001 Skowronek Ravenclawu, Bastet.doc

(341 KB) Pobierz
Skowronek Ravenclawu

Skowronek Ravenclawu

Bastet



Było gorąco. Wrześniowa pogoda postanowiła najwyraźniej udowodnić, że globalne ocieplenie istnieje i ma się dobrze. Słońce zaś za nic miało fakt, iż akurat w Szkole Magii i Czarodziejstwa połowa uczniów nie miała zielonego pojęcia, czym jest efekt cieplarniany, nie przyznawała się do powinowactwa z dwutlenkiem węgla, a z dziurą ozonową nie miała absolutnie nic wspólnego, ponieważ zaklęcia zamrażające nie emitują freonów. Słoneczne promienie spływały z nieba, igrały wśród fal jeziora, goniły się pomiędzy liśćmi w Zakazanym Lesie, wylegiwały na błoniach, ześlizgiwały z dachów, tańczyły w rynnach, zaglądały w pyski gargulcom, po czym wpadały przez otwarte okna i hulały po zamku niczym Złota Orda. Hogwart został podbity. Wieża profesor Trelawney zamieniła się w szklarnię, szklarnia profesor Sprout – w inkubator dla smoków. W co zamienił się inkubator dla smoków stworzony przez Hagrida nie wiadomo, ponieważ gajowy naturalnie nie pochwalił się nikomu swoim przedsięwzięciem. Warto jednak wspomnieć, iż umieszczone w urządzeniu jajo miniaturowego Ogniogrzmota Wezuwiańskiego („uratowane” z rąk ciemnego typa napotkanego na Nokturnie), ugotowało się na twardo.* Zamkowe korytarze sprawiały wrażenie, że wszystko w nich się lepi, co nie było zresztą zbyt dalekie od prawdy. Upał dał się we znaki nawet duchom, nadwyrężając lekko ich bezcielesne powłoki. Eteryczni mieszkańcy Hogwartu snuli się po zamku i kapali ektoplazmą. To ostatnie zjawisko przyprawiło Argusa Filcha o ostrą migrenę. Woźny zaległ w swoim kantorku, z powarkującą współczująco Panią Norris u wezgłowia. Uczniowie natomiast byli zbyt podduszeni, żeby należycie wykorzystać niedyspozycję tej dwójki. Jedynym w miarę chłodnym i przyjemnym miejscem pozostawały lochy. Być może kamienny szkielet zamku, zwyczajem wszystkich starych kości, po prostu niechętnie się nagrzewał i hołubił architektoniczny reumatyzm. Chociaż niektórzy twierdzili, że zasługa leży raczej po stronie Mistrza Eliksirów, który bycie zimnym draniem traktował bardzo dosłownie…
Robin Dale odsunęła się od stołu, odgarniając z twarzy wilgotne od pary włosy. Przez krótką chwilę zastanawiała się, jaki efekt dałoby podgrzewanie kociołka zimnym ogniem. Niestety, nieubłagana krukońska logika podpowiadała jej, że żadnego. „Jeszcze tylko pajęczyna, miazga ze spleśniałego chleba i sproszkowany hematyt” – pomyślała, starannie odmierzając składniki. Wywar posłusznie zasyczał, wytchnął kolejny obłok perłowobiałej mgiełki, po czym uspokoił się i zaczął leniwie wirować w kociołku. „Podgrzewać przez dziesięć minut, zgasić ogień, dodać wyciąg z werbeny, zamieszać siedem razy przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, oddać do oceny. Wrócić do dormitorium, wziąć prysznic, dopaść jakiegoś Indianina, zmusić do odprawienia rytuału tańca deszczu na szczycie Wieży Astronomicznej. Wielki Iluvatarze, z tej klasy po kwadransie lekcji robi się sauna, a w pobliżu ani grama śniegu, w którym można by się na zakończenie wytarzać.” Dziewczynka z ulgą oparła się o chłodną ścianę lochu, leniwie obserwując poczynania reszty grupy. Eddie Carmichael wciąż jeszcze odmierzał porcję proszku z czarnego minerału, Cho Chang z wyraźnym obrzydzeniem usiłowała odkleić resztki pajęczyny z palców, Puchoni ginęli we mgle. Niespodziewanie w mlecznych oparach pojawiła się sylwetka Mistrza Eliksirów i myśli Robin automatycznie przestawiły się na nowy tor. Ten facet był po prostu niemożliwy. Pozostali członkowie grona pedagogicznego wyglądali na lekko podgotowanych i pozwalali sobie nawet na drobne uchybienia w dyscyplinie w postaci rozpiętych górnych guzików. Profesor Snape tymczasem nadal paradował w swych czarnych szatach, powiewając peleryną, pozapinany, nieskazitelny i świeży jak przebiśnieg na wiosnę. No, może to ostatnie porównanie niezbyt do niego pasowało - świeży jak dopiero co wyprute krogulcze jelita**. Upał najwyraźniej na niego nie działał, w sposób zaprzeczający prawom fizyki, termodynamiki, logiki i zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości. „Severus Snape, król lodowców. Zimny jak śnieg na szczycie Mount Everestu. Jak góra lodowa na północnym Atlantyku. Jak pingwin na Antarktydzie… nie, chwila, pingwiny są stałocieplne… Jak wódka w zagubionej butelce, zagrzebanej pod metrową warstwą wiecznej zmarzliny, wśród mroźnych pustkowi Syberii. Ech, przytulić się do takiej butelki, poczuć luby chłód na policzku, chłonąć kochane zimno z każdym oddechem… Na brodę Gandalfa, o czym ja myślę? To na pewno ten upał - i dwie godziny w cieplarni - to się musiało źle skończyć.” – Robin wzdrygnęła się nerwowo i pospiesznie rozejrzała po klasie. Trudno powiedzieć, czy była to wina opierania się o chłodny mur, czy wizji profesora Snape’a, do którego ktoś się przytula (choćby tylko w celach termoregulacyjnych), ale dziewczynka niespodziewanie dostała czkawki – rzecz ludzka, ale i bardzo zawstydzająca. Eddie oderwał się od swojego kociołka i ze zdziwieniem spojrzał na koleżankę, która gwałtownie zakryła usta rękami.
- Coś nie tak? – spytał.
- A nie (hik!) słyszysz? – jęknęła Robin, przekonana, że słyszą wszyscy w promieniu wyziewów z jej kociołka. – Ratunku! (hik!) Przestrasz mnie, proooszę...
Eddie spojrzał z lekkim rozbawieniem, po czym stwierdził poważnym tonem:
- Nie bardzo wiem jak… A tak nawiasem mówiąc, zapomniałaś dodać proszek ze skarabeuszy…
- Co? – dziewczyna z niepokojem spojrzała na swój wywar. – Nie… przecież dodałam zaraz na początku.
- Miałem cię przestraszyć – przypomniał jej chłopak. – Pomogło?
- (hik!) Nie.
- Napij się wody. – Joan Reno uśmiechnęła się życzliwie, sięgając po dzbanek stojący na stoliku i napełniając szklankę. Zgodnie z zaleceniem Dumbledore’a Miłosiernego, w każdej klasie miało znajdować się coś do picia, aby uczniowie nie zwiędli w trakcie lekcji.
Robin wychyliła duszkiem ponad połowę zawartości podanego jej naczynia.
- Dzięki. (hik!)
- Naprawdę nie ma za co. – Joan parsknęła śmiechem. Tymczasem Eddie ponownie uniósł głowę, zrobił wielkie oczy, po czym syknął ze zgrozą:
- Zwariowałaś?
- Słucham? – Robin spojrzała na niego z lekkim zaskoczeniem.
- Życie ci niemiłe? Coś ty wypiła?
Zdezorientowana Krukonka zajrzała do swojej szklanki. „No, co? To normalna, przejrzysta, najzwyklejsza w świecie woda. Co prawda, po dyrektorze należałoby się spodziewać raczej soku dyniowego, ale ostatecznie w lochach króluje ascetyczny profesor Snape. Może jest trochę gęstsza, niż powinna, ale to normalne, gdyż przy tej temperaturze woda odparowywuje i zostaje… woda. Właściwie smak też ma wyjątkowo dziwny…” Pod wpływem nagłego skojarzenia Robin podniosła głowę i spojrzała na słoiki zastawiające półki po przeciwnej stronie lochu. Zawierały… zawartość, której dla spokoju własnego żołądka lepiej było bliżej nie definiować, pływającą w znajomo wyglądającej, przejrzystej, gęstej cieczy. „Oj.”

*Wszystkich zaniepokojonych losem niedoszłego ogniogrzmociątka oraz nieszczęsnego półolbrzyma pragnę uspokoić, iż tak naprawdę gajowy dał się bezwstydnie orżnąć ciemnemu typowi, który sprzedał mu jajo strusie zamiast smoczego. Tożsamość jaja została potwierdzona przez Hermionę w trakcie kolejnej wizyty Wielkiej Trójcy w chatce Hagrida. A potem Ron je zjadł.
** Krogulcze jelita pożyczyłam oczywiście od Arien, bez wiedzy i zgody właścicielki. Przepraszam – wizja pochodząca z Rozmów Trumiennych była na tyle sugestywna, że skojarzenie nasunęło się samo…

***

- (hik!)
- Naprawdę, mogłabyś już przestać.
- Chciałabym, wierz mi. Niech mnie ktoś przestraszy…
Grupa Krukonów, wraz ze zgnębioną Robin, przemierzała hogwarckie korytarze w drodze do wieży Ravenclawu.
- Próbowałem dwa razy i nie pomogło – wytknął jej Eddie.
- Daj spokój – Joan odwróciła się do nich z uśmiechem. – Przypominam ci, że dopiero co spędziliśmy dwie godziny w ciemnym lochu z etatowym hogwarckim Władcą Mroku do towarzystwa. Jeśli to jej nie wzruszyło, to ja naprawdę nie wiem, co mogłoby ją przestraszyć.
- Pewna jesteś, że nie trafiło cię jakieś zaklęcie? Albo może coś wypiłaś? Przecież to jest nienormalne… Może Snape naprawdę coś dodał do tej wody? Cześć, Chambers. – Ostatnie słowa zostały skierowane do ścigającego drużyny Krukonów, rozpartego wygodnie na parapecie otwartego okna.
- Dodał. Cytrynę, sól i zioła. (hik!) Pytałam – wymamrotała Robin w stronę podłogi. W jej żołądku zbudziło się właśnie stado motylków i rozpoczęło taniec wirowy. Uczucie to, wiązane na ogół raczej z pozytywnymi emocjami, miało w zasadzie niewiele wspólnego z Chambersem samym w sobie. Z Chambersem siedzącym na oknie miało za to całkiem sporo… A już najwięcej wspólnego miało z samym oknem.
- Jakiś problem? – ścigający uśmiechnął się do nich na powitanie. Cho i Marietta, idące do tej pory z przodu, przerwały rozmowę, zatrzymały się i odwróciły do reszty towarzystwa.
- Szukamy lekarstwa na czkawkę dla Robin. Ale nic nie pomaga. Nawet zaklęcia nie działają. Zaczynam się obawiać, że już jej tak zostanie…
- Może powinnaś się czegoś napić – zasugerowała Cho, objawiając typową dla niej życzliwość dla świata i całkowity brak zainteresowania dla jego poczynań.
- Już wypiłam całą szklankę wody a’la Snape – uświadomiła jej Robin. Ze względu na utrudnienia w mówieniu nie dodała przy tym, że było to doświadczenie smakowe jedyne w swoim rodzaju.
- Może szklanka to za mało – snuła przypuszczenia Marietta. – Może powinnaś wypić całe jezioro…
- Albo możemy cię do tego jeziora wrzucić – zasugerowała Joan. – Wtedy za jednym zamachem będziesz musiała się przestraszyć, napić i wstrzymać oddech…
- I możemy za tobą wrzucić torebkę cukru, żebyś mogła zjeść łyżeczkę, jak się wynurzysz – podchwycił natychmiast Eddie.
- A jak się nie wynurzysz, to przynajmniej będziemy wiedzieli, że problem z czkawką masz definitywnie z głowy – zakończyła Marietta tym charakterystycznym tonem, który sprawiał, że przyjaciółka Cho kojarzyła się Robin z lukrowaną osą.
- Myślę, że znam lepsze rozwiązanie – stwierdził Chambers z uśmiechem, który wydał się topielicy in spe dziwnie niepokojący. – Zwłaszcza, że wasz plan mógłby jednak nie wypalić. Wiecie, przy tej pogodzie woda z jeziora może być ciężka do wypicia. Można by ją co najwyżej pokroić i przeżuć – chłopak wychylił się na zewnątrz, spoglądając w stronę błękitu wód, który rzeczywiście wydawał się lekko poszarzały, a przy brzegu wręcz przybrudzony. Tego jednak Robin, obserwująca Chambersa kątem oka, nie była w stanie stwierdzić.
W następnej chwili ręka chłopca ześlizgnęła się z ramy okiennej, a on sam z okrzykiem zaskoczenia przechylił się niebezpiecznie. Dziewczęta zgromadzone w korytarzu wrzasnęły ze strachu. Wyjątek stanowiła Robin, która wrzasnąć nie zdążyła. To był odruch, całkowicie zresztą mimowolny. W jej sercu musiał tkwić jakiś okruch gryfoństwa, któremu udało się na chwilę przejąć kontrolę nad ciałem. Krukoni są przecież od myślenia, a nie od działania. Spuścizna Roweny mogłaby pozwolić co najwyżej na obliczenie trajektorii lotu i prędkości spadania. Tymczasem Robin, ku własnemu zaskoczeniu, w jednej chwili znalazła się przy Chambersie i złapała go za gors koszuli. Krukońska świadomość ocknęła się z kilkusekundowym opóźnieniem, a i wtedy ograniczyła się wyłącznie do wysyłania komunikatów w stylu: „Wielki Gandalfie, jak tu wysoko!”. Przez jedną krótką chwilę, kiedy sięgała w stronę chłopca, miała okazję podziwiać zielone hogwarckie błonia rozpościerające się u stóp wieży, daleko, daleko w dole. Widok ten sprawił, że tuż po przywróceniu Chambersa do pozycji pionowej, Robin zamarła, wrosła w podłoże i zacisnęła mocno powieki, podczas gdy w jej wnętrzu krukońska świadomość usiłowała zatłuc niekontrolowane gryfońskie odruchy, przy pomocy wygórowanych reakcji fizjologicznych.
- Niezły refleks – zauważył Eddie z wyraźną ulgą w głosie.
- Ale nie ratuj mnie tak intensywnie, bo mi podrzesz koszulę – bezsensownie radosny głos ścigającego wyrwał Robin z oszołomienia.
- Chambers, upał ci zaszkodził? – Joan zwróciła się do niego z niesmakiem. – Ja rozumiem, że nie możesz żyć bez fruwania, ale może ograniczyłbyś się jednak do lotów na miotle?
- Daj spokój. – Krukon machnął lekceważąco. – Przecież się tylko wygłupiałem. Wcale nie miałem zamiaru wypadać przez to okno. Trzymałem się drugą ręką.
- Co takiego? – Robin spojrzała na niego wzrokiem średnio inteligentnej ryby.
- Chciałem cię przestraszyć - raz, a dobrze. Tym razem chyba pomogło, co? – Wobec braku reakcji ze strony dziewczynki dodał po chwili: – No? Może zdecyduj się teraz, czy chcesz mnie wycałować ze szczęścia, czy udusić krawatem?
Ryba w spojrzeniu Krukonki otrząsnęła się, wypełzła na metaforyczną plażę i przeszła przyspieszoną ewolucję, przekształcając się w coś wielkiego i ziejącego ogniem. Robin opuściła wzrok na swoją rękę, wciąż zaciśniętą na przedzie koszuli ścigającego, zupełnie jakby poważnie rozważała drugą zaproponowaną przez niego opcję.
- Ty… ty… ty… - zacięła się lekko, nie mogąc znaleźć odpowiednio obraźliwego sformułowania, po czym wyrzuciła z siebie pierwsze określenie, jakie podsunęła jej oburzona i nadal lekko ogłupiała świadomość: – Ty heterozygoto!
Dziewczynka odwróciła się z furią i pognała w stronę widniejącego w oddali wejścia do pokoju wspólnego. W korytarzu zapanowała dziwna cisza, przerwana po chwili niepewnym głosem Eddiego:
- Heterozygoto?
- Co jej się stało? – zdziwiła się Cho. – Zawsze jest taka opanowana…
- Biedactwo ma potworny lęk wysokości – wyjaśnił jej uprzejmie Chambers.
- Trochę wredny sposób na leczenie z czkawki – zauważył Eddie.
- Ale skuteczny.

 

***

Robin z irytacją wyrzuciła zawartość swojej torby na łóżko i zaczęła wybierać podręczniki potrzebne do przygotowań na następny dzień. Gdzieś w zakamarkach jej świadomości czaiło się wspomnienie hogwarckich błoń widzianych z lotu ptaka i należało je jak najszybciej wymazać. Po chwili na schodach dało się słyszeć tupot nóg i szmer rozmowy, w której dominował słodki głosik Marietty. „Osa – obtoczona w różowym lukrze i posypana cukrem-pudrem dla niepoznaki, ale nadal osa.”
- …ale z tym wypadaniem przez okno to już lekka przesada. Wystarczyłoby przecież, żeby pokazał jej lusterko. – Drzwi dormitorium otworzyły się i trzy Krukonki weszły do środka.
- Och! Robin… To… tutaj jesteś – zauważyła lekko zakłopotana Cho, zdobywając nagrodę Roweny za spostrzegawczość. „A niby gdzie indziej miałabym być?”
- Lusterko? – Robin odwróciła się z krzywym uśmiechem, zwracając się bezpośrednio do Marietty. – Bez przesady, miałam się tylko wystraszyć, a nie dostać zawału. – „Proszę bardzo, mogę się pośmiać sama z siebie” – pomyślała wracając do swoich podręczników.
Cho i Joan zaśmiały się lekko, ale Marietta ograniczyła się jedynie do wzruszenia ramionami. Przewędrowała przez cały pokój i przysiadła na parapecie ustawiając skrzydło okna w taki sposób, by móc dostrzec w szybie swoje odbicie. Potem zaś zabrała się do pastowania rzęs brązowym tuszem. Żartobliwa natura obdarzyła Mariettę masą jasnozłotych loczków, błękitnymi jak Smerfy oczętami i pełną buzią. Całość nadawała jej wygląd rozkosznego amorka. Niestety, wiecznie nadąsana mina panienki powodowała, że obrazek ten nabierał cech aniołka postawionego w kącie za siedzenie na chmurce i plucie ludziom na głowy. Cho ze swoją delikatną, orientalną urodą sprawiała o wiele przyjemniejsze wrażenie. Marietta bardzo chciała udowodnić, że nie jest o to ani trochę zazdrosna i wynalazła własny sposób na zwrócenie na siebie uwagi. Była złośliwa.
- Nie wybierasz się na kolację? – Joan ze zdziwieniem obrzuciła wzrokiem stosik podręczników, który Robin podźwignęła z łóżka. Dziewczynka przecząco pokręciła głową:
- Przy tym upale w ogóle nie jestem głodna.
- Wygodnie. Przy okazji możesz się trochę poodchudzać – zauważyła Marietta, robiąc dzióbek do swojego odbicia w szybie.
- Robin akurat nie ma z czego – zauważyła Joan z uśmiechem. – I tak wszystkie ciuchy na niej wiszą.
- Dla mnie to wygląda jakby próbowała ukryć tuszę albo zaawansowaną ciążę. – Marietta najwyraźniej nie zamierzała odpuścić.
- Do twojej wiadomości: nie mam nadwagi i nie jestem wiatropylna – stwierdziła Robin znudzonym głosem, otwierając drzwi łokciem.
- To może zrobić ci kanapki na później? – Joan dogoniła ją już na schodach.
- Nie, dzięki – Robin zdobyła się na lekki uśmiech. – Ale mogłabyś przynieść mi coś do picia.
Okrągły pokój wspólny Ravenclawu przypominał klatkę dla kanarków – wpuszczone w ściany filary podtrzymujące półkoliste sklepienie całkiem zgrabnie udawały pręty. W zachodniej ścianie widniało kilka okien – szyby w ich górnych, półokrągłych ćwiartkach pokryte były rysunkami kruków. Magiczne ptaki co rusz trzepotały skrzydłami lub poprawiały pióra, wypełniając wnętrze barwnymi błyskami światła. Nieużywany kominek kichnął, wysyłając w powietrze obłoczek popiołu. Pokój utrzymany był w odcieniach błękitu i brązu, co sprawiało, że Robin – szatynka z ciemnoniebieskimi oczami, ubrana w swoje odwieczne dżinsy – doskonale wtapiała się w tło. Do nierzucania się w oczy miała zresztą wrodzony talent.
Krukonki rozstały się przy łukowatym przejściu, zamaskowanym od zewnątrz gobelinem. Cho, Marietta i Joan udały się do Wielkiej Sali. Robin zaś ruszyła w stronę swojego ulubionego stolika, starannie omijając czarnego kociaka, zajętego łowieniem świetlnych zajączków na dywanie. Pokój wspólny był całkiem wyludniony, cichy i nieruchomy. Oczywiście, nawet gdy uczniowie wypełniali go po brzegi, to i tak było tu dość spokojnie. Krukoni byli z natury raczej poważnym ludkiem. Nie o to chodzi, że byli nudni. Po prostu do Ravenclawu trafiały często spore indywidualności, tak wypełnione własnym bogatym wnętrzem, że na zainteresowanie zewnętrzem brakowało im sił. Wyjątek stanowiła oczywiście Cho i jej kółeczko wzajemnej adoracji. To jednak Robin nie pocieszało. Dziewczynka zastanawiała się chwilami, czy Chang albo któraś z jej koleżanek nie ma przypadkiem wśród przodków świergotnika*. Zdawała sobie sprawę, że z czysto mugolskiego punktu widzenia jest to niemożliwe, ale w czarodziejskim świecie…? Ostatecznie transmutacja czyniła cuda, a poza tym istniał jeszcze animagizm. Faktem było, że od świergotania Cho i jej stadka bolała ją głowa. A przynajmniej tak było do zeszłego roku. Po tym, co stało się w trakcie Turnieju Trójmagicznego, Cho znacznie przycichła. Teraz płakała niemal równie często, jak się śmiała. Robin zmarszczyła brwi, kiedy jej myśli po raz kolejny otarły się o temat, którego usiłowała za wszelką cenę unikać. Szybko wyciągnęła spomiędzy kart podręcznika pergamin i rysik i zabrała się do szkicowania portretu czarnego kociaka. Na zakończenie wskazała różdżką na żywego kotka i wyszeptała: „Carpe Imagiem”. Zwierzak przerwał na chwilę zabawę i spojrzał na nią ze zdziwieniem, a tymczasem Robin wykonała nad rysunkiem odpowiedni gest mrucząc: „Anime Imagiem”. Po chwili obrazek mrugnął ślepkami i potoczył wokół wzrokiem ze znudzoną minką. Dziewczynka pośpiesznie dorysowała mu kłębek wełny i stuknęła w niego różdżką. Obrazkowy kotek wydawał się zaintrygowany – w trakcie rysowania wyciągał łapkę, jakby chciał schwytać koniec rysika, a potem entuzjastycznie rzucił się na nową zabawkę. Robin uśmiechnęła się z zadowoleniem – rysunek był całkiem udany, a dzięki odpowiedniej kombinacji zaklęć zachowywał się identycznie, jak jego żywy pierwowzór.
Gobelin zasłaniający przejście zrolował się z takim odgłosem, jakby ktoś wciągał do ust nitkę spaghetti, i do pokoju zaczęli wsypywać się Krukoni wracający z kolacji. Po chwili na stosie podręczników należących do Robin wylądował dzbanek z sokiem dyniowym i szklanka.
- Joan mówiła, że chciałaś coś do picia. – Chambers z westchnieniem ulgi rozsiadł się na fotelu naprzeciw niej. – Ta pogoda jest nienormalna. Kto widział, żeby we wrześniu było tak gorąco? Jak tak dalej pójdzie, to Davies będzie musiał przenieść sobotni trening na piątą rano, bo później na błoniach będzie nie do wytrzymania. – Robin ograniczyła się do skinięcia głową i dyskretnie przewróciła stronę. Chambers obrzucił spojrzeniem wieżę z książek i zapytał współczująco:
- Aż tyle wam zadali? Trudno uwierzyć, że to dopiero tydzień od rozpoczęcia roku. Chyba, że od razu zamierzasz przerobić materiał na cały semestr? – Tym razem udało mu się uzyskać delikatne wzruszenie ramion w odpowiedzi.
- A tak poza tym, to po co ci tyle książek na temat animagów? McGonagall na żywo ci nie wystarcza? – Zero reakcji.
- Słuchaj, Dale – Chambers zniecierpliwił się wreszcie. – Ja naprawdę doceniam twoja bogatą gestykulację i wyrazistą mimikę, ale co byś powiedziała na kontakt werbalny? To działa tak: wsysasz w siebie powietrze, machasz językiem i strunami głosowymi, a z ust wychodzą słowa.
Tym razem przynęta na Krukonkę podziałała bez pudła:
- Słowa wychodzą na wydechu, a nie jak wsysasz w siebie powietrze – Robin spojrzała na niego z irytacją.
- Naprawdę? – Chambers wyglądał na szczerze zdziwionego.
- A próbowałeś kiedyś coś powiedzieć na wdechu?
Krukon wpatrywał się w nią przez chwilę z zastanowieniem, a potem spróbował. Efekt był tak komiczny, że Robin mimo woli parsknęła śmiechem.
- Proszę państwa, ona wciąż umie się śmiać – zauważył chłopak z zadowoleniem. – A ja myślałem, że już całkiem wyszłaś z wprawy. No dalej, pouśmiechaj się jeszcze, niech ja się nacieszę tym widokiem. A jak wymyślisz jakieś zabawne hasełko, to będziesz mogła je sobie namaziać na koszulce…
- A to, które mam, nie wystarcza? – Robin spojrzała na niego ze zdziwieniem. Na bluzeczce miała wizerunek Kłapouchego autorstwa Sheparda („…i niech się schowają profani od Disneya razem ze swoją różową kokardką na ogonie!”) i zapis jednego z kłapouszych dąsów: „Czym jest Wiedza? Rzeczą, którą posiadł Królik. Ha!”.
- Mnie chodziło o coś twojego – wyjaśnił jej Chambers.
Robin skierowała na siebie koniec różdżki i po chwili na jej koszulce pojawił się napis: „Jak fajnie, że jutro koniec świata”. Chambers jedynie pokręcił głową.
- Cała ty – mruknął.
Dziewczynka wzruszyła ramionami i wróciła do czytania. Chłopak posłał jej długie spojrzenie. Gładkie, ciemne włosy, duże oczy o ładnym kolorze i delikatne rysy. Typ wiecznego dziecka. Do tego permanentny brak makijażu i awersja do spódnic. Plus niezrozumiałe upodobanie do zbyt dużych koszulek, które wisiały na niej z wdziękiem pokutnego worka. Mogła mieć ponad metr sześćdziesiąt wzrostu, ale wyglądała na niższą, bo ciągle się kuliła i opuszczała głowę. Poza tym miała zwyczaj ozdabiać swoje stroje napisami o dość oryginalnej treści, po czym zasłaniała je szkolnymi szatami tak, by przypadkiem ktoś ich nie przeczytał. Najbardziej nieśmiała buntowniczka pod słońcem. Chambers mógł bez trudu wyobrazić ją sobie w szeregach jakiejś organizacji walczącej o prawa zwierząt, w trakcie protestu przed – dajmy na to – restauracją serwującą pieczeń z morświna. Stałaby gdzieś z tyłu i wymachiwała transparentem z wojowniczym hasłem: „A może jednak kuskus?”. Ewentualnie mogłaby też być członkiem kapeli rockowej – i grać na cymbałkach.
- Gniewasz się na mnie? – zapytał niespodziewanie. Robin rzuciła mu zdziwione spojrzenie.
- O to okno – wyjaśnił. – Wiesz, takiej fobii można się pozbyć. Cho, na przykład, kiedyś bała się myszy, ale ze względu na zajęcia z transmutacji…
- Ja lubię swoją fobię i nie mam zamiaru się jej pozbywać – przerwała mu dziewczynka niecierpliwie.
- Ale to ci musi strasznie utrudniać życie – przekonywał Krukon. – Nie mogę sobie wyobrazić, jak ty w ogóle latasz na miotle.
- W ogóle – to nie latam.
To ostatnie stwierdzenie dźgnęło ścigającego i namiętnego miotlarza prosto w serce.
- Wiesz, co tracisz?
- Nic nie tracę – wytłumaczyła mu spokojnie dziewczynka. – I tak bym nie mogła latać. Nie mam ani miotły, ani karty miotlarskiej.
To już było niepojęte.
- Ale… przecież wszyscy mają kartę! Na pierwszym roku w Hogwarcie robi się kurs… - Robin wzniosła oczy do sufitu i wyjaśniła niechętnie:
- Na drugich zajęciach spadłam, połamałam się, spędziłam kilka dni w Skrzydle Szpitalnym, a potem pani Pomfrey kazała mi się oszczędzać i przepadło. Miałam spróbować jeszcze raz na drugim roku, ale nie skorzystałam z okazji.
- A lęku wysokości nabawiłaś się po tym upadku? Czy raczej na odwrót – spadłaś specjalnie, bo nie chciałaś latać?
- Oczywiście, że nie – żachnęła się Krukonka. – Aż tak źle ze mną nie jest.
Chambers nadal spoglądał na nią z powątpiewaniem, więc zdecydowała się wytłumaczyć:
- Na tych zajęciach nauczyłam się jednej ważnej rzeczy: na miotle można latać trzymając się jedną ręką, albo bez trzymania, albo bez zębów, albo stojąc na niej jak na desce surfingowej, albo głową w dół - ale latanie z zamkniętymi oczami prędzej czy później musi skończyć się bliskim kontaktem z jakąś ścianą. – Chambers parsknął śmiechem.
- Jakbyś chciała, to mógłbym udzielić ci paru lekcji. I może razem udałoby nam się przełamać ten…
- Ja nie mam zamiaru się przełamywać, a już na pewno nie na twojej miotle!
- Ohoho – Chambers nagle zrobił się poważny. – Widzę, że to jest jednak jakaś głębsza sprawa. Może powinien cię przebadać mugolski psycholog. Wiesz, jak to się mówi – lęk przed lataniem, to tak naprawdę lęk przed…
- Chambers!
- No co? – chłopiec przybrał minę słodkiego niewiniątka. – Chciałem tylko powiedzieć, że to tak naprawdę lęk przed gruntem.
Robin spojrzała na niego z zaskoczeniem.
- Przed czym? – zapytała węsząc podstęp.
- Przed gruntem – powtórzył chłopak, uśmiechając się jak sen dentysty. – To grunt zabija.**
Robin pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Słuchaj… W tym pokoju jest około sześćdziesięciu innych osób, które mógłbyś wkurzać. Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego musisz siadać akurat przy moim stoliku?
- Pociąga mnie ta aura nieugaszonego buntu i serdecznego znudzenia, jaka się wokół ciebie unosi.
Robin jęknęła z rozpaczą. Specjalnie wybrała stolik, który nie cieszył się szczególną popularnością wśród innych uczniów. Był najbardziej oddalony od kominka, co sprawiało, że w zimie było tu dość chłodno. Zwłaszcza, że zachodnią wieżę, poza Szarą Damą, nawiedzały również przeciągi. Zimnolubnej Krukonce to jednak nie przeszkadzało. Nie miała też nic przeciwko oknu – ostatniemu z długiego szeregu, które znajdowało się za stolikiem. Parapet był na tyle wysoko, że siedząc w fotelu mogła podziwiać krukońsko błękitne niebo i ani kawałeczka tego, co znajdowało się pod spodem. Poza tym podobało jej się, że kruk namalowany na szybie wyróżniał się mlecznobiałą barwą. Często zastanawiała się, czy było to zamierzone, czy też artyście zabrakło czarnej farby. I miała ten stolik tylko dla siebie przez całe cztery i pół roku. Aż do Balu Bożonarodzeniowego.
 

** Jedna ze złotych myśli Rincewinda ze „Świata Dysku” Terry’ego Pratchetta.
***

Dawno, dawno temu ( czyli jakieś pół roku wcześniej)…
Na Bal Bożonarodzeniowy Robin się nie wybierała. Przede wszystkim była pewna, że i tak nikt jej nie zaprosi. Przekonanie to ugruntowało się w niej do tego stopnia, że kiedy Eddie zapytał ją, czy wie już, z kim pójdzie, odpowiedziała gniewnie i stanowczo, że nie pójdzie wcale. Chłopca wyraźnie to speszyło i szybko zmienił temat. Do Robin zaś poniewczasie dotarło, że chyba należało odpowiedzieć coś innego… Tym bardziej, że na tydzień przed balem otrzymała prezent od mamy – śliczną granatową sukienkę, ozdobioną maleńkimi srebrnymi iskierkami. Pech chciał, że paczkę otworzyła przy Joan. Dziewczyna natychmiast zaczęła ją przekonywać, że skoro ma już strój, to po prostu musi iść na to przyjęcie. Choćby sama. Przecież na balu będzie mnóstwo wolnych chłopaków z Durmstrangu. Tym ostatnim stwierdzeniem Joan ostatecznie zniechęciła Robin do pójścia. Dziewczynka dla świętego spokoju zgodziła się włożyć sukienkę, po czym wywinęła się koleżance w sali wejściowej, gdy ta witała się z partnerem. Wieczór, a przynajmniej jego część, postanowiła spędzić na Wieży Astronomicznej. Z jej szczytu otwierał się niesamowity widok na zimowe niebo. Gwiazdy migotały niczym okruchy rozbitego diabelskiego zwierciadła z bajki o Królowej Śniegu. Robin miała niezwykłe wrażenie, że jest zupełnie sama na świecie, że za chwilę oderwie się od ziemi i spadnie w tę mroczną otchłań otwierającą się nad jej głową. Zakrztusiła się zimnym powietrzem i szybko usiadła na surowej podłodze, wbijając palce w szczeliny między kamieniami. Od razu poczuła się bezpieczniej – przebywanie na wieży na ogół nie było szczególnie stresujące, pod warunkiem, że nie zbliżała się do blanek. Spoglądanie w górę zazwyczaj nie było kłopotliwe – to z dołem miała problem. Tyle, że w nocnym niebie było coś takiego, że człowiek tracił ufność w grawitację. Zdążyła rzucić na siebie kilka zaklęć rozgrzewających, kiedy nagle na schodach rozległ się chłopięcy głos. Ktoś wchodził na górę, podśpiewując: „O północy na brumśtyku”. Po chwili z otworu w podłodze wychyliła się jasnoorzechowa czupryna, ciemne jak gorzka czekolada oczy, chochlikowaty uśmiech, wysoka sylwetka i pozostałe elementy jednego ze ścigających krukońskiej drużyny quidditcha.
- O! – Chambers zdziwił się na jej widok. – Nie sądziłem, że kogoś tu spotkam.
- A ja miałam taką nadzieję – powiedziała szczerze dziewczynka.
- Można? – chłopak dosiadł się do niej i również spojrzał w niebo. – Piękne, prawda? Latawiec, Kucyk, Ameba…
- Słucham? – Robin popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
- Gwiazdozbiory – wyjaśnił Krukon, wskazując na niebo.
Robin podążyła wzrokiem za wyciągniętym palcem.
- Masz na myśli Lwa? – zapytała niepewnie.
- Jaki tam lew. Dla mnie wygląda jak kucyk. Z grzywą. Niby dlaczego tylko starożytni mieliby mieć zabawę z nazywaniem gwiazdozbiorów? Mnie stać na własne pomysły. Lew to Kucyk, Rak to Ameba, a Orion…
- To Piotruś Pan – wpadła mu w słowo szczerze rozbawiona Robin.
- Dlaczego akurat Piotruś?
- No jak to? Przecież wygląda zupełnie jak on – Robin poderwała się i wyrzuciła ręce w górę, próbując przyjąć taką samą pozę jak gwiazdozbiór. – Jakby miał zaraz odlecieć. I nawet ma swój mieczyk u boku.
Chambers przyglądał się jej z uśmiechem. Robin speszyła się wyraźnie i szybko usiadła z powrotem, podwijając nogi pod siebie i wygładzając sukienkę.
- To jakie masz usprawiedliwienie? – zapytał jej towarzysz.
- Na co?
- Dlaczego siedzisz tu sama, zamiast bawić się ze wszystkimi?
- A ty? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Moja partnerka i ja wolimy bardziej kameralną atmosferę. Taki tłok to nie dla nas.
Robin uniosła ze zdziwieniem brwi. Wszyscy spodziewali się, że Chambers pójdzie na bal z Padmą Patil, z którą spotykał się od jakiegoś czasu. Najwyraźniej jednak para poprztykała się o coś na tydzień przed przyjęciem i nagle okazało się, że czarnowłosa Krukonka znalazła sobie partnera w Gryffindorze. Kogo w takim razie przyprowadził Chambers?
- Twoja partnerka?
Krukon machnął od niechcenia różdżką i niespodziewanie z otworu w podłodze wyskoczyła miotła, z przymocowanym do rączki bukiecikiem różyczek przewiązanym żółtą wstążką.
- To był pomysł Padmy, mojej byłej – wyjaśnił oniemiałej dziewczynie. – Powiedziała, że skoro bardziej interesuje mnie quidditch niż ona sama, to może na bal powinienem zaprosić swoją miotłę. Mądra dziewczyna. Wiedziałem, że ma to w sobie – tę krukońską inteligencję.
- I wszedłeś do sali wejściowej z miotłą u boku?
- A nie. Szkoda zachodu – i tak nikt by tego nie zauważył. Wszyscy byli za bardzo wgapieni w reprezentantów szkół. Jak mam robić z siebie błazna, to wolę, żeby wszyscy to widzieli. Inaczej to sztuka dla sztuki. Zamiast tego wyszliśmy z moją kochaną na błonia, polataliśmy trochę. W sumie całkiem miły wieczór… A to jest naprawdę dobra partnerka. Umie słuchać. Nie narzeka. Nie marudzi. Nie pyta, czy nie wygląda za grubo w sukni…
- Jasne. Naucz ją jeszcze gotować i robić pranie, a będziesz miał idealną żonę - zauważyła Robin z mieszanką rozbawienia i niedowierzania.
- A nie. Tak dobrze to nie jest – ocknął się Chambers. – Widzisz, ona ma jedną okropną wadę…
- Och jej, aż jedną?
- Tak. Jest sztywna, jakby jej ktoś kij wsadził w… w witki. A to straszny pech, bo akurat leci całkiem niezła muzyka. Co ty na to?
- Słucham?
- Taniec, dziewczyno. Pytam, czy masz ochotę ze mną zatańczyć.
- Wiesz… - Robin spojrzała na niego niepewnie. – Chyba nie mam ochoty schodzić do Wielkiej Sali.
- No to zostaje nam korytarz na piątym piętrze – zauważył dziarsko Chambers, po czym pozbierał się z podłogi i wyciągnął do niej rękę.
Zaskoczona Robin odruchowo podała mu dłoń i dała się poprowadzić w czeluście Hogwartu z miotłą depcząca jej… miziającą ją witkami po piętach.
- Chambers? – zaczęła niepewnie.
- Tak?
- Jak ty właściwie masz na imię?
- Fitzwilliam.
- Ja poważnie pytam.
- Poważnie mam na imię Fitzwilliam.
- Och. – Nic dziwnego, że wszyscy zwracali się do niego po nazwisku.
- Mama czytała „Dumę i uprzedzenie”, jak była ze mną w ciąży.
- No to mogło być gorzej…
- Naprawdę?
- Mogła czytać „Księgę Dżungli”. – Krukon parsknął śmiechem.
- Wcale nie jestem pewien, czy nie wolałbym się nazywać Mowgli. Chociaż nie, nie wolałbym. A co czytała twoja mama?
- Zdaje się, że „Tajemniczy Ogród”.
- I masz na imię… Mary?
- Nie. Robin.
- Był tam taki? – chłopak spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Mały, szary, z czerwonym brzuszkiem – przypomniała mu Krukonka z westchnieniem.
- A faktycznie – Chambers roześmiał się – No, to miło mi cię poznać, ptaszyno.
- Jesteśmy na miejscu – dodał po chwili, zatrzymując się przed obrazem przedstawiającym imponującą orkiestrę i dyrygenta o wyglądzie przerośniętego pingwina. – Maestro, panowie… czy uczynicie nam ten zaszczyt i zgodzicie się zagrać dla mnie i tej pięknej damy? – zwrócił się z ukłonem do malowidła. Dyrygent rozjaśnił się jak księżyc w pełni.
- Ależ z najwyższą przyjemnością. Czy mają państwo jakieś szczególna życzenia?
- Coś wolnego – rzucił z uśmiechem spadkobierca Darcy’ego, biorąc ofiarę ornitologii w ramiona.
Gdyby Robin miała dwie lewe nogi, to wszystko mogłoby się jeszcze skończyć inaczej. Dziwnie było tak wirować wzdłuż korytarza, rozjaśnionego świątecznymi lampkami, pełnego refleksów światła zagubionych wśród lodowych sopli i kryształków szronu, przy dźwiękach walca wydobywającego się z obrazu. Nierealnie. Ale i bardzo zabawnie. Zwłaszcza, że miotła Chambersa wirowała za nimi i kłaniała się portretom, zbrojom i choinkom. Przetańczyli wtedy dłuższą chwilę i od tamtej pory Chambers co wieczór przysiadał się do jej stolika. Przynosił ze sobą stertę podręczników i czasem kilka kanapek, zwędzonych z Wielkiej Sali. Gadał przez jakieś dziesięć minut, po czym zabierał się do nauki i przez resztę wieczoru siedział w milczeniu. Krukoni już dawno przestali się dziwić, węszyć i żartować z tego ich „związku”. A potem posadę nauczyciela obrony przed czarną magią objęła Dolores Umbridge. I wszystko diabli wzięli.

- Co ci się stało? – zaspana Robin wp...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin