Personiusz - Karolina Sykulska.pdf

(323 KB) Pobierz
107843058 UNPDF
107843058.001.png
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytaæ ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj .
Niniejsza publikacja mo¿e byæ kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wył¹cznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym mo¿na
jakiekolwiek zmiany w zawartoœci publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania siê jej
od-sprzeda¿y, zgodnie z regulaminem serwisu .
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
Karolina Sykulska
Personiusz
(parodia powieści historycznej)
107843058.002.png
Bieliński
stepem w rozedrganym powietrzu pył powoli
opadał. W żółknących już, pachnących słodka-
wo trawach gdzieniegdzie widać było wyschnięte łebki
ostów. Po wiosennych roztopach dawno nie było śladu.
Gdzie słońce mniej dochodziło, step lśnił soczystą zie-
lenią. Kępy gęstwin odcinały się ciemnymi plamami,
które rozjarzały teraz złotawe i purpurowe błyski. Gdzie
drzew było więcej, tam kołysały się długie przedwie-
czorną porą cienie ich koron. Koło nich migały rdzawe,
kasztanowate i czarne plamki końskich grzbietów, pil-
nowanych przez ukrytych przed palącym słońcem roz-
leniwionych pastuchów. Powietrze pachniało rozgrzaną
trawą i ziołami. Czasem zabrzęczała mucha, bezszelest-
nie przemknęła jaszczurka. Poza tym było cicho. Nie
dochodził tu nawet zgrzyt studziennych żurawi, które
oznajmiały przybyszom obecność ludzkich sadyb.
Krwista łuna sprawiała wrażenie, jakby horyzont
ogarnęła pożoga. Na ziemi, na której od lat wyrzynali
się wzajemnie Lachy, Kozacy, Tatarzy, Turcy i parę in-
nych nacji, których przedstawiciele zabłąkali się w te
niespokojne strony, szukając wojennych łupów – nie
byłoby to niczym nowym ani zaskakującym. Teraz jed-
nak nie zapuszczały się tu nawet pojedyncze czambuły
S łońce zachodziło krwawo. Unoszący się nad
tatarskie, lubo chan już ruszył swoją potęgę. Od strony
Turcji szła ku Dzikim Polom wielka orda, niezmierzone
zastępy Turków, Tatarów, Wołochów, Multańczyków,
Arabów, setki tysięcy smagłych wojowników skrzyk-
niętych przez sułtana od Azji przez Bałkany po Eufrat
i Tygrys na świętą wojnę z niewiernymi.
Tak zaczynało się lato tysiąc sześćset siedemdzie-
siątego drugiego roku.
Krwawy blask przygasał i step zaczął szarzeć w chłod-
nym zmierzchu. Wtem plamki końskich grzbietów poru-
szyły się niespokojnie. Od nieodległej dąbrowy, ciemnie-
jącej głęboką, niemal czarną zielenią na tle płowego stepu,
oderwał się jakiś cień i szybko zmierzał w ich kierunku.
Wyminął stado. Rósł. Po chwili w przedwieczornej ciszy
rozległ się tętent kopyt. Cień okazał się karym, lśniącym
bachmatem, unoszącym w zapamiętałym cwale równie
kruczoczarnego jeźdźca.
Był to Bieliński. Legenda stepu i przekleństwo oko-
lic. Ludzie powiadali, że wilcy o nim głucho wyją do
księżyca. Sporo było w tym złośliwości, ale i bojaźni
niemało. Bieliński słynął bowiem z burd, bijatyk, gwał-
tów i zajazdów, którymi nękał każdego, kto mu wszedł
w drogę. Warchoł, łupieżca i pijanica, co znaczył swoją
obecność zniszczeniami, palonymi wsiami i wbijanymi
na pal buntownikami i grasantami, których po praw-
dzie nigdy tu nie brakowało. Ale nie na chwałę Rzeczy-
pospolitej ich wyrzynał, jeno dla prywaty, dla własnej
dumy i fantazji. Wysoki, szczupły, silny, zwinny był jak
kot, a przy tym szablą tak wybornie robił, że drugie-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin