Trylogia Clorestaine - Kraina płaskich skał-1- Wybrana.doc

(70 KB) Pobierz
Trylogia

Trylogia

Clorestaine - Kraina płaskich skał

Tom pierwszy

 

WYBRANA

 

 

 

 

Anne Cartley

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

28.12.2009.

Spis Treści.

 

Księga 1

 

Prolog                Str. 3

Rozdział 1. Porwanie                             Str. 4

Rozdział 2.              Str. 9

Rozdział 3.

Rozdział 4.

Rozdział 5.

Rozdział 6.

Rozdział 7.

Rozdział 8.

Rozdział 9.

Rozdział 10.                           

 

Księga 2.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Księga Pierwsza

 

Clorestaine

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                                                                                                             

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                                                                                                   Życie nie jest ani lepsze

                                                                                                  Ani gorsze od naszych marzeń,

                                                                                                          Jest tylko zupełnie inne.

                                                                                                          William Szekspir

 

Prolog

 

W pokoju, na poddaszu wielkiej posiadłości na skraju ulicy, siedziała kobieta. Długie blond włosy spięła w koński ogon i zwisały jej teraz za oparciem krzesła. Pojedyncze kosmyki opadały na delikatną twarz. Spoglądała na dziecko leżące jej w ramionach. Jej dziecko. Dziewczynka miała identyczne niebieskie oczy, które przywodziły na myśl błękit laguny w słoneczny dzień. Mogła przez nie spoglądać w duszę dziecka. Delikatne rysy twarzy również odziedziczyła po niej. Matka była dumna z małej, co jeszcze bardziej determinowało ją do znalezienia rozwiązania. Kołysała się, więc na bujanym fotelu w przód i w tył, spoglądając, to na małą, to na okno, próbując dostrzec jakichś wskazówek, które mogłyby jej pomóc. Na próżno.

              Całej scenie przyglądał się z za drzwi ojciec dziecka. Miał równie zmartwioną minę. Od kilku dni, a dokładnie od narodzin córki, jedna myśl nie dawała im spokoju. On, jak głowa rodziny, czół się jeszcze bardziej bezradny od żony. On, ten, który powinien troszczyć się o bezpieczeństwo rodziny, nie wiedział jak ma to robić. Od kilku dni nie był w pracy. Był szefem dużego koncernu, i taki niespodziewany urlop źle wpływał na jego interesy. Jednak nie to go martwiło. Kobieta zauważyła jego obecność. Podniosła się z fotela i odłożyła dziecko do kołyski.

- Zasnęła. – Powiedziała. Spojrzała jeszcze raz na dziecko i podeszła do męża. Miała na sobie jeansy i t-shirt. Był to dla niej niecodzienny ubiór. Słynęła wręcz z wykwintnych nowych kolekcji. Ale ostatni moda, była ostatnią rzeczą, jaka zaprzątała jej głowę. Miała większe problemy.

-Nie oddam jej. Joseph, prędzej umrę niż pozwolę im ją zabrać. To nie może się tak skończyć. Spójrz tylko na nią. Jest, jest nasza. Nie wolno im nam jej odebrać. To przecież niezgodne z prawem. Tak nie wolno, musisz, musisz coś zrobić. – Chociaż wiedziała, że mąż mimo pozycji nic nie może zrobić, ale nie poddawała się. Ciągle błądziła po ciemku, po omacku szukając jakiegoś wyjścia z sytuacji. Wiedziała również dobrze, że policja tu nie pomoże. Wzywanie ich byłoby bez sensu. Ale co miała zrobić? Poddać się? Nigdy.

- Wiem Emily, wiem. Nie pozwolimy im na to. Nie martw się. – Choć sam sobie nie wierzył, pocieszał żonę. Starał się siebie również karmić tą złudną nadzieją. Jeszcze nie wiedział, ze ten wieczór jest ich ostatnim spędzonym wspólnie. Mała trafiła tam, gdzie rodzice oddać jej nie chcieli. Sasccie. Zabrali ją. Przenieśli do Clorestaine – Krainy płaskich skał.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział

1

 

Porwanie

 

Tylko jedno jest pewne. Nie zabiją dziecka Sasccie. Nie, nie oszczędzą go z dobrego serca. Siła dziecka każdego mieszkańca jest potężną bronią.

                

 

 

Słońce świeciło jasno. Jego promienie padały na płaskie skały, które pod ich wpływem świeciły wszystkimi kolorami tęczy. Był to niesamowity widok. Jeszcze lepszego efektu dodawały mieniące się odcieniami zieleni drzewa rosnące w pobliżu. Cały ten krajobraz wyglądał niczym wyjęta ilustracja z bajki. Różnił się ten widok, od tego w mieście. Tam pełno było metalu. Szkła. Nowoczesnej technologii. Obszar poza miastem był niczym wyciągnięty z innego świata. I to czyste powietrze unoszące się dookoła. Panowała tu niesamowita harmonia. Można by, więc zadać pytanie, dlaczego, nikt, poza wojownikami nie zapuszcza się na te tereny? Odpowiedź jest prosta. Tu jest niebezpiecznie. Ale nie zawsze tak było. Nie zawsze, aby przebywać na tym terenie trzeba było posiadać jakąś broń i umiejętności walki. Kiedyś na tej przestrzeni bawili się mali Sasccie z rodzicami. Cieszyli się, i byli szczęśliwi. Nie ukrywali się po zakątkach własnego świata. Było to jednak tak dawno temu, że wielu z nich, uważa to wręcz za mit. A wszystko przez Miscilioccetelte. Według tutejszych zapisów, to oni zaczęli wielką wojnę, która trwa do dziś. Setki wojowników zaatakowało ich spokojną idyllę. Każdy Sasccie zna tę legendę. Powtarzają ją wszyscy rodzice, zna każde dziecko. Według niej, zawsze należeli do ludu pokojowo nastawionego. Wiedli spokojne życie. Do czasu, kiedy nie najechali ich Miscili. Bestie, choć o dwie głowy niższe od dorosłego Sasccie, niebezpieczne. Z wyglądu przypominają niepozorne dzieci, w rzeczywistości są potworkami, które mają jedną, zabójczą dla każdego mieszkańca Clorestaine broń. Po ugryzieniu przez nich w tętnicę szyjną, każdy nawet największy wojownik padnie niczym mucha. Są bezwzględni i nieobliczalni. Pragną nowych terenów i dlatego podjęli wojnę. Zaczęli atakować, a Sasccie w obronie własnej, zabijali ich. Wielu wojowników poległo, ale ciągle wielu ginie. Konflikt do dziś nie ma końca. Żadna ze stron nie zamierza odpuścić. Żadna nie odłoży broni, póki nie pokona przeciwnika.

              Mimo zakazów, jakie obowiązywały, można tu było jednak zobaczyć jedną z nich. Choć nie wyglądała jak Sasccie, była nią. Owszem, miała śnieżnobiałą cerę, ale na tym podobieństwa się kończyły. Nie posiadała niebieskich wzorów na skórze, a jej oczy nie były czarne i nie zakrywały jej połowy twarzy. Miała za to długie blond włosy, okrągłe niebieskie oczy, i pełne usta. Nie, nie przypominała Sasccie.

              Biegała po terenie zakazanym. Nie był to pierwszy raz. Zawsze była gotowa na niebezpieczeństwo, więc nie stanowiło dla niej przeszkody. Lubiła to, bieg pozwalał czuć jej się wolną. W tym przypominała bliskich. Każdy wielki wojownik był bardzo szybki i niczego się nie bał. Chciała kimś takim zostać. Chciała też odkryć, dlaczego tak naprawdę jest inna. Bo przecież musiał być jakiś powód. Jedyną rzeczą, jaka utrzymywała ją w przekonaniu, że jest taka jak oni, był niebieski lodowy kwiat po zewnętrznej stronie ramienia. Ich znak. Zmęczona przystanęła. Oparła ręce o kolana i schyliła głowę. Usłyszała za sobą szelest. Jej mięśnie napięły się i czuła, że w razie potrzeby, jest gotowa rzucić się na napastnika.  Zaginając palce w pięści obróciła się.

- Femi? Co ty tu robisz? Przecież nie raz Ci mówiłem, że wychodzenie tu jest niebezpieczne. To zabronione. Chcesz żebym w końcu powiedział Patris? Nie będzie zadowolona. – Stał przed nią wysoki i barczysty mężczyzna. Doskonale go znała. To on nauczył ją walki. Przyjeżdżał i trenował z nią każdej wiosny. Z nią i jej bratem. Wrócił. Przyjechali! Zaraz, o czym on mówił? Ach, tak. Patris, jej matka. Może być niezadowolona, jeśli dowie się, że ją okłamała. Nie raz. Zawsze. Kochała ją, ale wiedziała, że nie może jej mówić gdzie chodzi. Nie pozwoliłaby jej. Zawsze powtarzała, jak tu jest niebezpiecznie. Ale chyba nie było aż tak strasznie, skoro do tej pory jest cała. W tej rozmowie postawiła na zdrowy rozsądek. Musi dać mu do zrozumienia, że powiedzenie mamie nic tu nie pomoże.

- Witaj Theriottcie. Miło mi cię znowu widzieć. Och. Daj spokój. Wiesz przecież, ze nie możesz tego powiedzieć mojej matce. Załamie się. A mi tutaj nic nie grozi. Potrafię się bronić. Poza tym jak dotąd, mimo codziennych spacerków nadal żyję i mam się świetnie.– Zaśmiał się. Brzmiało to jednak, jakby dławił się tym uśmiechem. Nie było to u niego naturalne, jak wtedy, kiedy pouczał ją na ćwiczeniach. Jego zachowanie budziło podejrzenia.

- Coś się stało? – Zapytała z troską. Przyjrzała mu się dokładnie. Wyglądał jakoś inaczej. Miał na sobie swoją bojową zbroję, owszem, ale w jego zachowaniu wyczuwała coś dziwnego. Jak gdyby coś ukrywał.

- Tak. Nic.. Nic się nie stało. Muszę już iść.- Próbował ją wyminąć. Złapała go za rękę.

- Gdzie idziesz? Co z tobą? Zachowujesz się jakoś dziwnie. Na pewno nic się nie stało? – Jego zachowanie coraz bardziej ją dziwiło. O co chodzi? To zmieszanie na twarzy, i.. strach. Dokładnie, strach. Raczej rzadko miała okazję zobaczyć w jego oczach strach. Theriott nigdy się nie bał. Niczego. Poza śmiercią jego żołnierzy. Tylko wtedy można było dostrzec w jego oczach to uczucie. Kiedy martwił się o życie ludzi, za których czół się odpowiedzialny.

- Coś poszło nie tak podczas misji? Mi możesz powiedzieć. – Spojrzała w jego oczy. Nie dało się z nich nic odczytać.

- Femi, posłuchaj. To nie tak,.. Znaczy..

- Jest z tobą Vious? – Brat wyjechał razem z Theriottem na Sopclatte. Mieli wykryć Misci na południu. To była prosta misja. A mimo to nie chcieli jej ze sobą zabrać. Theriott wyjaśnił jej to w dziwny sposób. „Twoja misja jest inna”. Nie rozumiała tego. Widziała jak jego twarz się ściągnęła. Niebieskie znaki na ciele pociemniały. To znaczyło, ze nie wie, co powiedzieć. Zmieszał się. Czyżby coś się stało?

-Theriott, co z moim bratem? - Żadnej reakcji. Wpatrywał się w nią tylko pustym wzrokiem. Coś było nie tak.

Co się stało? Odpowiedz! Chcę wiedzieć, słyszysz? Po co przyjechałeś? Gdzie jest mój brat? – Zakręciło jej się w głowie. Nie żył. Intuicja podpowiadała jej, że nie żył. Zachwiała się. Mężczyzna złapał ją w pasie i przytulił.

- Tak mi przykro Fem. Wiesz, przecież że oni nie zabijają naszych dzieci. – Wiedziała. Ale wiedziała też, co im robią. To było jeszcze gorsze niż śmierć. Pojmali go. Będą go dręczyć, aby użyć jego mocy. Uczyła się o tym. Każde pojmane dziecko Sasccie przeżywało tortury w sidłach Misci.

- T.. to niemożliwe! To niemożliwe! – Powtarzała płacząc w jego rękaw. Ściskała go mocno za ramiona wbijając paznokcie w srebrny metal pokrywający jego ciało. Nigdy nie czuła się równie słaba. To był największy cios, jaki ktokolwiek mógł jej zadać. Vious był jej starszym bratem. Nie był jeszcze dorosły, więc żył. Przypomniała sobie, kiedy wyjeżdżał. Powiedział „Nie martw się mała, wrócę zanim się obejrzysz, a wtedy pokonam i ciebie w walce. W końcu mi się to uda”. Nie potrafił jej nigdy pokonać. A może po prostu nie chciał wygrywać? Tak jej go brakowało, przez ten czas, a teraz miałby już nie wrócić! Myśli przelatywały jej przez głowę bez składu. Myślała o tym, jak świetnie się razem bawili, o wspólnych ćwiczeniach..

- Jadę po niego. Wracam tam po mojego brata! – Theriott złapał ją mocniej.

- Nie możesz. Wrócimy do pałacu. Twoja matka zdecyduje, co należy zrobić. Nie możesz sama podejmować takich decyzji. No, choć, zaprowadzę cię. – Nie chciała tego. Chociaż wiedziała, że to jedyny sposób, aby dowiedzieć się wszystkiego dokładnie, i w jakiś sposób pomóc bratu, to mimo wszystko chciała mu pomóc już teraz. Natychmiast. Ale poddała się. Poszła z Theriottem do pałacu.

              Szli, a raczej biegli, z dużą prędkością. Wschodził już księżyc. Nawet nie wiedziała, że będzie miała tyle siły, aby biec. I wzeszedł. Jej opiekun i mistrz wyglądał teraz wspaniale. Piękno Sasccie ujawniało się głównie w nocy. To wtedy niebieskie wzory pokrywały się świecącymi kryształkami. Dawało to niesamowity efekt, i było widoczne nawet przez grubą zbroję, jaką miał na sobie. Jej znak na ramieniu też świecił. Otaczał ją pasmami światła. Okręcały się wokół jej ciała. To również ślicznie wyglądało. Pasma te, poza światłem, miały również niebieskie gałązki oplatające się. Wyglądało to tak, jakby poza światłem skręcały się na niej niebieskie róże pnące. We włosach były właśnie takie dwie. Świeciły na niebiesko. I potęgując efekt, kryształki, które na ciele Theriotta nakładały się na niebieskie znaki, u niej unosiły się pośród tego wszystkiego. Według wielu, wyglądała piękniej niż inni Sasccie. Ale wielu uważało to za dziwne, a wręcz nienormalne. Ale nie mogła się teraz nad tym zastanawiać. Musiała biec. Pomagała jej w tym myśl, ze każda stracona przez nią minuta, jest kolejną minutą cierpienia dla Vious’a. Zacisnęła dłonie w pięści i biegła coraz szybciej. Już niedaleko, powtarzała sobie.

              Mężczyzna też jej się przyglądał. Martwił się, nie tylko o Fem, ale także o jej brata. Widać już było zarys miasta. Wyglądało niesamowicie. Ono również nabierało piękna w świetle księżyca. Zbliżali się coraz bardziej. Widać już było Szklistą powłokę chroniącą miasto. Wysoka wieża zakończona kulą była najwyższym budynkiem w mieście. Z góry spływała z niej woda, co wyglądało jakby była wodospadem. W połączeniu ze świecącymi kryształkami opadającymi wraz z wodą i niebieskimi przebłyskami przypominało tworzącą się zasłonę. Wszystko to, opadanie wody, gra świateł, działo się w zwolnionym tempie. Z każdym pokonanym metrem widać było coraz więcej szczegółów. W szklistej powłoce dało się już dostrzec metalowe elementy z czujnikami i laserami, mającymi na celu wyłapywać i likwidować intruza. Wieża też przestała sprawiać wrażenie delikatnej. Metal, z którego powstała był coraz bardziej widoczny. Mechanizm obracający nią nie wydawał się już jedynie mała plamką, ale prętami połączonymi w całość. Teraz byli już tak, blisko, że można było obserwować domy mieszkańców położone najbliżej powłoki. Były jakby w całości pokryte szkłem. Spływała po nich woda. Nie, nie było to zrobione w jakiś magiczny sposób. Szesnaście wytrysków umieszczonych na szczycie każdego z mieszkań, tak, aby nie rzucały się w oczy, rozprowadzało wodę po „Szklistym” budynku. Jednak, pomimo to, prawdziwe miasto zaczynało się nad ziemią. Z tej odległości, pomimo wody, można było dostrzec czarne rurki ciągnące się wysoko. Zaczynały się u wyjścia każdego „domku”.             

Femi podeszła do powłoki. Uniosła obie ręce na wysokość twarzy i przyłożyła do niewidzialnej, pokrytej wodą ściany. Woda zaczęła się cofać, otwierając jej wejście. W ten sposób znalazła się po drugiej stronie powłoki. Theriott w ten sam sposób wszedł za nią.

Stali na powierzchni miasta. Nie było tu ziemi. Wszystko pokrywał metal. Oboje stanęli przed jedną z takich budowli. Femi ponownie podniosła ręce i przyłożyła je do, tym razem ścian mieszkania. To dziwne, że tak tu cicho. Pomyślała. Raczej na dole można było spotkać bawiące się w nocy dzieci, lub rozmawiających dorosłych. Roiło się też, zwłaszcza w takie piękne noce, od zakochanych nastolatków. Ale dzisiaj nic nie zakłócało świstu powietrza. Zupełnie jak cisza przed burzą...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin