005 Mój muzykalny Hogwart, Bastet.doc

(84 KB) Pobierz
Mój muzykalny Hogwart

Mój muzykalny Hogwart

Fakt, iż Filius Flitwick darzy Sztukę miłością równie wielką, co nieodwzajemnioną, dla nikogo w Hogwarcie nie stanowił tajemnicy. A już najmniej dla wtajemniczonych. Na temat profesorów krążyło wiele plotek, czasem strasznych („Czarnoskóra Batsheba Babbling parała się w młodości magią voodoo, a Severus Snape jest wampirem.”), czasem śmiesznych („Puchate, różowe nauszniki ze szklarni numer trzy w rzeczywistości należą do Hagrida, a Severus Snape jest wampirem.”), a czasem zupełnie horrendalnych („Minerwa McGonagall ma romans z dyrektorem, a Severus Snape naprawdę jest wampirem. I Księciem Ciemności. I zjada szczeniaczki.”). Te, dotyczące nauczyciela zaklęć, mówiły, iż w młodości próbował się dostać na wszystkie po kolei uczelnie o charakterze magiczno-artystycznym na kontynencie europejskim oraz okolicznych, oblanych wodą skrawkach lądu (od Anglii począwszy na Zelandii skończywszy). Niestety, żadna z akademii nie poznała się na jego zdolnościach. Pozostało mu po tym głębokie rozczarowanie i całe pokłady niespełnionych ambicji, które obecnie przelewał na uczniów. Niekiedy rzeczywiście udawało mu się odkryć wśród wychowanków zarzewie talentu. W jego nauczycielskiej karierze jednak nie brakowało również epizodów, które określić można wyłącznie mianem katastrof. Ot, chociażby ta historia z psotnym Gryfonem i „żywymi rzeźbami”. Matthew O’Conell twierdził, że jego wizje wymagają szczególnych środków wyrazu, a materie martwe jak kamień czy glina nie są w stanie oddać ich niezwykłej witalności. Bystry chłopak był jednakże skłonny rozważyć uwiecznianie swych dzieł w produktach spożywczych – na przykład w owocach albo w cieście (ciasto, ze względu na obecność ‘żywych’ jajek, się nadawało). Profesor Flitwick, zaintrygowany tym nowatorskim podejściem do sztuki, zgodził się zapewnić uczniowi nieograniczony dostęp do kuchni. Nie przewidział jednak dwóch rzeczy. Po pierwsze tego, że Matt, Gryfon o puchońskim sercu, nie zechce zatrzymać nowo otrzymanych przywilejów dla siebie i sprawiedliwie obdzieli nimi cały Dom. W efekcie hogwarckie zapasy uległy drastycznemu uszczupleniu, a pani Pomfrey odnotowała niepokojący wzrost wagi u czerwono-żółtej młodzieży (oto, co mogą zrobić z człowiekiem późne kolacje). Jeśli zaś chodzi o rzecz drugą – cierpliwość szkolnej społeczności okazała się odwrotnie proporcjonalna do fantazji artysty. Zarówno nauczyciele, jak i uczniowie z pełną fascynacji grozą powitali ziemniaczane popiersia Lenina, pominęli milczeniem maślaną i jełczejącą replikę Hogwartu i z rosnącą rezygnacją zgadzali się jeść owieczki smakujące jak bezy, węże smakujące jak makaron, myszy smakujące jak twarożek i całą resztę zwierzyńca, która w większości przypadków smakowała jak kurczak.* Ale szarańcza w miodzie, wyglądająca jak szarańcza i, co gorsza, będąca szarańczą przeważyła szalę. Cała szkoła, z niespotykaną w historii zgodnością, ogłosiła strajk głodowy i odmówiła dalszego spożywania jedzenia, które się gapi. Pora okazała się nad wyraz odpowiednia – gdyby nie ów protest, na stół trafiłaby jeszcze porcja rzeźbionych marchewek. Pomona Sprout jako jedyna miała okazję ujrzeć owe warzywa w pełnej krasie i przypłaciła to omdleniem oraz całodzienną migreną. Po tym wypadku Mattowi polecono rzeźbić w drewnie. O jego ostatnim dziele natomiast słuch zaginął i nawet rozpytująca o nie, ciekawska delegacja Ravenclawu usłyszała jedynie, iż „są na tym świecie rzeczy, o których i Krukon nie chce wiedzieć”. Co do Filiusa – dąsał się popisowo przez kilka miesięcy, po czym przelał swe zainteresowanie na cichą i spokojną dziewczynę imieniem Robin, ku niebotycznej uldze pozostałej części grona pedagogicznego. Nowa ulubienica profesora nie dość, że rzeczywiście posiadała pewien talent malarski, to jeszcze uskuteczniała go, jak Merlin przykazał, na papierze. A na osłodę po wszystkich niepowodzeniach, Opiekunowi Ravenclawu pozostawał chór.

* Co nie powinno dziwić, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, iż kucharzem był młodzieniec o nieograniczonej wyobraźni, stale poszukujący nowych materiałów i nie przebierający w środkach. A poza tym, kurczakowy wydaje się najbardziej rozpowszechnionym smakiem we wszechświecie – wszystkie pozostałe są zapewne jedynie wariacjami na jego temat.

***

Na większości uczelni chór składa się z grzecznych i przykładnych studentów w jednakowych mundurkach, których odróżnić można chyba tylko po tym, że dziewczęta mają warkocze z kokardami, a chłopcy nie (odróżnialność w obrębie płci nie wydaje się konieczna, a w trakcie śpiewania i tak wszyscy wpatrują się w sufit z jednakowym natchnieniem). W Hogwarcie, za sprawą Filiusowej fantazji, rzecz się miała nieco inaczej. Profesor Flitwick nie zamierzał podarować nikomu, kto zdradzał choćby cień muzycznego talentu. Ułożono nawet na ten temat balladę okolicznościową, która jednak nie cieszyła się zbyt wielkim uznaniem, ze względu na nader niestosowny tytuł („Fil żywemu nie przepuści”). W każdym razie, profesor co roku zarzucał sieci i spośród szkolnego narybku wyławiał wokalistów, a także osoby posiadające umiejętność gry na instrumentach, przy czym nie robiło mu specjalnej różnicy czy delikwent brzdąka na fortepianie, czy dmucha w harmonijkę ustną. Dzięki temu, w ciągu paru lat udało mu się zebrać nader malowniczy i wszechstronny zespół, a potem zatrzymał się on, spojrzał z dumą... i postanowił iść dalej. Najpierw przyszła kolej na szkolone ropuchy, które można było nauczyć, by rechotały we właściwych momentach. Niektórzy twierdzili, że to właśnie w tamtej chwili Filius Flitwick przekroczył granicę zwykłego obłąkania, a później już tylko oddalał się od niej ze wzrastającą prędkością. Jeśli nie był to geniusz, to w każdym razie coś bardzo podobnego.

Próbę chóru wyznaczono na godzinę piątą po południu, pierwsze osoby pojawiły się jednak już pół godziny wcześniej. Potem niewielka sala zapełniała się stopniowo, aż wreszcie – dziesięć minut po wyznaczonym terminie – ostatni spóźnialski dopadł do drzwi, rozejrzał się konspiracyjnie wokół i ostrożnie zamknął je za sobą. W chwilę później przed wejściem pojawiła się przezroczysta bariera, dostrzegalna jedynie kątem oka, jako błysk w powietrzu. Bystry obserwator zapewne rozpoznałby w tym fenomenie zaklęcie Silencio. Jeśli zaś chodzi o to, co się działo w środku...
Lee Jordan miał głos jak czarny anioł. Anioł, który w niedzielę przed południem udziela się w chórze gospel, a w środę wieczorem daje czadu w klubie bluesowym. Pospolita skala głosu nie miała wobec niego zastosowania; śpiewem mógł potłuc wszystkie kieliszki w kuchni i wprawić w wibrację krety w ogródku Hagrida. Słowo „pinacolada” przez niego wypowiedziane rozpływało się na języku, pozostawiając po sobie ciężki, kokosowy posmak. „Born to be wild” w jego wykonaniu byłoby w stanie wypłoszyć dziką zwierzynę z całego Zakazanego Lasu.
Lee Jordan miał głos. I w pełni z niego korzystał.
- Wop-bop-a-loom-a-blop-bam-boom,
Tutti frutti, oh Rudy, tutti frutti, oh Rudy,
Tutti frutti, oh Rudy, tutti frutti, oh Rudy,
Tutti frutti, oh Rudy,
Wop-bop-a-loom-a-blop-bam-boom!
- Irlandia!
- Oh Rudy!
- Bangladesz!
- Oh Rudy-yyyiii!
- Sri Lanka!
- Oh Rudy!
- I Paryż!
- Oh Rudy-yyyiii!
Dredy Gryfona zdawały się żyć własnym życiem, kiedy tak majtały w powietrzu niczym macki miniaturowej kałamarnicy. Za plecami solisty ustawiono trzy ławki, które obecnie okupowali pozostali śpiewacy. Szkolnych szat pozbyli się oni zaraz na początku, dzięki czemu teraz, z rozwartymi entuzjastycznie dziobami, przypominali czeredę pstrokatych, egzotycznych ptaszków. Trzymane przez tych, stojących w dolnym rzędzie, ropuchy wytrzeszczały oczyska z nadmiernego wysiłku, wydymały zielonkawe podgardla i kumkały melodyjnie. Sekcja instrumentalna szalała. Kontrabas buczał jak trzmiel, a skrzypce zawodziły cienko niczym stado komarów, od wysłużonego pianina mało nie odprysnęły klawisze. Znaleziona na szkolnym poddaszu staroświecka lutnia-samograjka brzdąkała nieśmiało, najwyraźniej nieprzyzwyczajona do nowomodnej muzyki. Celtycka harfa plumkała mistycznie, a bodhran rytmicznie warczał. Flety się śmiały. Fawkes, wielkodusznie wypożyczony przez dyrektora, w razie potrzeby łkał jak saksofon albo trąbił jak klakson. Jasnowłosy, pierwszoroczny Puchon „dawał po garach”. Nieraz dosłownie. W skład perkusji, poza elementami standardowymi, wchodziły bowiem różnej wielkości pokrywki, ogromny, żeliwny gar i szereg miedzianych rondli, zawieszonych na kawałku drutu. Na głowie chłopca tkwiła przekrzywiona, fikuśna czapeczka z wizerunkiem Che Guevary, a na chude barki zarzuconą miał za dużą kamizelkę, ozdobioną niezliczoną ilością kapsli od kremowego. Bliźniaczki Padma i Parvati grzechotały puszkami wypełnionymi fasolkami boosanga, zwędzonymi ze szklarni. Sympatyczne, nakrapiane nasionka miały zwyczaj wybuchać, kiedy się nimi potrząsnęło, co dawało dodatkowe efekty akustyczne.
Jeszcze w początkach tworzenia zespołu, profesor Flitwick nadał swoim podopiecznym staroświecką w wymowie i nieco ckliwą nazwę „Hogwarckie słowiki”. W chwili obecnej, bardziej odpowiednie byłoby: „Pocałuj swą błonę bębenkową na dowidzenia”. Aczkolwiek tak długi i złożony przydomek mógłby się wydać nazbyt ekstrawagancki.
Poza tym, potrzeba rozgrzewki częściowo usprawiedliwiała to ekspresyjne granie. A kiedy chór przeleciał się już po całej kuli ziemskiej („Gwatemala! Oh Rudy!"), przyszła pora na prawdziwy występ.
- Para bailar la Bamba
Se necesita una poca de gracia!
Cedrik Diggory zeskoczył w pewnym momencie z podwyższenia, porywając do tańca jednocześnie Padmę i Lavender. Rozochoceni chórzyści klaskali im do taktu. Wszyscy, z wyjątkiem tych, trzymających ropuchy, choć trzeba zauważyć, że jedna z dziewcząt spróbowała wybijać rytm na grzbiecie płaza. Trzepnięcie lepkim i długaśnym jęzorem przywołało ją jednak do porządku.
- Skaczecie jak wróble na sznurku! – zaśmiewała się Parvati.
Padma, zupełnie nie wzruszona, pokazała jej język i dalej wirowała wdzięcznie, na czubkach palców. Lavender komentarza nie dosłyszała, wpatrzona roziskrzonym wzrokiem w starszego kolegę. Atmosfera zrobiła się iście szampańska.
Kilka równie popularnych przebojów później, profesor Flitwick kraciastą chustką otarł pot z czoła i postukał batutą w pulpit, usiłując zwrócić na siebie uwagę rozbrykanego zespołu.
- Dobrze, kochani, dość zabawy. Proszę... Moi drodzy... Sonorus. Już wystarczy. Teraz powinniśmy przećwiczyć hymn szkoły... Nie, panie Finnigan, nie ten oficjalny, ten drugi. Jak wszyscy wiecie... Panno Brown, ja bardzo proszę... Cedriku... Tak, dziękuję. A zatem, jak wszyscy wiecie...
Nauczyciel umilkł ze znużeniem, spoglądając na swą trzódkę ciężkim wzrokiem. Cedrik pojął aluzję i natychmiast odwrócił się, posykując i gestykulując znacząco. Początkowo jego wysiłki nie przyniosły rezultatu, potem kilkoro innych uczniów podchwyciło temat i wokół rozległy się donośne „Ciiiiiii!” i „Ciszej!”, i wreszcie, po dłuższej chwili, zapanował spokój. Profesor uśmiechnął się z aprobatą, nabrał powietrza...
Niestety, chórzystom nie dane było usłyszeć, o czym to rzekomo wiedzą, w tym bowiem momencie drzwi otworzyły się z hukiem i objawił się w nich, wyszczerzony jak reklama magicznego proszku do zębów, Gilderoy Lockhart. Filius zamknął usta, otworzył, zamknął, chrząknął i zauważył z cieniem wyrzutu w głosie:
- Pan wybaczy, kolego, nie usłyszałem pukania...
- Nie pukałem – oznajmił, nie wiedzieć czym ucieszony, przybysz. – Poinformowano mnie, że odbywa się tu próba chóru, a że akurat miałem wolną chwilkę, to pomyślałem, że mógłbym wpaść i wspomóc was swym, ekhem... nienajgorszym barytonem.
Podobno węże są w stanie wywichnąć sobie szczękę, kiedy chcą połknąć na przykład jajko. Profesorowi Lockhartowi udała się podobna sztuka – uśmiech miał niemalże dookoła głowy. Cedrikowi przemknęło przez myśl, że tak właśnie mogłaby wyglądać Wróżka Zębuszka, stojąca nad dziecięcym łóżeczkiem z wielkimi kleszczami w dłoni. Nauczyciel poprawił zjawiskowo fioletową szatę, ozdobioną u dołu jakże odpowiednią, jaskrawozieloną pięciolinią, po czym przemaszerował przez salę, dumnie wypinając pierś.
- Opla! – Wskoczył zgrabnie na najwyższą ławkę, nie zauważając zupełnie chucherkowatej chórzystki, która za jego sprawą spadła z jej drugiego końca. – A więc? Co śpiewamy? – Zapuścił żurawia do śpiewnika stojącego obok ucznia i z radością zatarł ręce. – Ach, doskonale. Jak dobrze wiedzieć, że młodzież ma całkiem niezły gust. Godne pochwały. Sam nie wybrałbym lepiej. Tak się składa, że w moich szkolnych czasach...
Filius Flitwick z grobową miną wysłuchał przydługich i nader kwiecistych wspominków nadprogramowego dodatku do zespołu. Potem poczekał jeszcze chwilę, na wypadek, gdyby temu ostatniemu przypomniało się coś jeszcze. Wreszcie uniósł batutę. W tym samym momencie z kąta zajmowanego przez drugiego przedstawiciela grona pedagogicznego dobiegło gromkie pochrząkiwanie, jakie mógłby wydać dorodny i głodny dzik na widok całego kosza żołędzi.
- Pewnie nie macie tutaj ani kropelki brandy?
- To jest chór szkolny, kolego.
- Och, miałem na myśli...wyłącznie w celu zwilżenia strun głosowych, rzecz jasna. Łyżeczka miodu też by wystarczyła. A może ćwiartka cytryny?
- Bracia Grimm w jednej ze swych bajek polecali kredę – burknął naburmuszony skowronek mugolskiego pochodzenia.
- Na tamtej półce stoi sok dyniowy – oświadczył dyrygent sucho. – A teraz, skoro profesor Lockhart ma już gardło odpowiednio nawilżone...
„Złego się wydarzy coś” w wykonaniu hogwarckiej młodzieży (plus Gilderoy) jeszcze nigdy nie brzmiało tak ponuro.
- No nieźle, nieźle, całkiem, powiedziałbym, nienajgorzej. Ale, za pozwoleniem, gdybym mógł dorzucić kilka uwag... – Nauczyciel obrony zeskoczył z ławki z uśmiechem godnym dobrej wróżki.
Seamus Finnigan pomyślał, że gdyby na pulpicie dyrygenta postawiono mleko w skopku, to niechybnie by skwaśniało. Profesor Flitwick, w każdym razie, minę miał z pewnością kwaśną, kiedy tak wysłuchiwał wyczerpującej litanii dobrych rad samozwańczego eksperta.
- Doskonale, kochani. – Lockhart był w swoim żywiole. Mrugnął filuternie do rumianej syrenki w pierwszym rzędzie i pomachał entuzjastycznie. – A teraz, tak ja wam mówiłem...
Pół godziny później chórzyści byli na skraju załamania, a wygryziony ze stanowiska dyrygenta Filius siedział skulony w fotelu, żując koniec prawego wąsa.
- Panie profesorze? – Czysty głos Cedrika przerwał znienacka jego niewesołe rozmyślania. – A może powinniśmy przećwiczyć również oficjalny hymn szkoły? Tak na wszelki wypadek? – W oczach Puchona była cała niewinność świata.
- Oficjalny? – Uśmiech miesiąca tygodnika „Czarownica” zamrugał z zakłopotaniem. – Więc to, co do tej pory śpiewaliśmy...
- Och, to taka drugorzędna wersja, na mniej uroczyste okazje. Rozumiesz, Gilderoyu, urodziny członków kadry i takie tam. – Profesor Flitwick już miał machnąć lekceważąco dłonią, jednak powstrzymał się w pół gestu i zauważył w olśnieniu: – Ale masz rację, kochany chłopcze, nie możemy zaniedbywać oficjalnego hymnu. Profesor Dumbledore by nam tego nie wybaczył. No, moi drodzy, to od serca, tak jak was uczył dyrektor.
W jednej chwili we wszystkich obecnych (minus Gilderoy) wstąpiła otucha. Chórzyści nabrali powietrza z donośnym „hyyyp”, a potem aż pod sufit gruchnęło gromkie i entuzjastyczne:
- Hogwart, Hogwart, pieprzo-wieprzy Hogwart!
Mniej więcej w połowie pieśni trzaśnięcie drzwiami oznajmiło, iż profesor Lockhart opuścił salę.

I tak właśnie przedstawiała się sytuacja Filiusa Flitwicka i jego Hogwarckich Słowików, aż do tego pamiętnego dnia, kiedy to nauczyciel zaklęć po raz pierwszy usłyszał Głos.

***

Dzień był ciepły, chociaż jesień miała się już ku końcowi. Słońce, okrągłe jak galeon, stało nisko, tuż nad czubkami drzew w Zakazanym Lesie; promienie barwy starego złota podświetlały ostatnie, ocalałe na gałęziach liście i ślizgały się po spokojnej tafli jeziora. Do zamku dolatywało wesołe pogwizdywanie Hagrida, pilnującego ogniska przed swoją chatką. Wonny dym snuł się wśród zrudziałej trawy. Próba chóru dopiero co dobiegła końca i w opustoszałej sali panowała teraz dźwięcząca cisza. Profesor Flitwick uchylił okno wpuszczając nieco świeżego, wieczornego powietrza i rozejrzał się kontrolnie. Trzeba jeszcze poprawić pokrowce na instrumentach, pozbierać rozsypane nuty - proste czynności, które w jakiś sposób zawsze go uspokajały. Pieszczotliwie pogłaskał pożółkłe ze starości klawisze pianina i ostrożnie zamknął klapę. Stuk drewnianej pokrywy rozległ się w pustym pomieszczeniu nienaturalnie głośno. Filius wzdrygnął się i znienacka przyszło mu do głowy, że zabrzmiało to tak, jakby ktoś zatrzasnął nad nim wieko trumny. Echo odezwało się głucho, gdzieś wśród drewnianych belek podpierających sklepienie. „Nonsens, cóż za idiotyczne przypuszczenie.” – zganił sam siebie w duchu. Atmosfera, bądź co bądź, nijak nie usprawiedliwiała tego typu złowieszczych skojarzeń. Ot, dzień jak co dzień. I wtedy właśnie do wyczulonych uszu nauczyciela dobiegł Głos. Początkowo balansował on na granicy słyszalności, jakby droczył się, zmuszając słuchacza do czujnego przekrzywienia głowy. Na zewnątrz Kieł ujadał gniewnie, goniąc łase na orzechy laskowe wiewiórki, z korytarza doleciały naraz tupot nóg i stłumione chichoty, potem w łazience, znajdującej się za ścianą, ktoś odkręcił kran. A wśród tych wszystkich znajomych, codziennych odgłosów snuła się melodia, cienka niby nitka babiego lata i równie ulotna. Nauczyciel zaklęć rozejrzał się zdezorientowany, nie mogąc zlokalizować źródła dźwięku. Śpiew, jakby w odpowiedzi, przybrał na sile; najpierw osiągnął pułap cienkiego brzęczenia moskita, następnie wzniósł się do poziomu, jaki osiągała najmłodsza, wyjątkowo nieśmiała chórzystka, kiedy kazano jej występować solo. Poszczególne słowa nadal były nierozpoznawalne i dziwnie przytłumione, czasem rozdwajały się, jakby to śpiewała nie jedna, a kilka osób, to znów zlewały w jedno, ciągnące się w nieskończoność. A potem szum wody po sąsiedzku ustał nagle i wówczas, całkiem jakby ktoś obrócił pokrętłem radia, Głos rozbrzmiał zupełnie wyraźnie i czysto. Kryształowy, dźwięczny i melodyjny, przedziwnie słodki, zdawał się wypełniać całą salę; echa odbijały się od ścian i nakładały na siebie w cudownej harmonii. Muzyka zdawała się przenikać przez tkanki, odzywała się mrowieniem w czubkach palców. Czarowała i uwodziła. Filius Flitwick stał jak urzeczony, a jego oczy lśniły nienaturalnym blaskiem.
- O Aniele – wykrztusił wreszcie przez ściśnięte gardło. – O mój Aniele.

Profesor był pierwszym, ale nie jedynym świadkiem owego muzycznego fenomenu. W następnych dniach chórzyści nieraz mieli wrażenie, iż ktoś śpiewa wraz z nimi. Tajemniczy Głos wplatał się w ich własne, raz ciszej, to znów głośniej, czasem trwał trochę dłużej, kiedy oni skończyli już pieśń. Zdawał się dochodzić zewsząd i znikąd zarazem, niekiedy zdawało się, że to same starodawne mury rezonują do wtóru, kiedy indziej, zaniepokojeni wokaliści odwracali się gwałtownie, bo mieli wrażenie, iż ktoś siedzi im na ramieniu lub nachyla się do ucha. Echo śmiało się z nich po kątach. Nie minęło wiele czasu, a zaczęto mówić, iż sala jest nawiedzona. A jednocześnie nie sposób było nie zauważyć, że chór nigdy jeszcze nie śpiewał tak doskonale, zupełnie jakby zagadkowy artysta dodawał im skrzydeł. Niewyjaśnione zjawisko napełniało wszystkich jednocześnie ekstazą i lękiem. Skutki jego działania utrzymywały się coraz dłużej, muzyka oplatała jak bluszcz nieświadomych zagrożenia członków zespołu, a tych, którzy ulegli jej zwodniczemu urokowi nie wypuszczała już z czułych objęć. Wszak muza zazdrosną jest kochanką.

- Filiusie? – Batsheba Babbling z niepokojem wpatrywała się w swojego sąsiada przy stole.
Profesor Flitwick wzrok miał szklisty i nieobecny. Śniadanie stało przed nim nietknięte, a on sam wymachiwał sennie nożem, z nieprzytomnym uśmiechem na obliczu. W stłumionym mamrotaniu, wydobywającym się spomiędzy jego siwych wąsów, cierpliwy i uważny słuchacz mógłby rozpoznać przy odrobinie szczęścia „Odę do radości” Beethovena. Nauczycielka starożytnych run jednak nie miała dość cierpliwości, a i szczęście niespecjalnie jej dopisywało, odkąd zgubiła swą ulubioną króliczą łapkę.
- Filiusie! – powtórzyła głośniej, machając mu dłonią przed oczami.
- Co-co?
- Pytałam, czy nic ci nie jest?
- Czy mnie nic nie jest? Nie, dlaczego? Wszystko jest w najlepszym, najdoskonalszym porządku. Najlepsiejszym, jak by powiedział Hagrid. – Profesor obdarzył ją wodnistym spojrzeniem, po czym na dowód swych słów, chwycił pierwszą rzecz, jaka mu się nawinęła pod rękę i z wielką powagą zaczął smarować pomarańczę masłem.
Kobieta obrzuciła go podejrzliwym wzrokiem i na wszelki wypadek odsunęła się lekko.

Ktoś śpiewał. Ktoś śpiewał, na całe gardło. Ktoś śpiewał na całe gardło, mimo iż było obrzydliwie wcześnie. Tak wcześnie, że właściwie późno. Albo na odwrót. Z pewnością istnieli ludzie, którzy o tej porze, czyli właśnie tak późno (albo wcześnie) kładli się spać. Możliwe, że mieszkali w Australii. Albo w Ameryce. Albo na Wyspach Bora-Bora. Pora nie była odpowiednia, by zastanawiać się nad różnicami czasowymi w poszczególnych częściach świata i ustalać, gdzie dokładnie jest wcześnie (albo późno). Właściwie, żadna pora nie była ku temu odpowiednia, szczególnie dla kogoś, kto miał niewielkie problemy z geografią (oraz guwernantkę, która była w stanie zrobić wszystko, byleby tych problemów uniknąć – a najprostszym wyjściem, w takim wypadku, było nie uczenie panicza kwestii problematycznych). Zresztą, wszystko jedno, gdzie ci kładący się spać ludzie mieszkali – Draco i tak im zazdrościł. Bo im z pewnością nikt w danej chwili nie śpiewał nad głową. A jemu owszem. I żeby to chociaż było coś wartego słuchania. Głos miał ten śpiewający wcale niezły, ale gust – fatalny. Celestyna Warbeck? Litości. To już bardziej sentymentalnych i przesłodzonych piosenek w repertuarze nie było? Dziedzic rodu Malfoyów podźwignął skołataną głowę, ze szwem od poduszki odbitym na policzku i wsłuchał się w upiorne dźwięki. Śpiew dochodził z łazienki, a towarzyszył mu dziwny, bulgoczący komponent. Draco zebrał do kupy wszystkie te nieskładne informacje, po czym jęknął boleśnie, nakrył łepetynę kołdrą, a następnie nieco niekonsekwentnie wrzasnął:
- Zabini!!!

- Ale paniczu... – Skrzat przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy (a przynajmniej rozpaczy i względnego dobrobytu), kiedy tak stał mnąc w dłoniach rąbek fartucha. – Jeśli panicz zabierze nam z kuchni wszystkie garnki, to w czym my będziemy gotować?
Pierwszoroczny Puchon w zbyt dużej kamizelce wynurzył się spoza sterty akcesoriów kuchennych, obdarzył reprezentanta hogwarckiej mniejszości (a raczej ‘niższości’, skrzaty bowiem, choć niskie wzrostem, liczebnością nadrabiały straty) rozkojarzonym spojrzeniem, a potem bąknął:
- Kiełbaski.
- Kiełbaski, paniczu?
- Kiełbaski można smażyć na patyku. Nad ogniskiem.
Uzupełniwszy w ten sposób swą odkrywczą wypowiedź, chłopiec ujął w dłoń chochlę i zaczął nią stukać na próbę w zgromadzone wokół naczynia.

Na lekcji eliksirów coś się działo. Prawie wszyscy uczniowie, struchlali i przejęci, wpatrywali się w profesora Snape’a. Severus natomiast czarne jak węgiel i gorzejące niczym ognie piekielne spojrzenie utkwił w Lee Jordanie. Bliźniacy Weasley już od dłuższej chwili dawali koledze ostrzegawcze znaki, wykrzywiali pokracznie twarze, a nawet próbowali wysyłać sygnały dymne za pomocą pary unoszącej się nad kociołkiem. Bez rezultatu. Gryfon nadal pozostawał nieświadomy zagrożenia, jako jedyny w całej sali. W skupieniu i ze zmarszczonymi brwiami uderzał różdżką w ustawione na stole probówki i fiolki, próbując nakłonić je, by swoimi szklanymi głosami wtórowały temu, co mu w sercu grało. Niektóre dusze mają rogi. Dusza Lee posiadała struny. A obecnie struny te szarpała nagląca potrzeba by odegrać – teraz, zaraz – korzenną i esencjonalną melodię „Black magic woman”. Należało wątpić, czy Mistrz Eliksirów byłby w stanie zrozumieć tę zachciankę. W końcu „black” było tylko jego serce, „magic” – różdżka, a nawet najbardziej pokręcone plotki nie ośmielały się insynuować, że ma on coś wspólnego z „woman”. Za to z całą pewnością mógł zadośćuczynić uczniowskiemu pragnieniu obcowania z laboratoryjnym szkłem – ostatecznie dodatkowe czyszczenie, mycie i polerowanie zawsze wchodziło w grę. A jeśli Neville Longbottom na następnych zajęciach wysadzi w powietrze swój kociołek i pokryje całą okolicę jakimś obrzydlistwem, to tym lepiej.

- Myślisz, że to może być mężczyzna? – zapytała po raz kolejny Lavender.
Parvati zbyła tę uwagę wzruszeniem ramion i niecierpliwym skrzywieniem ust, jej przyjaciółki to jednak nie zniechęciło. Oparła ona brodę na dłoni i nadal pytlowała zawzięcie, całkowity brak sensu swoich wywodów równoważąc ślepym zapałem. Panna Patil nie znała niestety określenia „biały szum”, a szkoda, bo do tej sytuacji pasowałoby ono jak ulał. Umiejętność nie-słuchania okazała się w przyjaźni dwóch Gryfonek nader istotna. To dzięki niej pergamin jednej z nich pokrywało już niemal w całości pochyłe pismo, podczas gdy należący do drugiej nadal lśnił dziewiczą bielą. Niestety, w Parvati zaczęło kiełkować przypuszczenie, iż lada moment zostanie poproszona o okazanie dowodu oddania i podzielenie się swoją pracą domową, co wcale jej się nie podobało. Ostatecznie temat nie należał do najłatwiejszych i ona sama włożyła sporo wysiłku w jego opracowanie. Doprawdy, Lavender mogłaby lepiej spożytkować czas.
- Myślę, że to może być mężczyzna – powtórzyła znowu, odruchowo poprawiając motylokształtną spinkę wpiętą we włosy. – Czytałam kiedyś taką książkę u cioci, naprawdę prze-śli-czną, o takim Upiorze i śpiewaczce, i drugim, co ją ratował... a gdyby się okazało, że w Hogwarcie też są lochy, to... to znaczy... no, ja wiem, że są... ale takie bardziej romantyczne i w ogóle... Mówię ci, musisz to przeczytać.
- Co takiego?
- No tę książkę.
- Tę książkę? – zapytała Parvati z naciskiem, wskazując podręcznik do transmutacji.
- Nie tę, głupia. Tę, co mówiłam.
- A ja myślę, że ty powinnaś przeczytać tę.
- No wiesz? – Lavender obruszyła się pokazowo, wyjątkowo zbulwersowana niewrażliwością przyjaciółki. Przez całe pięć minut siedziała w milczeniu, wyraźnie obrażona, dzięki czemu ‘ta rozważna’ zdążyła dopisać jeszcze kilka zdań do swojego zadania.
Potem jednak romantyczna chórzystka na powrót oparła brodę na złożonych dłoniach i oświadczyła z westchnieniem:
- Chciałabym się wreszcie dowiedzieć, kim on jest.
- Kto?
- No ON.

I tak właśnie przedstawiała się sytuacja Filiusa Flitwicka i jego Hogwarckich Słowików, aż do tego pamiętnego dnia, kiedy to nauczyciel zaklęć w końcu zrozumiał, skąd głos dochodzi.

Cedrik zawrócił do sali, aby zabrać pulower, który zostawił w niej przez roztargnienie. Takie chwile zapomnienia zdarzały mu się ostatnio coraz częściej, ale nie dojrzał jeszcze do tego, by przyznać, że ma z tym coś wspólnego pewna śliczna Krukonka. Zatopiony we własnych myślach stawiał kroki automatycznie, potem równie odruchowo otworzył drzwi i dopiero wtedy ocknął się i zamrugał z zaskoczeniem. Pierwszą jego myślą było, iż jakimś cudem zmylił drogę. Pomieszczenie w niczym bowiem nie przypominało tego, które znał już niemal na pamięć. Wszystkie instrumenty grubą warstwą pokrywał kredowy pył, w ścianie ziała wielka dziura, a tuż przy niej, wprost na ziemi siedział profesor Flitwick. Siedział, dłońmi obejmował jakieś metalowe i lekko pordzewiałe ustrojstwo wyłażące z podłogi i ginące w suficie, i pełnym nabożeństwa głosem kwilił:
- Rury...! Tu są rury!
Puchon już, już miał ruszyć na pomoc, zawahał się jednak, raz jeszcze ocenił całą sytuację i wycofał się na palcach. Czoło przecięła mu, znamionująca troskę, zmarszczka.

A kiedy, w jakiś czas później, Filius wpadł z impetem do gabinetu dyrektora domagając się wszystkich, istniejących i nieistniejących, planów szkoły, również Albus Dumbledore zyskał powód do zmartwienia.

Łazienka prefektów miała swoje zalety. Przede wszystkim był w niej basen tak duży, że tylko Salazar Slytherin mógł się poszczycić większym (ale ten jego, umiejscowiony w prywatnych komnatach, nie dla każdego był dostępny). Co więcej, basen ten napełnić można było, wedle uznania, wodą morską lub słodką, zimną jak z górskiego potoku albo niemal wrzącą i zionącą oparami siarki z gorących źródeł, czystą bądź zmieszaną z różnorodnymi płynami do kąpieli. Fama głosiła, że z ostatniego kranu, obecnie nieczynnego, leciało dawniej ośle mleko, dostarczane bezpośrednio z kuchni. I bez niego jednak wybór był naprawdę spory. Sama przyjemność eksperymentowania z kąpielowymi dodatkami była tak wielka, że zażywający higienicznych rozkoszy uczniowie nieraz opuszczali ów przybytek pomarszczeni jak rodzynki. Pozostałe wyposażenie łazienki wydawało się w tej sytuacji niewarte wzmianki, a przecież były tam i prysznice, i umywalki, i wpuszczona w posadzkę ozdobna muszla do masażu stóp. Puchatych ręczników i truskawkowego mydła nigdy nie brakowało. No i, rzecz jasna, z pomieszczenia tego korzystali przystojni prefekci i niczego sobie prefektki, co również było nie do pogardzenia. Żadna jednak z tych niewątpliwych zalet nie usprawiedliwiała ekstazy, z jaką profesor Flitwick dopadł do drzwi. W ciągu następnych paru minut spadło na niego więcej emocji, niż wcześniej w całym życiu. Najpierw niecierpliwość tak ogromna, że wydawało mu się, iż rozerwie go na kawałeczki, a każda noga pobiegnie wtedy w innym kierunku, potem pojawiające się stopniowo niedowierzanie, niepokój i rozpacz tak olbrzymia, że wręcz przygniatająca, wreszcie olśnienie i ekscytacja tak gargantuiczna, że... po prostu nie do opisania.
- O Aniele! O królowo! O muzo! Musisz zaśpiewać z nami! Będziesz nam gwiazdą przewodnią! Będziesz perłą w naszej koronie! Zaszczyt... czy zaszczycisz nas zaszczytem... czy...czy zaszczycisz... zaszczytnym... Och, zgódź się, zgódź!
Wszystkie te zaszczyty... zachwyty posypały się pod adresem syrenki uwiecznionej na zaszczyconym... zawieszonym w łazience prefektów obrazie. Wdzięczna panienka najpierw wysłuchiwała owych peanów, kryjąc się przezornie za skałą. Potem, na wzmiankę o perle (która to wzmianka jako jedyna utorowała sobie drogę do jej zacnej główki) wychyliła się ciekawie. Wreszcie, usłyszawszy propozycję przeniesienia malowidła w godziwsze miejsce, klasnęła ogonem o mokry piasek na zgodę.
Obraz zdjęto rychło ze ściany i przesiedlono z największymi honorami, przy asyście pląsającego z nadmiaru szczęścia Filiusa Flitwicka. Pierwszy występ nowej śpiewaczki miał uświetnić zbliżające się urodziny Albusa Dumbledore’a. Według słów dumnego dyrygenta chóru dyrektor „już się cieszył” (choć nieco bardziej spostrzegawczy uczniowie mogliby zauważyć, że uśmiech, jaki owemu „cieszeniu się” towarzyszył, był z lekka sardoniczny).
W łazience tymczasem, po chwilowym zamieszaniu przeprowadzkowym, znów zapanował spokój. Nie na długo jednak. Oto bowiem z ostatniego kranu dobiegło naraz tajemnicze bulgotanie, a następnie wychyliła się z niego dziwna, zielonkawa kropla. Rosła i rosła, aż wreszcie oderwała się z donośnym „glup” i przybrała postać Jęczącej Marty. Zbłąkana duszyczka zawisła przed pustym miejscem na ścianie, a na jej twarz wypłynął zaskakujący dość wyraz goryczy i zarazem złośliwej satysfakcji. Marta bowiem, jako jedna z nielicznych osób zdawała sobie sprawę, iż autor obrazu z syrenką nie miał pojęcia jak trytony wyglądają, za to doskonale wiedział jak śpiewają pod, a co ważniejsze nad wodą. Okularnica mogła się założyć, że w czasie nadchodzącego urodzinowego przyjęcia cały Hogwart czeka bardzo przykra niespodzianka.
Ale czy ją to obchodziło? Skądże znowu, ostatecznie jej, nawet za żywota, nikt nie proponował wstąpienia do szkolnego chóru.
Eteryczna istota przysiadła na swoim kranie, złożyła dłonie na podołku, a potem zanuciła głosem delikatnym jak puch pisklęcia i słodkim jak pszczeli nektar:
- I'm sitting down here but hey, you can't see me
Kinda invisible, you don't sense my stay
Not really hiding, not like a shadow
Just thought I would join you for one day...
A potem wzruszyła ramionami i, dając spokój tego typu ckliwym kawałkom, zaśpiewała pełną piersią:
- And I'm too sexy for my hat
Too sexy for my hat
What do you think about that?

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin