włosy... Obciął włosy.
Błyskawicznie uświadomiła sobie, dlaczego to zrobił. Poczuła drapanie w gardle i z trudem powstrzymywała łzy.
Jak mogłam choć przez chwilę chcieć go zostawić? Jak mogłam…
Tymczasem do Syriusza najwyraźniej dotarło, że ona tu jest naprawdę. Gwałtownie zerwał się z krzesła, ale nie rzucił się w jej kierunku, tak, jak niewątpliwie zrobiłby to kilkanaście lat temu.
Patrzył na nią i nad czymś się zastanawiał. Chyba wiedziała nad czym...
Wreszcie najwyraźniej podjął decyzję, bo bez słowa podszedł do niej, chwycił ją w ramiona i z całej siły przytulił do siebie.
Nie protestowała. Zamknęła oczy i przez długą chwilę starała się nie myśleć absolutnie o niczym.
Wreszcie podniosła głowę i popatrzyła na niego. Miał w oczach taką radość, że drapanie w gardle jeszcze się wzmogło. Czuła, że za chwilę rozpłacze się w głos. Żeby do tego nie dopuścić, jedną ręką dotknęła jego twarzy, a drugą zanurzyła we włosach. Były obcięte koszmarnie krzywo, ale nadspodziewanie miękkie.
- Co się stało? – spytała szeptem. – Dlaczego to zrobiłeś?
- Przecież chciałaś – powiedział tak samo cicho, przytulając ją znowu. – Dobrze, że jesteś. Bałem się...
- Czego? – podniosła na niego zaniepokojone spojrzenie.
- Że nie wrócisz. Że jest ktoś ważniejszy ode mnie – wyrzucił z siebie jednym tchem ku jej niebotycznemu zdumieniu. Nie spodziewała się, że będzie umiał powiedzieć to wprost.
- Nie ma nikogo ważniejszego od ciebie – powiedziała dobitnie, patrząc mu prosto w oczy i dziękując Bogu, że tym razem mogła powiedzieć prawdę.
Najświętszą.
O żadnego innego mężczyznę nie troszczyła się tak, jak o niego. Dla niego była w stanie zrezygnować...
Syriusz wyglądał na całkowicie uspokojonego. Na szczęście nie oczekiwał od niej wyznań miłości i płomiennych deklaracji. Te słowa mu wystarczyły.
Patrzył na nią z wyraźnym zachwytem.
- Wyglądasz tak... Tak jak wtedy. Tak samo.
- Chcę, żeby było tak, jak wtedy – odparła desperacko i mocno ścisnęła go za rękę.


Rozdział I

I will go down with this ship…”
Dido

listopad 1995
1.
O co tu, u diabła, chodzi? – zastanawiał się John Barret, niechętnym spojrzeniem lustrując miejsce, w którym kilka minut wcześniej pozostawili go aurorzy.
Pokój przesłuchań był nieprzyjemny w taki sposób, w jaki bywają wnętrza przeznaczone wyłącznie do celów służbowych. Zimny, bezosobowy, kłujący w oczy śnieżną bielą ścian. John, na co dzień przyzwyczajony do obcowania z pięknymi przedmiotami, wręcz instynktownie nie znosił podobnych widoków.
Nie znosił też magii.
Od dnia ukończenia szkoły średniej omijał szerokim łukiem wszystko, co mogło mieć z nią jakikolwiek związek; nawet bez mrugnięcia okiem rozstał się z kobietą, z którą miał zamiar się ożenić, gdy tylko powiedziała mu, że jest czarownicą.
Czarownica – wzdrygnął się na samo wspomnienie Lucy Blair.
Zaraz, zaraz...
Lucy!
A może to ma jakiś związek z nią?
Żaden inny powód zatrzymania nie przychodził mu do głowy, a ex-narzeczona była jedyną osobą, która w jakikolwiek sposób mogła go łączyć z magiczną Anglią.
Nie, nie był wystraszony tą sytuacją. Raczej zdziwiony i zaintrygowany, nigdy wcześniej nie miał do czynienia w czarodziejskimi służbami śledczymi.
Lucy... Tak, tu musiało chodzić o nią.
Swoją drogą, skoro przez tyle lat mieszkała w Stanach incognito, musiała mieć coś na sumieniu. Zaklął w myślach i chyba już po raz setny poczuł złość na Lucy i na niesprawiedliwość losu: Kobieta, której zupełnie nie zależało na magii, która się jej wyrzekła, mogła, gdyby tylko chciała, używać czarów. A on...?
Niech to przesłuchanie się wreszcie zacznie i niech to wszystko się wyjaśni! - rozejrzał się dookoła i ze zniecierpliwienia zabębnił palcami w stół. Niskiego aurora, który kierował jego zatrzymaniem, wciąż nie było. Wystraszona protokolantka nerwowo przekładała pióra i ołówki. John odruchowo uśmiechnął się do niej, a ona natychmiast spuściła wzrok. Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę z zainteresowaniem. Dziewczyna była całkiem do rzeczy. Ale ta mała różowowłosa aurorka, którą mijał w holu, podobała mu się o wiele bardziej.
Cholera jasna, żadnych czarownic!
Przecież przysiągł sobie, że tylko i wyłącznie mugolki! Całkiem sporo przewinęło się ich przez jego życie.
Tak, lubił towarzystwo kobiet. Zresztą z wzajemnością. Ale jak do tej pory miał ochotę ożenić się tylko z jedną. Jak na złość z taką, która posiadała magiczne zdolności. I która, tak naprawdę, była zupełnie dla niego nieodpowiednia.
Często zastanawiał się, czemu oświadczył się właśnie jej. No dobrze, kochał ją, ale nie mniej, ani więcej, niż inne swoje przyjaciółki. Może więc dlatego, że Lucy była wyzwaniem? Nie tak łatwo było ją zdobyć, a jeszcze trudniej zatrzymać przy sobie. Przez cały czas trwania ich związku, nie był pewny, czy ona go kocha, czy tylko pozwala mu kochać siebie. Miała swój świat, do którego nikogo nie chciała wpuścić.
I chyba to było w niej takie podniecające. Oprócz nieprzeciętnej urody, oczywiście.
Przez pierwsze miesiące po rozstaniu naprawdę żałował, że sprawy przyjęły taki obrót. Później jednak doszedł do wniosku, że Lucy miała rację – na dłuższą metę nie pasowali do siebie. Denerwowała go pedanteria narzeczonej, jej powściągliwość, a także… nadmierna niezależność. Często miał wrażenie, że tak naprawdę mogłaby się świetnie obejść bez niego. A on lubił się czuć potrzebny.
Poza tym jej przeszłość...
Lucy nie opowiadała mu o sobie, ale już po rozstaniu dowiedział się wiele o jej latach studenckich i początkach kariery zawodowej od swoich nowojorskich znajomych. Oglądnie mówiąc, nie były to informacje budujące i słysząc je, dziękował Opatrzności, że nie doszło do ślubu. Ba, gdyby wiedział o tym wszystkim wcześniej, nigdy by się nie oświadczył. Rodzina nie wybaczyłaby mu takiej żony.
Drzwi otworzyły się z irytującym skrzypieniem i do pokoju raźnym krokiem wmaszerował inspektor Lawrance. Zatrzymał się przy biurku, przesunął krzesło i usiadł dokładnie naprzeciwko zatrzymanego. Wciąż milcząc, grzebał w papierach, aż wreszcie wyciągnął z nich jakąś fotografię. John zerknął na nią kątem oka i z pewną satysfakcją stwierdził, że jego przypuszczenia były trafne. Lucy...
Tymczasem auror odłożył zdjęcie na bok i zupełnie nie patrząc na przesłuchiwanego, zapytał.
- Imię i nazwisko?
- A może najpierw wyjaśniłby mi pan łaskawie, o co chodzi?
- Imię i nazwisko? – powtórzył z naciskiem śledczy.
- John Frederic Barret – odparł z westchnieniem. Wyglądało na to, że nie będzie łatwo dowiedzieć się czegoś konkretnego.
- Data i miejsce urodzenia? – padło natychmiast kolejne pytanie.
- 5 maja 1969 roku, Brookline, Massachusetts.
- Imiona rodziców i panieńskie nazwisko matki?
- Andrew i Rose Shiver
Auror zamilkł i w ciszy dało się słyszeć tylko skrzypienie pióra o pergamin.
Lawrance sięgnął po zdjęcie i położył je na samym środku biurka.
- Czy zna pan tę kobietę?
- Tak – potwierdził, bo nie widział powodu, żeby zaprzeczać. – To Lucy Blair.
- Kiedy pan ją poznał i gdzie?
- Na uniwersytecie Yale. Studiowałem tam archeologię, a ona prowadziła zajęcia z historii Anglii.
- Co was łączyło?
John zmarszczył czoło. Ton głosu aurora zaczynał działać mu na nerwy.
- A może wyjaśniłby mi pan, o co tu w ogóle chodzi? Czego chcecie od Lucy?
- Ta ja tu jestem od zadawania pytań – odpowiedział zimno inspektor.
Przesłuchiwany zamilkł i pomyślał, że to wszystko zakrawa na farsę. Najchętniej wstałby i wyszedł z tego pokoju. Wiedział jednak, że raczej nie powinien robić sobie wrogów w brytyjskim Ministerstwie Magii. Wprawdzie wpływy jego rodziny sięgały daleko, ale...
Szybko opanował nerwy i po chwili zaczął składać wyjaśnienia zupełnie spokojnym tonem:
- Lucy i ja... Byliśmy parą przez dwa lata. A właściwie rok – dodał po krótkim namyśle.
- Co to znaczy? – zainteresował się natychmiast auror.
- Ona przez rok pracowała w Anglii, ja przez ten czas byłem na stażu w Egipcie, a kiedy spotkaliśmy się ponownie, postanowiliśmy się rozstać.
- Dlaczego?
- A jak pan myśli? – zirytował się John.
- Nie jestem domyślny – mruknął Lawrance.
Cholera jasna! Nic nie zostało mu oszczędzone. Musiał powiedzieć to głośno…
- Przyznała się, że jest czarownicą – wyjaśnił cicho.
- Przyznała się? – auror oparł się rękami o blat biurka i pochylił w jego kierunku. Coś w jego spojrzeniu bardzo się Johnowi nie podobało. – Nie wierzę, że wcześniej nic pan nie wyczuł. Żadnej magii? Przecież jest pan charłakiem.
Charłak! Zacisnął pięści.
Nienawidził tego słowa.
Prześladowało go od dziecka. I to dlatego, żeby nie słyszeć go nigdy więcej, zdecydował się zamieszkać wśród mugoli. To było lepsze, niż funkcjonowanie na marginesie czarodziejskiego społeczeństwa.
- Jestem także archeologiem – powiedział zimno. – Mam w domu kilka starych artefaktów i byłem pewny, że to któryś z nich emanuje magią. Poza tym Lucy nigdy przy mnie nie używała czarów.
- Kiedy dokładnie się rozstaliście? – Lawrance zignorował jego wyjaśnienia.
- W sierpniu 1994 roku.
- Czy po rozstaniu utrzymywaliście ze sobą jakieś kontakty?
- Żadnych.
Auror wyglądał na zawiedzionego. Przyglądał się Johnowi jeszcze przez chwilę, a potem wyprostował się i spytał:
- Czy pani Po... Blair kiedykolwiek wspominała w pana obecności o Syriuszu Blacku?
- Nigdy – odpowiedział bez wahania. Miał absolutną pewność – to nazwisko nie padło z ust jego byłej narzeczonej. Czasem wspominała o mężu, ale o nikim więcej.
Black? Może to jeden z jej byłych chłopaków?
- Na pewno? – auror nie wyglądał na przekonanego. – Niech pan się dobrze skupi i wszystko sobie przypomni. Syriusz Black.
- Lucy..., to jest pani Blair nigdy nie opowiadała mi o swoich znajomych.
- Skąd pan wie, że to jej znajomy? – spytał Lawrance z tryumfem w głosie.
- To chyba logiczne – zdziwił się. – Po co miałaby mi opowiadać o kimś obcym?
- Zdaje pan sobie sprawę, że możemy przesłuchać pana pod Veritaserum?
- Proszę bardzo – John rozłożył ręce. – Nie mam nic do ukrycia.
- W jakim celu przyjechał pan do Anglii?
- Dostałem stypendium w Cambridge. Robię doktorat.
- Czy ma pan zamiar spotkać się z panną… panią Blair?
- Nawet o tym nie myślałem – odpowiedział z cała szczerością. Lucy już od ponad roku była zamkniętym rozdziałem w jego życiu.
- W takim razie – auror ponownie usiadł na krześle – pomyśli sobie pan o tym i odnowi z nią znajomość. A przy okazji zapyta o kilka rzeczy. Na przykład…
- Czy pan mi sugeruje.. – John z oburzeniem spojrzał na Lawrance'a – pan mi sugeruje, że mam szpiegować Lucy?!
Inspektor poruszył się niespokojnie, ale nie zdążył odpowiedzieć, bo drzwi otworzyły się ponownie i do pokoju zajrzał wysoki ciemnoskóry mężczyzna, najwyraźniej też auror. Uważnie popatrzył na Johna, potem przeniósł wzrok na śledczego i w końcu zapytał spokojnie, ale z wyraźnym naciskiem:
- Czy mógłbym się dowiedzieć, co tu się dzieje?
Lawrance momentalnie poczerwieniał i wyraźnie widać było, że z trudem hamuje wściekłość. Udało mu się jednak opanować w rekordowo krótkim czasie.
- Shacklebolt? – w jego głosie słychać było tylko i wyłącznie zdziwienie. - Co tu robisz? Do jutra miałeś być w terenie.
- Odwołali akcję – mruknął przybysz. – I, jak widzę, dobrze się stało. Może mógłbyś mi to i owo wyjaśnić?
Lawrance nerwowo uderzył pięścią w biurko. Wystraszona protokolantka drgnęła, a potem pochyliła się nad papierami.
- … na osobności, oczywiście.
Śledczy zmełł w ustach przekleństwo i niechętnie podniósł się z krzesła. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, John spojrzał na czarownicę i postarał się uśmiechnąć najbardziej ujmująco, jak potrafił:
- Co tu się dzieje?
- Inspektor Shacklebolt zaraz pewnie to panu wyjaśni – odpowiedziała dziewczyna i nieśmiało odwzajemniła uśmiech. – Ja nie jestem upoważniona.
Wzruszył ramionami i ze zniecierpliwieniem spojrzał na zegarek. Cholera jasna, był już spóźniony, a nawet jeszcze nie opuścił Londynu.
Nie minęło nawet pięć minut, gdy do pokoju przesłuchań wrócił ciemnoskóry auror. Sam.
- Dziękuję ci, Polly – powiedział się do protokolantki. – Nie będziesz już potrzebna.
Dziewczyna posłusznie zebrała przybory do pisania i opuściła pokój. Shacklebolt milczał jeszcze przez chwilę, a potem zwrócił się do niego:
- Bardzo pana przepraszam za to zamieszanie.
Z ciekawością przypatrywał się aurorowi, który sprawiał o wiele sympatyczniejsze wrażenie niż jego poprzednik. John miał podejrzenie graniczące z pewnością, że obaj panowie nie grają w jednej drużynie. Jeden drugiemu włazi w paradę – pomyślał, natomiast głośno rzekł:
- Jednak skoro już mnie to zaproszono – specjalnie położył nacisk na to ostatnie słowo – chciałbym się dowiedzieć, dlaczego tak się stało. Chyba mam prawo?
- Inspektor Lawrance... – Shacklebolt zamilkł na chwilę, jakby szukał odpowiednich słów. - Inspektor Lawrance czasem grzeszy nadgorliwością. Natomiast ja nie widzę potrzeby przesłuchiwania pana w sprawie, którą prowadzimy.
- Czy w tę sprawę zamieszana jest pani Blair?
- Zamieszana to za duże słowo – wyjaśnił spokojnie auror. – Powiedzmy, że zupełnie przypadkowo ma z nią coś wspólnego.
– Czego wy chcecie od Lucy? – nie wytrzymał. – To naprawdę dobra dziewczyna. Może trochę pokręcona, ale dobra. Nie wierzę, że mogła popełnić jakieś przestępstwo.
W oczach inspektora zobaczył coś..., coś jakby błysk zainteresowania. Shacklebolt przez chwilę mierzył go wzrokiem, a następnie powiedział:
- Ministerstwo szuka kogoś, z kim Lucy była przed laty związana.
- Co on takiego zrobił? – John poczuł się naprawdę zaintrygowany.
Auror postukał paznokciami w blat biurka.
- Czy słyszał pan o Lordzie Voldemorcie?
- Oczywiście – odparł szybko John. – W swoim czasie napędził niezłego stracha naszemu rządowi.
- Otóż lord Voldemort – kontynuował nadinspektor - czternaście lat temu zamordował brata i bratową Lucy. I to dlatego, że zdradził ich najlepszy przyjaciel.
- I tym przyjacielem był Syriusz Black – domyślił się.
- Tak uważa Ministerstwo.
- A pan myśli inaczej?
Auror najwyraźniej nie miał zamiaru udzielić mu odpowiedzi na to pytanie.
- A Lucy? Czy wyjechała do Stanów właśnie z tego powodu? – zainteresował się.
- Tak.
- Czy to prawda, że zostawiła tu jakieś dziecko?
- Swojego bratanka. Miał wtedy niewiele ponad rok.
Jakie to było niepodobne do niej – zostawić dziecko. Ale z drugiej strony… Przecież już kiedyś przekonał się, że nic o niej nie wie.
- Proszę zapomnieć o wszystkim, co mówił panu inspektor Lawrance – powiedział tymczasem auror, podnosząc się z krzesła. - Jego propozycja też jest nieaktualna.
- I tak nie miałem zamiaru z niej skorzystać – rzucił ze złością John. – Zresztą w ogóle nie chcę widywać się z Lucy.
Shacklebolt odwrócił się szybko w jego stronę i powiedział, ze skwapliwością tak mocno kontrastującą z jego poprzednim wyważonym tonem:
- Tak byłoby najlepiej. Ona bardzo potrzebuje spokoju.
Na brodę Merlina, ten auror naprawdę troszczył się o Lucy. Znał ją prywatnie? Lubił?
A może...?
W sumie wcale by go to nie zdziwiło. Jego ex-narzeczona zawsze miała powodzenie. W swoim czasie był o to nawet wściekle zazdrosny. Teraz też poczuł drobne ukłucie w sercu, zupełnie niezależne od jego woli. Szybko się jednak opanował.
- Nie widzę powodu, żeby niepokoić Lucy – uśmiechnął się lekko.
- Dziękuję panu – powiedział poważnie Shacklebolt, wyciągając do niego rękę.
Chyba się domyślam, za co…

2.
- Chodź, musimy tu koniecznie wejść – Tonks mocno pociągnęła Lucy za rękaw.
Od kilku minut stały przed mugolskim salonem mody ślubnej przy Bond Street, przyglądając się sukniom wywieszonym na wystawie. Wszystkie te bogate i strojne kreacje wzbudzały w Nimfadorze szczery zachwyt.
- No chodź – powtórzyła ze zniecierpliwieniem. – Zobaczymy co jest w środku.
- Ale po co? – zdziwiła się Lucy. Kontemplowanie strojów ślubnych było ostatnia rzeczą, na jaką miała ochotę i tkwiła w tym miejscu tylko dlatego, że nie chciała zrobić przykrości przyjaciółce.
- No jak to – po co? Przecież niedługo wychodzisz za mąż i nie masz się jeszcze w co ubrać – przypomniała jej dziewczyna.
- No tak – skapitulowała i posłusznie ruszyła za aurorką.
Ze wszystkimi konsekwencjami! – takie było jej postanowienie sprzed kilku miesięcy i tego trzymała się niezmiennie. Syriusz oświadczył jej się tydzień temu, a ona się zgodziła, mimo że miała wątpliwości. Zastanawiała się, czy ślub to dobre rozwiązanie. Szczerze mówiąc, wolałaby zaczekać, nie wiązać się jeszcze, ale skoro to miało uszczęśliwić jego...
Ze wszystkimi konsekwencjami.
Weszły do środka. Salon był duży, wytworny i na szczęście porządnie ogrzewany.
- O, popatrz, ta jest piękna – ekscytowała się tymczasem Tonks, maślanym wzrokiem wpatrując się w mocno wciętą w pasie suknię z długim trenem. – Przymierz ją koniecznie. I jeszcze to – chwyciła długi koronkowy welon i zarzuciła go sobie na ramiona. – Przepiękne.
- Żartujesz? – Lucy, która nawet swój pierwszy ślub brała w prostej sukni i z jednym kwiatkiem wpiętym we włosy, spojrzała na koleżankę ze zdumieniem.
- Wyglądałabyś jak królewna – rozmarzyła się dziewczyna.
- Przecież nie mogę się wystroić w bezę i welon – zaprotestowała, myśląc jednocześnie, że tak naprawdę, jest jej wszystko jedno. Mogła rozpoczynać nową drogę życia nawet w worku. Sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby... Stop!
- Dlaczego nie możesz? – indagowała ją tymczasem Tonks.
- Bo od dawna nie jestem niewinną leliją – rzuciła przekornie.
- Ale wychodzisz za swoją pierwszą miłość. Powinnaś...
- Gdybym wychodziła za Syriusza dziesięć lat temu, możliwe, że bym się tak wystroiła, ale nie teraz – powiedziała Lucy i dodała kategorycznie: - Idziemy.
- Dokąd? – zdziwiła się Tonks.
- Do Madame Malkin. Jeśli już naprawdę mam sobie sprawiać suknię ślubną, to niech to będzie coś skromnego.
- Tu na pewno byśmy coś znalazły – Nimfadora, wyraźnie zawiedziona, potoczyła wzrokiem po wnętrzu. – A do Madame Malkim już dziś nie zdążę.
- W sumie ja też – Lucy zerknęła na zegarek. – Umówiłam się z Syriuszem.
- A ja muszę lecieć do pracy.
- O tej porze? Coś się stało? – Lucy popatrzyła na dziewczynę z niepokojem. – Jakaś nagła akcja?
- Kingsley oszalał – wyjaśniła aurorka ściszonym głosem. – Zawsze był nienormalny, ale teraz chyba postanowił zaharować się na śmierć. A co gorsza, chce przy okazji wykończyć i nas.
Kingsley…
Od sierpnia unikała go konsekwentnie. Co prawda, czasem spotykali się na Grimmauld Place podczas zebrań Zakonu, ale wtedy ona nie oddalała się od Syriusza na krok, i starała się nawet nie patrzeć na aurora. On natomiast robił wszystko, żeby znaleźć się jak najbliżej niej. Chwilami nawet bała się, że zrobi coś nierozsądnego. Ale nie, panował nad sobą idealnie. Na szczęście...
Nie chciała z nim rozmawiać. Nie chciała, aby ją przekonywał, że zrobiła błąd.
Postąpiła słusznie i kropka.
Nie pozwalała sobie na najmniejsze wątpliwości. Nie pozwalała sobie na rozpamiętywanie. Tylko czasem… Czasem myśli wymykały jej się spod kontroli i wtedy czuła niewyobrażalny ból. I tęsknotę.
Stop!
- Lucy? Dobrze się czujesz? – Tonks wpatrywała się w nią z niepokojem.
- Tak, dobrze. – Błyskawicznie wróciła do rzeczywistości.
- No to ja zmykam – powiedziała aurorka z ciężkim westchnieniem. – Czeka na mnie tona akt i powalony szef – ruszyła niechętnie do wyjścia.
- Trzymaj się – rzuciła za nią Lucy, starając się nie myśleć, że dałaby naprawdę wiele, żeby niepoprawny przełożony koleżanki czekał na nią. W domu...
STOP!
Sama zdecydowała i dzięki temu miała wreszcie spokojne sumienie.
A szczęście? – pojawiła się uparta myśl.
Głupstwo, coś takiego jak szczęście przecież nie istnieje.
Nigdy się nie dowiem.
**
Kiedy aportowała się przy Grimmauld Place, już się ściemniało. Na dodatek siąpił deszcz - natrętne krople spływały po skórze lodowatymi strumykami i przemaczały ubranie do cna. Lucy głębiej naciągnęła kaptur, przeskoczyła przez kałużę i zatrzymała się dokładnie na wprost starego domu Blacków. Mimo że było koszmarnie zimno, nie kwapiła się, żeby do niego wejść. Najchętniej wróciłaby do Hogwartu, zamknęła się w swoim pokoju i nie myślała o niczym, ani nikim.
Nie znosiła tego miejsca.
Znienawidziła je od pierwszego wejrzenia, i ilekroć tu przychodziła, natychmiast popadała w nastrój przygnębienia.
Przerażały ją długie ciemne korytarze oświetlone zielonkawym światłem, kręte schody i ogromne pokoje, przypominające mauzolea. Bała się także portretu matki Syriusza i domowego skrzata Blacków, witającego ją zawsze wyzwiskami.
Na szczęście była tu tylko gościem. Opieka nad Harrym i podejrzenia, jakie mogłaby spowodować jej nagła rezygnacja z pracy, wystarczająco uzasadniały dalszy pobyt w Hogwarcie. Syriusz, co prawda, nie był z tego zadowolony, wolałby ją mieć przy sobie, ale ona oddychała z ulgą, ilekroć opuszczała to miejsce. Chyba by oszalała, gdyby przyszło jej tu mieszkać na stałe.
Koszmarny dom.
Nic dziwnego, że Syriusz... Nic dziwnego, że zrobił się jeszcze bardziej nerwowy i drażliwy. Nic dziwnego, że coraz częściej topił smutki w Ognistej, zupełnie nie zwracając uwagi na jej prośby. Nie miała pojęcia, co robić. Ilekroć próbowała z nim rozmawiać, kończyło się to kłótnią, mimo że dobierała słowa bardzo starannie. On krzyczał, a ona czuła bezsilność i żal. A także złość. Tę jednak tłumiła bardzo szybko – przecież nie mogła dać nic po sobie poznać, nie mogła mu sprawiać bólu. W końcu swoje już przeszedł...
Westchnęła i ruszyła przed siebie, ale na schodach wejściowych ponownie się zatrzymała. Oparła się ciężko o kutą poręcz i wbiła wzrok w kołatkę.
Jeszcze chwilę – pomyślała. – Jeszcze tylko chwilę.
Wreszcie zebrała się w sobie i ostrożnie otworzyła drzwi, starając się uniknąć skrzypienia. Za nic nie chciała obudzić portretu matki Syriusza. Słuchanie wrzasków i wyzwisk, było ostatnim, na co miała teraz ochotę.
Weszła do środka i z niechęcią popatrzyła na ponure wnętrze. Wszystkie gazowe latarnie paliły się, oświetlając mdłym światłem długi korytarz, który mimo wielokrotnego sprzątania, wciąż wyglądał na zapuszczony. Wiszące na ścianach portrety przodków Syriusza spoglądały na nią z wyraźną niechęcią. Świetnie wiedziała, że wszyscy zmarli Blackowie, jak jeden mąż, uważają ją za intruza.
Koszmar – Lucy wzdrygnęła się i po raz kolejny poczuła pokusę, żeby zawrócić. Nie mogła jednak tego zrobić.
Ściągnęła mokrą pelerynę, powiesiła ją na wieszaku, a potem ruszyła w kierunku kuchni. Gospodarz przebywał tam najczęściej, może dlatego, że było to jedyne w miarę przytulne miejsce w całym domu. Chyba z tego powodu, że – jako nie przeznaczone dla państwa – urządzono je skromnie i w miarę praktycznie.
Nie przeszła nawet połowy schodów, kiedy nieoczekiwanie usłyszała podniesiony głos Syriusza. Wystraszona, na chwilę wstrzymała oddech
Czyżby znowu mówił sam do siebie?
Zdarzało mu się to ostatnio dosyć często, szczególnie po alkoholu. Przeważnie – co doprowadzało ją do łez - rozmawiał z Jamesem, kilka razy słyszała też jak wyjaśniał coś Regulusowi, a ostatnimi czasy, kłócił się z matką. Kiedy próbowała przerywać te tyrady, patrzył na nią, jakby jej nie poznawał. W takich chwilach naprawdę się go bała.
I teraz znowu... Nie, nie zniesie tego. Nie dzisiaj.
Miała ochotę zawrócić i wymknąć się niepostrzeżenie. Rozważała tę możliwość zupełnie poważnie, gdy Syriusz nagle umilkł i odezwała się druga oso...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin