Kamienna małpa.doc

(759 KB) Pobierz

Jeffery Deaver

Kamienna małpa

Tłumaczenie: Andrzej Szulc


I

Szmugler

Nazwa wei-chi składa się z dwóch chińskich wyrazów - wei,

który znaczy „okrążać”, oraz chi, który jest nazwą  „pionka”. Ponieważ

gra symbolizuje walkę o życie, można ją nazwać grą wojenną.

Danielle Pecorini i Tong Shu. Gra wei-chi

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Byli tymi, których skreślono z ewidencji, tymi, którym nie dopisało szczęście.

Dla szmuglerów, przerzucających ich na drugi koniec świata niczym palety uszkodzonych towarów, byli ju-jia, prosiakami.

Dla agentów amerykańskiego urzędu imigracyjnego, INS, którzy zajmowali ich statki, aresztowali ich i deportowali, byli bezpaństwowcami.

Byli tymi, którzy karmili się nadzieją. Którzy zamieniali ojczyznę, rodzinę oraz tysiącletnie dziedzictwo na ryzykowną, wypełnioną ciężką pracą przyszłość.

Którzy mieli niewielkie szanse, aby zakorzenić się w miejscu, gdzie wolność, pieniądze i pomyślność były, jak głosiła plotka, tak samo pospolite jak słońce i deszcz.

Byli jego kruchym ładunkiem.

Stawiając pewnie stopy na rozkołysanych stopniach, kapitan Sen Zi-juan zszedł z mostka do położonej dwa pokłady niżej ciemnej ładowni, aby przekazać im złą wiadomość: że trwająca długie tygodnie podróż może zakończyć się fiaskiem.

Był sierpniowy wtorkowy ranek, tuż przed świtem. Kapitan Sen, barczysty mężczyzna o ogolonej gładko głowie i sumiastym wąsie, minął puste kontenery ustawione dla niepoznaki na pokładzie mierzącego siedemdziesiąt dwa metry długości frachtowca „Fuzhou Dragon”, po czym otworzył ciężki stalowy właz do ładowni i spojrzał na dwa tuziny ludzi stłoczonych w pozbawionej okien przestrzeni. Pod tanimi pryczami pływały w płytkiej wodzie śmieci i dziecinne plastikowe klocki.

Kapitan Sen zszedł po stromych metalowych schodkach i stanął pośrodku ładowni. W powietrzu czuć było swąd oleju napędowego i odór ludzi, którzy spędzili w ścisku dwa tygodnie.

W przeciwieństwie do wielu kapitanów i marynarzy, którzy pływali na „kiblach” - statkach służących do przemytu ludzi - i którzy w najlepszym razie ignorowali, a czasami nawet bili lub gwałcili swoich pasażerów, Sen nie traktował ich źle. Naprawdę uważał, że spełnia dobry uczynek, wybawiając te rodziny z opresji i wioząc je do szczęśliwej Ameryki, po chińsku Meiguo, co oznacza „Wspaniały Kraj”.

Większość imigrantów uważała jednak, że trzyma sztamę ze szmuglerem Kwanem Angiem, który wyczarterował „Fuzhou Dragona” i znany był powszechnie pod przydomkiem Gui, Duch. Starania Sena, by wciągnąć ich w jakąkolwiek konwersację, spełzły na niczym; ostatecznie udało mu się zaprzyjaźnić tylko z jedną osobą - Changiem Jingerzi, który wolał posługiwać się zachodnią wersją swojego imienia: Sam Chang. Liczący czterdzieści pięć lat wykładowca z portowego miasta Fuzhou w południowo-wschodnich Chinach, zabierał ze sobą do Ameryki całą rodzinę: żonę, dwóch synów oraz owdowiałego ojca.

Chang, wysoki, zrównoważony mężczyzna, siedział na pryczy w przednim rogu ładowni. Spostrzegłszy minę kapitana, zmarszczył brwi i wstał z pryczy.

-              Na radarze widać szybką jednostkę, która płynie w naszą stronę - powiedział Sen.

-              Amerykanie? - zapytał Chang. - Ich straż przybrzeżna?

-              Na pewno - odparł kapitan. - Jesteśmy na ich wodach terytorialnych.

Omiótł wzrokiem przestraszone twarze otaczających go imigrantów i przez chwilę przyglądał się matce trzymającej w ramionach osiemnastomiesięczną dziewczynkę. Kobieta - na której twarzy widniały blizny po ranach zadanych w obozie reedukacyjnym - opuściła głowę i zaczęła płakać.

-              Co możemy zrobić? - spytał zatroskany Chang.

Kapitan Sen wiedział, że Chang był w Chinach głośnym dysydentem i musiał uciekać z kraju. Gdyby deportowano go ze Stanów Zjednoczonych, wylądowałby zapewne jako więzień polityczny w jednym z cieszących się złą sławą więzień w zachodnich Chinach.

-              Być może uda nam się dopłynąć dostatecznie blisko, żeby spuścić was na pontonach - powiedział.

-              Nie, nie - zaprotestował Chang. - Przy takim wzburzonym morzu? Wszyscy potoniemy.

-              Jest tam coś w rodzaju naturalnego portu. Wewnątrz zatoki nie powinno być dużej fali. Przy plaży będą czekały ciężarówki, które zawiozą was do Nowego Jorku.

-              A co będzie z panem? - zapytał Chang.

-              Zawrócę w stronę sztormu. Kiedy morze uspokoi się na tyle, by ludzie ze straży przybrzeżnej mogli bezpiecznie wejść na pokład, wy będziecie już dawno podążali złotymi drogami do diamentowego miasta. Teraz powiedz wszystkim, żeby zabrali swoje rzeczy. Zostańcie tutaj, dopóki Duch albo ja nie każemy wam wyjść na pokład - powiedział kapitan Sen, po czym wspiął się szybko po stromych schodkach.

Kiedy wrócił na mostek, Duch wpatrywał się w zaopatrzony w gumową osłonę ekran radaru. Ubrany w standardowy chiński strój - spodnie i koszulkę z krótkimi rękawami - stał zupełnie bez ruchu, zapierając się mocno nogami. Muskularny, lecz nieduży, miał twarz gładko ogoloną i włosy trochę dłuższe niż typowy biznesmen.

-              Przechwycą nas za piętnaście minut - rzekł głosem pozbawionym emocji.

Nawet teraz, w obliczu rychłego zajęcia statku i aresztowania, wydawał się pogrążony w letargu niczym sprzedawca biletów gdzieś na zagubionym w głuszy przystanku autobusowym.

-              Za piętnaście minut? - zdziwił się kapitan. - To niemożliwe. Moim zdaniem, mamy co najmniej czterdzieści.

-              Nie. Zmierzyłem odległość, jaką pokonali od momentu, kiedyśmy ich zauważyli.

Kapitan Sen zerknął na spoconego marynarza, zaciskającego ręce na sterze. Jeśli Duch miał rację, nie uda im się dotrzeć na czas do miejsca osłoniętego przed sztormem. W najlepszym razie zbliżą się na pól mili do pobliskiego skalistego wybrzeża.

- Musimy rozważyć, jaki mamy wybór - powiedział Duch.

Wydawał się spokojny, ale Sen wiedział, że musi być wściekły. Żaden ze szmuglerów, z którymi współpracował, nie podjął nigdy tylu środków ostrożności, aby uniknąć zatrzymania. Dwudziestu czterech imigrantów spotkało się w opuszczonym magazynie na obrzeżach Fuzhou i czekało tam dwa dni pod nadzorem wspólnika Ducha, który załadował ich następnie do wyczarterowanego tupolewa 154 i wysłał do Rosji. Samolot wylądował na nieczynnym lotnisku wojskowym pod Petersburgiem. Stamtąd przejechali ukryci w kontenerze sto dwadzieścia kilometrów do miasta Wyborg i weszli na pokład „Fuzhou Dragona”, który zaledwie dzień wcześniej wpłynął do rosyjskiego portu. Sen własnoręcznie wypełnił dokumenty celne i manifest ładunkowy, wszystko zgodnie z przepisami. Duch dołączył do nich w ostatniej chwili i statek popłynął zgodnie z rozkładem - przez Bałtyk, Morze Północne, kanał La Manche, a potem na południowy zachód, w stronę Long Island i Nowego Jorku.

Podczas całego rejsu nie zdarzyło się nic, co mogłoby wzbudzić podejrzenia.

-              Skąd się o nas dowiedzieli? - zapytał kapitan.

Duch wyprostował się i nie zwracając uwagi na porywisty wiatr, wyszedł na zewnątrz.

- Kto to może wiedzieć? - zawołał przez ramię, stojąc tuż za progiem. - Może użyli czarów?

- Mamy ich, Lincoln. Łódź kieruje się w stronę brzegu, ale czy uda im się dopłynąć? Nie, nie ma mowy. Zaczekajcie... czy nie powinienem nazywać tej jednostki statkiem? Chyba tak. Jest za duża na łódź.

- No, nie wiem - mruknął w zamyśleniu Lincoln Rhyme, zwracając się do Freda Dellraya.

Wysoki tyczkowaty agent FBI, Dellray, nadzorował ze strony władz federalnych śledztwo, które miało na celu zlokalizowanie i aresztowanie Ducha. Ani jego kanarkowożółta koszula, ani czarny garnitur nie różniący się zbytnio kolorem od skóry Dellraya, nie miały ostatnio bliższej styczności z żelazkiem. W gruncie rzeczy nikt z obecnych w pokoju nie sprawiał wrażenia wypoczętego. Sześć otaczających Rhyme'a osób przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny praktycznie koczowało w jego domu przy Central Park West, w pomieszczeniu nie przypominającym wcale wiktoriańskiej bawialni, którą kiedyś było, lecz raczej kryminalistyczne laboratorium - wypełnione sprzętem, komputerami, chemikaliami i setkami specjalistycznych książek i czasopism.

Zespół składał się z funkcjonariuszy federalnych i stanowych. Stan reprezentował porucznik Lon Sellitto z sekcji zabójstw Nowojorskiego Wydziału Policji, NYPD, ubrany w jeszcze bardziej wygniecione ciuchy niż Dellray i znacznie od niego tęższy (niedawno przeniósł się do swojej mieszkającej w Brooklynie dziewczyny, która, jak oznajmił z żałosną dumą, gotowała niczym Emeril). Obecny był także Eddie Deng, Amerykanin chińskiego pochodzenia z piątego komisariatu nowojorskiej policji, obejmującego swoim zasięgiem Chinatown. Schludny i elegancki, w okularach od Armaniego i o nastroszonych niczym u jeża czarnych włosach, był partnerem Lona Sellitto.

Siły federalne wspierał pięćdziesięciokilkuletni Harold Peabody, sprytny facet o gruszkowatej figurze, który zajmował jedno z wyższych stanowisk w manhattańskim biurze Urzędu do spraw Imigracji i Naturalizacji, INS. On i Dellray nieraz już się starli podczas tego dochodzenia. Po incydencie z „Golden Venture” - w trakcie którego dziesięciu nielegalnych imigrantów zatonęło, kiedy przewożący ich statek rozbił się o brzeg w Brooklynie - FBI przejęło zwierzchnią jurysdykcję nad dużymi dochodzeniami związanymi z przemytem ludzi. Urząd imigracyjny nie był zbytnio zachwycony faktem, że ma podlegać innym agencjom, zwłaszcza takim, które uparły się, by współpracować z... jakby to określić... alternatywnymi konsultantami pokroju Lincolna Rhyme'a.

Peabody'emu pomagał agent Alan Coe, trzydziestolatek z krótko przystrzyżonymi ciemnorudymi włosami. Energiczny, lecz humorzasty Coe był istną zagadką: nie mówił prawie nic o życiu osobistym ani o karierze. Ożywił się tylko raz, wygłaszając jeden ze swoich spontanicznych - i nudnych - wykładów na temat zła, jakim jest nielegalna imigracja. Mimo to pracował bez wytchnienia i strasznie mu zależało na ujęciu Ducha.

Była czwarta czterdzieści pięć rano i Lincoln Rhyme manewrował właśnie przez zagracony pokój swoim napędzanym bateriami wózkiem inwalidzkim Błyskawicą, lawirując w stronę tablicy, do której przyklejono taśmą jedną z nielicznych posiadanych fotografii Ducha - bardzo słabe policyjne zdjęcie - a także fotkę kapitana „Fuzhou Dragona” Sen Zi-juna oraz mapkę wschodniej Long Island i omywającego ją oceanu. W okresie zaraz po tragicznym wypadku na miejscu zbrodni, kiedy to doznał urazu na wysokości czwartego kręgu szyjnego i pełnego, obejmującego cztery kończyny porażenia, Rhyme wycofał się całkowicie z czynnego życia i leżał przykuty do łóżka. Obecnie spędzał dużą część dnia w swojej wiśniowej Błyskawicy, zaopatrzonej w nowy supernowoczesny dotykowy sterownik MKIV, który wyszukał jego opiekun Thom. Sterownik, na którym spoczywał jedyny sprawny palec Rhyme'a, dawał mu o wiele większe możliwości od starego pneumatycznego sterownika uruchamianego ustami.

Rhyme niejeden już raz pracował jako konsultant dla Nowojorskiego Wydziału Policji, na ogół jednak chodziło o klasyczne ekspertyzy kryminalistyczne. Ta sprawa była nietypowa.

Przed czterema dniami złożyli mu wizytę Sellitto, Dellray, Peabody i Alan Coe. Rhyme nie słuchał ich uważnie - w tym momencie życia niepomiernie absorbował go pewien zbliżający się zabieg medyczny, lecz Dellray zdołał w końcu przyciągnąć jego uwagę.

-              W tobie nasza ostatnia nadzieja, Linc - powiedział. - Mamy cholerny problem i nie wiemy, do kogo innego się zwrócić.

Interpol, międzynarodowa organizacja policji kryminalnych, rozesłał właśnie list gończy za Duchem. Według informatorów, szmugler udał się do jednego z portów w Rosji, aby odebrać grupę chińskich imigrantów, wśród których był jego bangshou, czyli asystent, szpieg udający jednego z pasażerów. Portem docelowym miał być prawdopodobnie Nowy Jork. Następnie Duch zniknął.

Dellray przyniósł ze sobą jedyny dowód rzeczowy, jaki posiadali: teczkę zawierającą kilka należących do Ducha przedmiotów z jego kryjówki we Francji. Mieli nadzieję, że Rhyme potrafi im udzielić pewnych wskazówek, dokąd może prowadzić ten ślad.

- Skąd taka mobilizacja? - zapytał Rhyme, przyglądając się gościom.

- Duch jest prawdopodobnie najbardziej niebezpiecznym przemytnikiem na świecie - oznajmił Harold Peabody z urzędu imigracyjnego. - Poszukuje się go za jedenaście zabójstw: nie tylko imigrantów, lecz także policjantów i agentów. A wiemy, że ma na sumieniu więcej. Nielegalnych imigrantów nazywa się skreślonymi z ewidencji: jeśli próbują oszukać szmuglera, giną. Jeśli się skarżą, giną. Ich rodziny nie mają od nich żadnych wiadomości. Oceniamy, że w ciągu ostatnich kilku lat zaginęło co najmniej pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu imigrantów, którymi zajmował się Duch.

- Transportuje tych ludzi osobiście - włączył się Dellray - wyłącznie dlatego, że chce rozszerzyć tutaj swoją działalność.

- No dobrze, ale dlaczego przyszliście z tym do mnie? - zapytał Rhyme. - Nie znam się na przemycie ludzi.

- Próbowaliśmy wszystkiego - wyjaśnił agent FBI. - Bez rezultatu. Nie mamy żadnej jego porządnej fotografii, żadnych odcisków. Zero. Z wyjątkiem tego - dodał, wskazując głową teczkę.

- No nie wiem, panowie... - Rhyme zmierzył teczkę sceptycznym spojrzeniem. - Zrobię co w mojej mocy. Ale nie oczekujcie cudów.

Po dwóch dniach wezwał ich z powrotem. Thom oddał Alanowi Coe teczkę.

- Znalazł pan tu coś przydatnego? - zapytał młody agent.

- Nie - odparł raźnym tonem Rhyme.

-              Niech to diabli - mruknął Dellray. - No, to mamy przechlapane.

Lincoln Rhyme tylko na to czekał. Oparł głowę na luksusowej poduszce, którą Thom przymocował do oparcia jego wózka, i wyrzucił z siebie jednym tchem:

- Duch wraz z dwudziestoma, maksimum trzydziestoma nielegalnymi chińskimi imigrantami płynie wyposażonym w dwa silniki wysokoprężne frachtowcem o nazwie „Fuzhou Dragon”, którego portem macierzystym jest Fuzhou w prowincji Fujian w Chinach. Statkiem dowodzi pięćdziesięciosześcioletni kapitan Sen Zi-jun. Sen to nazwisko. Załoga liczy siedem osób. Przed czternastoma dniami wypłynęli o godzinie ósmej czterdzieści pięć z Wyborga i są w tej chwili... jak oceniam... około trzystu mil od wybrzeży Nowego Jorku.

- Jak, do diabła, udało się panu to ustalić? - bąknął osłupiały Coe. Nawet Sellitto, dla którego zdolności dedukcyjne Rhyme'a nie stanowiły niespodzianki, wybuchnął śmiechem.

- To proste - odparł kryminolog. - Założyłem, że będą żeglować ze wschodu na zachód; w przeciwnym razie wypłynęliby z samych Chin. Mam znajomego w moskiewskiej policji. Poprosiłem go, żeby zadzwonił do kapitanatów portów w zachodniej Rosji. Znajomy użył swoich wpływów i zdobył manifesty ładunkowe wszystkich chińskich statków, które wyszły z portów w ciągu minionych trzech tygodni. Odkryliśmy, że tylko jeden statek zabrał dość paliwa, aby przepłynąć osiem tysięcy mil, podczas gdy w jego manifeście była mowa tylko o czterech tysiącach czterystu. Dysponując zapasem paliwa na osiem tysięcy mil, mogą dopłynąć z Wyborga do Nowego Jorku i z powrotem do Anglii. Mają zamiar wysadzić Ducha i imigrantów i czym prędzej zmykać do Europy.

- Może paliwo w Nowym Jorku jest dla nich zbyt drogie... - mruknął Dellray.

Rhyme wzruszył ramionami - był to jeden z niewielu lekceważących gestów, na jakie pozwalało mu jego ciało.

-              Jest coś więcej - podjął. - W manifeście statku napisano, że „Fuzhou Dragon” transportuje maszyny przemysłowe do Ameryki. Jego zanurzenie przy wyjściu z portu wynosiło trzy metry, podczas gdy w pełni obciążony statek tej wielkości powinien mieć co najmniej sie dem i pół metra zanurzenia. To znaczy, że był pusty. Nie licząc Ducha i imigrantów. Aha, powiedziałem, że jest ich od dwudziestu do trzydziestu, ponieważ „Fuzhou Dragon” wziął zapasy świeżej wody i jedzenia dla takiej liczby osób.

-              Niech mnie kule - zaklął z podziwem Harold Peabody.

Tego samego dnia satelity szpiegowskie wykryły „Fuzhou Dragona” mniej więcej dwieście osiemdziesiąt mil od wybrzeża, dokładnie tak jak to przewidywał Rhyme. Obecnie, we wtorek tuż przed świtem, chiński statek znajdował się na wodach terytorialnych Stanów Zjednoczonych i ścigał go kuter straży przybrzeżnej „Evan Brigant” z dwudziestopięcioosobową załogą, dwoma sprzężonymi karabinami maszynowymi kalibru pięćdziesiąt oraz osiemdziesięciomilimetrowym działem na pokładzie. Według planu, statek miał zostać opanowany i doprowadzony do Port Jefferson na Long Island, a imigranci przewiezieni do aresztu federalnego, by czekać na deportację względnie starać się o azyl.

Rozległ się sygnał radiowy z kutra, który zbliżał się do „Fuzhou Dragona”. Thom przełączył telefon na tryb głośno mówiący.

- Agent Dellray? Tu kapitan Ransom z „Evan Brigant”.

- Słyszę pana dobrze, kapitanie.

- Chyba nas zauważyli. Potrzebujemy wskazówek w kwestii ataku. Boimy się, że mogą być ofiary w ludziach. Odbiór.

- Chodzi panu o kogo? - zapytał lekceważącym tonem Coe. - O bezpaństwowców?

- Zgadza się. Naszym zdaniem powinniśmy po prostu zmusić statek do zmiany kursu i poczekać, aż Duch sam się podda. Odbiór.

Dellray ścisnął palcami papierosa, którego trzymał za uchem na pamiątkę czasów, gdy był w szponach nałogu.

- Nie udzielam zgody - powiedział. - Trzymajcie się pierwotnego planu. Zatrzymajcie statek, wejdźcie na pokład i aresztujcie Ducha. Zezwalam na użycie broni palnej. Zrozumiano?

- Tak jest. Bez odbioru.

Telefon umilkł i Thom wyłączył tryb głośno mówiący. Zapadła cisza. W pokoju wyczuwało się coraz większe napięcie.

Chwilę później zadzwonił prywatny telefon Rhyme'a. Thom odebrał go w rogu pokoju. Przez chwilę słuchał rozmówcy, po czym podniósł wzrok.

-              To doktor Weaver, Lincolnie. W sprawie zabiegu. Powiem jej, że oddzwonisz później - dodał, spoglądając na spiętych funkcjonariuszy.

-              Nie - odparł stanowczo Rhyme. - Odbiorę teraz.


ROZDZIAŁ DRUGI

Wiatr był coraz silniejszy i fale wznosiły się wysoko ponad burtami nieustraszonego „Fuzhou Dragona”. Duch omiótł uważnie wzrokiem rufę statku, lecz nie mógł nigdzie dostrzec swojego bangshou. Odwróciwszy się w stronę dziobu, zmrużył oczy przed wiatrem, ale lądu też nie było widać - wyłącznie rozkołysane góry czarnej wody.

Wdrapał się na mostek i zastukał w szybkę drzwi. Kapitan Sen Zi-jun zobaczył go, naciągnął na głowę włóczkową czapkę i posłusznie wyszedł na deszcz.

- Wkrótce będzie tu straż przybrzeżna - zawołał Duch, przekrzykując szum wiatru. - Zostaw tych ludzi na mostku, a sam z resztą załogi zejdź na dół i ukryj się wśród prosiaków.

- Ale dlaczego?

- Ponieważ jesteś porządnym człowiekiem - wyjaśnił Duch. - Zbyt porządnym, żeby kłamać. Udam, że to ja jestem kapitanem. Potrafię spojrzeć człowiekowi w oczy i sprawić, że uwierzy w to, co mówię. Ty tego nie potrafisz.

- To mój statek.

- Nie - odpalił Duch. - W trakcie tego rejsu „Fuzhou Dragon” należy do mnie. Płacę ci jednokolorową walutą. - Amerykańskie dolary były o wiele więcej warte od chińskich juanów.

Duch wskazał głową marynarzy na mostku.

-              Powiedz im, żeby wykonywali moje rozkazy - zażądał.

Kiedy Sen zawahał się, posłał mu spokojne, lecz mrożące krew w żyłach spojrzenie, które przejmowało grozą każdego, kto kiedykolwiek popatrzył w te oczy. Sen opuścił wzrok i wrócił na mostek, aby wydać stosowne polecenia.

Dziesięciu piekielnych sędziów...

Mężczyzna leżący na rufie „Fuzhou Dragona”, podpełzł do burty, wystawił głowę na zewnątrz i znowu zaczął rzygać. Leżał przy tratwie ratunkowej przez całą noc, od chwili kiedy czując, jak wzmaga się sztorm, uciekł z cuchnącej ładowni, żeby oczyścić ciało i przywrócić mu harmonię starganą przez rozkołysane morze. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak zziębnięty i sponiewierany. Wyobrażał sobie, że morze jest oszalałym smokiem, i miał ochotę wyciągnąć z kieszeni ciężki pistolet i zastrzelić tę dziką bestię.

Nazywał się Sonny Li, chociaż zaraz po urodzeniu otrzymał imię Kangmei, czyli „Powstrzymaj Amerykę”. Dzieci, które urodziły się pod panowaniem Mao, często nosiły takie poprawne politycznie imiona. Podobnie jednak jak wielu innych młodych ludzi z nadmorskich prowincji Chin - Fujian i Guangdong - miał również zachodnie imię, które nadali mu koledzy z jego paczki: Sonny, na cześć niebezpiecznego, porywczego syna Don Corleone z filmu „Ojciec chrzestny”.

O piekielni sędziowie...

W tej chwili Li był gotów na to, by porwały go piekielne stwory. Przyznał się do wszystkich złych uczynków, jakie popełnił w swoim życiu.

Obejrzał się i wydawało mu się, że zobaczył Ducha, ale zaraz potem jego żołądkiem targnął kolejny skurcz i musiał odwrócić się z powrotem w stronę relingu. Zapomniał o wszystkim prócz dziesięciu piekielnych sędziów, którzy zacierając ręce z uciechy, zachęcali demony, by dźgały go w brzuch swoimi włóczniami. Znowu zaczął wymiotować.

Rozwiane przez wiatr rude włosy opartej o samochód wysokiej kobiety ostro kontrastowały z żółtą karoserią starego sportowego kabrioletu chevy camaro i z czarnym nylonowym pasem, w którym tkwił jej pistolet.

Ubrana w dżinsy oraz wiatrówkę z kapturem i napisem: EKIPA DOCHODZENIOWA NYPD na plecach, Amelia Sachs zerknęła na wzburzone wody oceanu w pobliżu Port Jefferson na północnym wybrzeżu Long Island, następnie zaś rozejrzała się dookoła. Urząd do spraw Imigracji i Naturalizacji, FBI, policja hrabstwa Suffolk oraz jej własna firma otoczyły kordonem parking, na którym w normalny sierpniowy dzień roiłoby się od rodzin i młodzieży przybyłych, by złapać trochę słońca. Tropikalny sztorm przepłoszył jednak urlopowiczów.

W pobliżu stały dwa autobusy, które urząd imigracyjny wypożyczył z zarządu więziennictwa, a także pół tuzina ambulansów i cztery mikrobusy z siłami taktycznymi. Zawijający do portu „Fuzhou Dragon” miał być teoretycznie pod kontrolą załogi kutra pościgowego „Evan Brigant”, a Duch i jego pomocnik aresztowani.

Sachs usłyszała, jak dzwoni jej komórka, i usiadła na wąskim fotelu chevroleta, żeby odebrać. Dzwonił Rhyme.

- Chyba zwietrzyli pismo nosem, Sachs - powiedział. - „Fuzhou Dragon” skręcił w stronę lądu. Kuter dotrze tam, zanim dopłyną do brzegu, ale wydaje nam się, że Duch szykuje się do walki.

-              Dzwoniła do ciebie? - zapytała Sachs, kiedy Rhyme na moment przerwał.

Chwila milczenia.

-              Owszem - odparł w końcu. - Dziesięć minut temu. W przyszłym tygodniu mają wolny termin w Manhattan Hospital. Zadzwoni jeszcze, żeby podać szczegóły.

Osobą, która dzwoniła do Rhyme'a, była doktor Cheryl Weaver, znana neurochirurg. A wolny termin dotyczył eksperymentalnego zabiegu, któremu Rhyme miał się zamiar poddać w nadziei, że poprawi choć częściowo jego sprawność. Zabiegu, któremu Sachs była przeciwna.

Rhyme nie lubił poruszać spraw osobistych w trakcie trwania akcji.

-              Zadzwonię później - powiedział i rozłączył się.

Zabieg Rhyme'a przypomniał jej niedawną rozmowę z innym lekarzem, który nie miał nic wspólnego z planowaną operacją. Dwa tygodnie wcześniej Sachs czekała na niego w szpitalnej poczekalni. Mężczyzna w białym kitlu podszedł do niej z poważną miną, która ją zmroziła.

- A, tu pani jest, pani Sachs.

- Dzień dobry, doktorze.

- Właśnie rozmawiałem z lekarzem Lincolna Rhyme'a.

- Mam wrażenie, że nie przynosi pan od niego dobrych wieści - powiedziała z bijącym mocno sercem.

- Może usiądziemy tam w rogu?

- Tu jest dobrze - odparła stanowczo. - Niech mi pan powie. Bez owijania w bawełnę.

Podmuch wiatru zakołysał nią i spojrzała ponownie w stronę portu, na długie molo, przy którym miał zacumować „Fuzhou Dragon”, a potem przełączyła komórkę na częstotliwość straży przybrzeżnej, żeby oderwać myśli od tej oślepiająco jasnej szpitalnej poczekalni.

Jak daleko do lądu? - zapytał Duch dwóch marynarzy, którzy pozostali na mostku.

- Mila, może mniej. - Szczupły mężczyzna za sterem posłał mu szybkie spojrzenie. - Skręcimy tuż przed mielizną i spróbujemy wejść do zatoki.

- Nie zmieniajcie kursu. Zaraz wracam - powiedział Duch.

Nie zważając na wiatr i deszcz, które smagały go po twarzy, zszedł na pokład kontenerowy, a potem jeszcze niżej i stanął przy metalowym włazie ładowni, w której były prosiaki.

-              Bangshou! - zawołał, zaglądając do środka.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, zablokował zasuwy tak, żeby włazu nie można było otworzyć od środka, po czym ruszył szybko do swojej kabiny, która mieściła się na tym samym pokładzie co mostek. Wspinając się po schodkach, wyjął z kieszeni małe czarne pudełko, otworzył je i przycisnął jeden, a potem drugi guzik. Sygnał radiowy pomknął dwa pokłady niżej do marynarskiego worka, leżącego w ładowni na rufie poniżej linii wodnej. Obwód zamknął się i posłał impuls elektryczny z dziewięciowoltowej bateryjki do zapalnika, który tkwił w dwukilogramowej kostce materiału wybuchowego o nazwie Composition 4.

Wybuch był potężny, o wiele silniejszy, niż się spodziewał. Duch spadł ze schodków na główny pokład. Za duży ładunek, pomyślał. Statek jął natychmiast nabierać wody i przechylać się na bok. Za kilka minut powinien pójść na dno. Zerknął w stronę kabiny, gdzie były jego pieniądze i broń, a potem jeszcze raz omiótł wzrokiem inne pokłady, szukając swojego pomocnika. Nie widząc go, ruszył na czworakach po pochyłym pokładzie do najbliższej tratwy ratunkowej i zaczął rozwiązywać mocujące ją liny.

Huk był ogłuszający - jakby sto kow...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin